Szukaj na tym blogu

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Gdzie dwóch się bije...

Tam trzeci korzysta. A gdzie bije się trzech, tam skorzystać może i czwarty, ale to już zbytnie wybieganie w przyszłość. Ale zanim wyjaśnię o co mi chodzi... cóż, nawet nie wiem jak zacząć, bo faktem jest, że tym razem moja nieobecność była jeszcze dłuższa niż chyba każda do tej pory. Szczerze to nie wiem co się ze mną dzieje, czy mnie naprawdę aż takie lenistwo dopadło, czy to zawirowania w życiu osobistym, w każdym razie faktem jest że o takich rzeczach, jak cudowny awans Borussii po dramatycznej końcówce meczu z Malagą, cudowny awans Barcy - mojej Barcy! - po remontadzie na Camp Nou, czy nawet reforma rozgrywek Ekstraklasy (choć akurat na ten temat nie zmieniłam zdania od ostatniego razu, gdy o tym pisałam) bądź zamieszanie na temat poziomu sędziowania naszych rozgrywek (choć akurat tutaj zgadzam się w 100% z "Poligonem") nie dość że nie zaowocowały, jak to kiedyś miałam w zwyczaju, każda jednym artykułem na 7872536152 słów, ale też tak naprawdę nie wywołały tylu przemyśleń do spisania, co kiedyś - a przecież temu ten blog miał służyć. Ale dość, koniec, ponieważ mamy wreszcie półfinały LM i taką zmianę w dotychczasowej hierarchii, że po prostu nie da się jej przemilczeć.

Ale zacznijmy małą retrospekcją. Rok temu wszyscy (podejrzewam, że z UEFĄ włącznie) tuż po rozlosowaniu półfinałów byli święcie przekonani, że w finałowym meczu w Monachium zobaczymy Gran Derbi. Infantino wyświadczył przysługę i rozlosował obu gigantów do dwóch różnych par, a były to drużyny wówczas jeśli nie najmocniejsze, to przynajmniej o najmocniejszej propagandzie na świecie, najpopularniejsze, o największej ilości fanów, artykułów i zamieszania medialnego, i do tego jeszcze których wszystkie te cechy dodatkowo kumulują się, gdy grają przeciwko sobie. I do tego jeszcze powiększający oglądalność fakt, że byłby to finał Ligi Mistrzów. Słowem, idealna sytuacja dla UEFY i telewizji, żeby już zacząć liczyć zyski i potencjalnych reklamodawców. Tylko Chelsea i Bayern jak na złość nie chciały odpaść i najpierw wygrały pierwsze mecze, a mimo, że oba rewanże miały przywrócić sytuację hiszpańskich potęg do - jak się wtedy wydawało - normy, utrzymały korzystny rezultat i zagrały w finale. A teraz wróćmy do chwili obecnej. Po raz kolejny mamy Real i Barcę i po raz kolejny po przeciwnych stronach "drabinki" - z tym że może bez aż takiej pewności co do tego, że na Wembley zobaczymy El Clasico, z racji wywindowanej w tym sezonie do kosmicznego wręcz poziomu formy Bayernu zdmuchującego ze swojej drogi wszystkich wręcz przeciwników. Ale nawet mimo tego wydawało się, że Duma Katalonii, zwłaszcza po tym co zrobiła z Milanem na Camp Nou, wreszcie niemieckiego potentata zatrzyma albo przynajmniej spowolni. O Borussii nawet nie wspominając, przecież to był klub przed sezonem nie typowany nawet do wyjścia z grupy! Co z tego, że ta sama Borussia raz już Real ograła - to był inny Real, w kryzysie, a to jest półfinał i dodatkowa motywacja, słyszało się, teraz już sobie na to nie pozwolą. I tak trwała ta nadzieja czy też propaganda aż do dnia faktycznych meczów, kiedy to jednak okazało się, że historia lubi się powtarzać. Najczęściej wywołując przy tym niezwykle skrajne emocje.

Sinusoida nie wystarczy, żeby opisać, jakie emocje funduje mi w tej edycji LM Barca. Mecze grupowe wygrywane ze zmiennym szczęściem, przerywane wpadką w Glasgow, ale ostatecznie zakończone w miarę łatwo wywalczonym 1. miejscem, a faza pucharowa to już całkowite szaleństwo - smutek po San Siro, niedowierzanie i radość po remontadzie, harówka i nerwy do samego końca w dwumeczu z PSG... a potem przyszedł Gianni Infantino i postawił Blaugranie na drodze najcięższą chyba przeszkodę, z jaka obecnie można by się zmierzyć. Bayern Monachium obecnego sezonu to nie drużyna, to karabin maszynowy rozstrzeliwujący każdą jedenastkę, jaka ośmieli się stanąć im na drodze. Po zeszłym sezonie pełnym drugich miejsc i trofeów przegranych w jeszcze bardziej frajerski sposób, niż zrobiła to Legia z mistrzostwem Polski, zmotywował ich do tak niesamowitego poziomu, że nie wydaje się, by tym razem cokolwiek byłoby w stanie znowu wyrwać im te tytuły z rąk (i rzeczywiście, Bundesligę odbili sobie w tak piorunującym tempie, że pozostaje tylko żałować, że Legia nie odbija sobie tak swoich błędów). Spodziewałam się więc, że łatwo Katalończykom nie będzie, spodziewałam się ciężkiej przeprawy, liczyłam się z tym, że nie tylko zwycięstwo, ale i bramkowy remis, a nawet niewielka porażka z golem strzelonym na wyjeździe to już może być wynik określany jako korzystny - w końcu z taką drużyną... Tego jednak, że Bayern przejedzie się po Barcy jak po Podbeskidziu, nie spodziewałam się nigdy. Tak, co prawda po pierwszej połowie byłam nadzwyczaj spokojna, mimo fatalnej postawy Blaugrany w pierwszej połowie wierząca w doprowadzenie do co najmniej remisu. Ale to co stało się w drugiej odsłonie było jak trzy ciosy nożem w moje serce. A po zakończeniu meczu jeszcze pewien czas leżałam tak przybita i próbowałam nawet nie tyle pozbierać się po tym, co się stało, ile w ogóle to zrozumieć. Odkąd pokochałam ten klub, nie doznał on jeszcze tak wysokiej porażki, a już tym bardziej nie na takim etapie rozgrywek (ludzi, którzy po tym zdaniu nabrali ochoty wyzywania mnie od sezonowców, serdecznie zapraszam tutaj) i nie za bardzo byłam w stanie zrozumieć taką sytuację. Jednak już zeszły sezon przyzwyczaił mnie do myśli o tym, że nie co roku można zwyciężać Champions League, a do tego zdobywać dublet w kraju, a po tej porażce - tak wysokiej, że nawet już nie myślę o finale - godzę się z faktem, że Barca nie jest już tym czołgiem, który w 2011 rozjeżdżał Man Utd w finale na Wembley - nadal poważnym kandydacie do najpiękniejszego wieczoru mojego życia. Tak, czasem mam jeszcze wyobrażenia o niespodziewanym 5:0 na Camp Nou - skoro z Milanem się udało, czemu by tego nie powtórzyć? Jednak rozum mówi wyraźnie - coś takiego jest niemożliwe. Bawarczycy są w zbyt wysokiej formie, żeby roztrwonić taką przewagę. No cóż, pozostanie wspominanie chwil dawnej chwały. Triumf w LM to naprawdę niezwykłe przeżycie. Chyba byłoby dobrze, żeby fani innych klubów tez mieli szansę go doświadczyć.

Na przykład fani Borussii Dortmund. O Bayernie bowiem dość się naprodukowałam, ale Bayern to Bayern - od zawsze był potęgą, nawet jeśli raz bardziej, raz mniej docenianą. Co innego BVB. Klub z Zagłębia Ruhry szansę na dotknięcie Pucharu Europy miał w całej swojej historii zaledwie raz (co zdarzało się i klubom obecnie zupełnie w klubowej hierarchii nieistotnych) i nie było to też jakoś wcale niedawno. Obecnie dopiero odbudowuje swoją potęgę i stara się dołączyć do europejskich potentatów, ale jak to z futbolem bywa - nie lubi on silnych zmian hierarchii i wcale nie tak łatwo jest wyrobić sobie markę nie będąc tak uznanym klubem (nie tak łatwo jest też markę stracić, o czym przekonujemy się widząc niektórych graczy decydujących się na transfery na przykład do będącego na skraju zapaści Liverpoolu z klubów, które obiektywnie są od niego lepsze ze względu na prestiż jaki wyrobili sobie swoją historią). A marka jest klubowi potrzebna choćby po to, żeby - posługując się stricte dalej tym samym argumentem - zapobiec odpływowi czołowych zawodników. No bo popatrzmy logicznie - pomijając na razie aspekty finansowe - na sens transferu takiego Lewandowskiego do Manchesteru United. Klub, który odpadł z LM z Realem Madryt, jest atrakcyjniejszy dla zawodnika niż klub, który ten sam Real rozgromił. Tak, wiem że takie "porównywanie pośrednie" zespołówto słaba metoda, czytałam już pokrętne dedukcje, które poprzez takie "pośredniości" wykazywały, że Lech jest tak naprawdę Klubowym Mistrzem Świata i takie tam, ale w tej chwili nie umiem inaczej tego porównać, a biorąc pod uwagę stopień, w jakim BVB rozprawiła się z madrytczykami i fakt, że nie jest to ich jedyny taki "wybryk" w tym sezonie, lecz któreś już z kolei zwycięstwo, a oni sami pozostają jak do tej pory jedyną niepokonaną drużyną tej edycji Champions League, to można już chyba uznać, że jest to klub, który osiągnął poziom międzynarodowej potęgi. Jedyny problem polega na tym, że pokazali ten poziom dopiero od tego sezonu, przez co mało kto ich przez pryzmat tej siły postrzega, biorąc dortmundczyków za raczej jednorazowy wyskok. I tak tez może być, jeśli w letniej przerwie, kuszona wielkimi nazwami lub wielkimi pieniędzmi opuści ją większość czołowych zawodników - BVB od Realu czy Bayernu w tej chwili różni jedynie fakt, że jest to klub bez szerokiej ławki, mający wyłącznie żelazną jedenastkę, więc może to dla niej być cios, po którym się nie podniesie. Jeśli nie triumf w LM, to ja już nie wiem, co mogłoby ich przekonać, że Dortmund to miejsce, w którym powinni pozostać. Tak czy siak może to być ich jedyna okazja na ten puchar w ciągu wielu lat - i to też sprawia, że nieco pogodzona z faktem, że nie trafi on raczej w ręce Barcy, chciałabym myśleć, że to drużyna Jurgena Kloppa będzie tą, która po niego sięgnie. Zwłaszcza że odkąd sięgam pamięcią, wstążki na Pucharze Mistrzów wznoszonym przez triumfatora zawsze były kombinacją spośród czerwonych lub niebieskich, czasem z dodatkiem czerni lub bieli. Może to dziecinne, ale fajnie byłoby zobaczyć wreszcie jakieś inne barwy na szczycie. I tego właśnie dortmundczykom życzę.

Specjalnie nie wspominałam w poprzednim akapicie o grających w Borussii Polakach. Nie oznacza to, że nie rusza mnie niesamowity wyczyn Lewandowskiego w półfinale. Wręcz przeciwnie, to właśnie on wywołał we mnie taką radość, że zapomniałam aż o bólu spowodowanego porażką Barcy, jestem dumna z tego, że mój rodak - i nie bramkarz! - jest wreszcie na ustach całego piłkarskiego świata. Co więcej bardzo życzę mu przyćmienia Ronaldo po raz drugi w rewanżu, a w konsekwencji - wyprzedzenia go w liczbie strzelonych goli i zostania królem strzelców Ligi Mistrzów (ach, jak to brzmi). Jednakże media wywołały wokół "polskości" Borussii taką wręcz burzę, że teraz nawet we mnie już się powoli zaczyna gotować, jak słyszę Ryczela i Szpakowskiego mówiącego o BVB, jakby był to polski klub, a nie niemiecki, i nagonki na to, że wszyscy musimy kibicować dortmundczykom "bo Polacy". Oczywiści życzę całej trójce jeszcze lepszych występów i nie będę nawet się czepiać tego, jak grają w kadrze, bo piłka nożna jest grą zespołową i zmiana zespołu w naturalny sposób zmienia zawodnika - nawet Messi i Ronaldo nie graja w swoich reprezentacjach tak, jak w klubach, a gdzie Polsce do Portugalii czy tym bardziej Argentyny. Chciałam po prostu pokazać, że można sympatyzować z BVB również z innych powodów, które niekoniecznie nazywają się kolejno Lewandowski, Błaszczykowski, Piszczek. A na zakończenie pamiętajmy, że rok temu też mieliśmy w półfinałach trzy potęgi i jedno zaskoczenie, a faworytów do końcowego triumfu wymieniano w kolejności - Barca, Real, Bayern, Chelsea, tymczasem w takiej właśnie kolejności drużyny z Ligą Mistrzów się żegnały. W tym roku faworytów mamy tych samych, zmienił się -zgodnie z klątwą obrońcy tytułu zresztą - "czarny koń", i wcale nie zdziwiłabym się, gdyby historia miała się powtórzyć. Bo że gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta, na rywalizacji o światowy prymat Realu z Barca udowadniał już niejeden, czas wykazać, że gdzie bije się trzech, skorzystać może ten czwarty. To w końcu takie piłkarskie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz