Szukaj na tym blogu

środa, 1 maja 2013

O porażce trzynastozgłoskowcem czyli radosnej twórczości ciąg dalszy

To nie będzie taki tradycyjny post. To nie będzie nawet opinia na temat nowych wydarzeń. Chciałabym, żeby tak było, chiałabym powrócić do nawyku pisania może niekoniecznie co dwa dni, ale regularnego, za każdym razem, kiedy coś się dzieje godnego skomentowania. Tym razem jednak będzie to mały dodatek do poprzedniego wpisu na temat nagłej zmiany hierarchii w europejskim futbolu, jaki pokazały nam pierwsze mecze półfinałowe Ligi Mistrzów, trochę bardziej artystyczny, niż merytoryczny (choć nie wiem, czy "artystyczny" to dobre słowo, bo sztuką to ja swojej radosnej twórczości nie nazwę).

Otóż cofnijmy się w czasie o tydzień. Mamy poranek 24 kwietnia, środę i pewna młoda, nie do końca zwyczajna fanka FC Barcelony jak każdego dnia wybiera się do swojej szkoły. Dzień nie jest jednak w rzeczywistości taki sam jak każdy - poprzedniego dnia kataloński klub został zniszczony przez monachijską maszynę w półfinale Ligi Mistrzów i dziewczyna nadal nie może się po tym pozbierać, jadąc tramwajem z krwawiącym sercem, nieświadoma jeszcze, w jaką radość wprawi ją tego wieczoru Robert Lewandowski. Z trudem przeczekuje kolejne godziny, nie będąc w stanie skupić się na niczym, kiedy nagle dociera do niej, że ostatnią lekcją tego dnia jest w planie polski. Jej umysł ścisły stwierdza wyraźnie, że gorzej już być nie mogło - co jak co, ale po tak bolesnym wieczorze ostatnie, co mogłoby jej tkwić w głowie, to szóstą lekcję z rzędu analizować cierpienie Jana Kochanowskiego w "Trenach" i jego rozważania na temat tego, czy poezja jest w stanie przynieść ukojenie w bólu. Zaraz, moment, mówicie że co? Hmmm, w takiej chwili spróbować trzeba wszystkiego...

"Tren VIII - Champions League Update"

Wielkieś mi uczyniła pustki w sercu moim
Niepokonana Barco, tym zniknieniem swoim.
Jedenastu, a jakby nikogo nie było,
Nawet talentu Leo chyba coś ubyło.
Gdzie podania tak piękne i te prostopadłe?
Triki Iniesty z Xavim, nagle jakby zbladłe?
Gdzie słynna tiki taka, styl tak podziwiany
Na arenie w Monachium nagle zapomniany?
Gdzie te zwycięskie finały Champions League? Gdzie te czasy
Kiedy Real z United leżał u stóp naszych?
Gdzie magia? Gdzie potęga? Gdzie sny o pucharze?
Gdy cała wola walki nadal w autokarze?
Wszystkie plany zdmuchnęła niemiecka precyzja,
Wymówką nie jest nawet sędziego decyzja.
Dominacja Bayernu widoczna wspaniale,
Nie dla nas są jak widać plany gry w finale
Pozostaną wspomnienia, sukcesy dawnych lat,
Finały i mistrzostwa pamiętane przez świat.
Zwyciężają najlepsi, taka kolej rzeczy,
A że Bayern był lepszy - nikt już nie zaprzeczy.
Nie ma już Barcy z Wembley i jej dawnej glorii,
To koniec naszych marzeń o miejscu w historii.

_________________________________________________________________

Może arcydzieło to to nie jest, ale cóż - nie jestem poetką, nie jestem nawet umysłem humanistycznym, a lekcje polskiego to dla mnie cierpienia, toteż samym sukcesem dla mnie jest już to, że udało mi się mniej więcej przekazać moje odczucia, przy okazji trzymając się jednakowego sylabizmu (na punkcie czego obsesję ma moja polonistka). No cóż, kiedy ostatni raz dzieliłam się tu moją radosną twórczością, wspomniałam, że teraz już tylko czas na hymn pochwały dla Barcy po jakimś genialnym meczu. Genialnych meczów w Katalonii coraz mniej (choć wciąż mam nadzieję, że dzisiaj jednak jeden z nich nastąpi), toteż pozostaje - zamiast wychwalać zasługi - utworzyć trochę poezji żałobnej. Choć poezją mimo wszystko nadal bym tego nie nazwała, mimo że jest już bardziej artystyczne, niż moja poprzednia rymowanka. No cóż, tylko na tyle jak widać mnie stać. Po prostu jestem na tyle głupia, żeby próbować to publikować.

Ale jeśli jednak termin poezji dałoby się pod moje wypociny podpiąć, miałoby to jedną wyraźną zaletę. Mam już odpowiedź na analizy i interpretacje mojej polonistki. Bo tak, owszem, utworzenie czegoś takiego bardzo skrwawionemu sercu pomogło.

No chyba, że to jednak był Lewandowski... :)

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Gdzie dwóch się bije...

Tam trzeci korzysta. A gdzie bije się trzech, tam skorzystać może i czwarty, ale to już zbytnie wybieganie w przyszłość. Ale zanim wyjaśnię o co mi chodzi... cóż, nawet nie wiem jak zacząć, bo faktem jest, że tym razem moja nieobecność była jeszcze dłuższa niż chyba każda do tej pory. Szczerze to nie wiem co się ze mną dzieje, czy mnie naprawdę aż takie lenistwo dopadło, czy to zawirowania w życiu osobistym, w każdym razie faktem jest że o takich rzeczach, jak cudowny awans Borussii po dramatycznej końcówce meczu z Malagą, cudowny awans Barcy - mojej Barcy! - po remontadzie na Camp Nou, czy nawet reforma rozgrywek Ekstraklasy (choć akurat na ten temat nie zmieniłam zdania od ostatniego razu, gdy o tym pisałam) bądź zamieszanie na temat poziomu sędziowania naszych rozgrywek (choć akurat tutaj zgadzam się w 100% z "Poligonem") nie dość że nie zaowocowały, jak to kiedyś miałam w zwyczaju, każda jednym artykułem na 7872536152 słów, ale też tak naprawdę nie wywołały tylu przemyśleń do spisania, co kiedyś - a przecież temu ten blog miał służyć. Ale dość, koniec, ponieważ mamy wreszcie półfinały LM i taką zmianę w dotychczasowej hierarchii, że po prostu nie da się jej przemilczeć.

Ale zacznijmy małą retrospekcją. Rok temu wszyscy (podejrzewam, że z UEFĄ włącznie) tuż po rozlosowaniu półfinałów byli święcie przekonani, że w finałowym meczu w Monachium zobaczymy Gran Derbi. Infantino wyświadczył przysługę i rozlosował obu gigantów do dwóch różnych par, a były to drużyny wówczas jeśli nie najmocniejsze, to przynajmniej o najmocniejszej propagandzie na świecie, najpopularniejsze, o największej ilości fanów, artykułów i zamieszania medialnego, i do tego jeszcze których wszystkie te cechy dodatkowo kumulują się, gdy grają przeciwko sobie. I do tego jeszcze powiększający oglądalność fakt, że byłby to finał Ligi Mistrzów. Słowem, idealna sytuacja dla UEFY i telewizji, żeby już zacząć liczyć zyski i potencjalnych reklamodawców. Tylko Chelsea i Bayern jak na złość nie chciały odpaść i najpierw wygrały pierwsze mecze, a mimo, że oba rewanże miały przywrócić sytuację hiszpańskich potęg do - jak się wtedy wydawało - normy, utrzymały korzystny rezultat i zagrały w finale. A teraz wróćmy do chwili obecnej. Po raz kolejny mamy Real i Barcę i po raz kolejny po przeciwnych stronach "drabinki" - z tym że może bez aż takiej pewności co do tego, że na Wembley zobaczymy El Clasico, z racji wywindowanej w tym sezonie do kosmicznego wręcz poziomu formy Bayernu zdmuchującego ze swojej drogi wszystkich wręcz przeciwników. Ale nawet mimo tego wydawało się, że Duma Katalonii, zwłaszcza po tym co zrobiła z Milanem na Camp Nou, wreszcie niemieckiego potentata zatrzyma albo przynajmniej spowolni. O Borussii nawet nie wspominając, przecież to był klub przed sezonem nie typowany nawet do wyjścia z grupy! Co z tego, że ta sama Borussia raz już Real ograła - to był inny Real, w kryzysie, a to jest półfinał i dodatkowa motywacja, słyszało się, teraz już sobie na to nie pozwolą. I tak trwała ta nadzieja czy też propaganda aż do dnia faktycznych meczów, kiedy to jednak okazało się, że historia lubi się powtarzać. Najczęściej wywołując przy tym niezwykle skrajne emocje.

Sinusoida nie wystarczy, żeby opisać, jakie emocje funduje mi w tej edycji LM Barca. Mecze grupowe wygrywane ze zmiennym szczęściem, przerywane wpadką w Glasgow, ale ostatecznie zakończone w miarę łatwo wywalczonym 1. miejscem, a faza pucharowa to już całkowite szaleństwo - smutek po San Siro, niedowierzanie i radość po remontadzie, harówka i nerwy do samego końca w dwumeczu z PSG... a potem przyszedł Gianni Infantino i postawił Blaugranie na drodze najcięższą chyba przeszkodę, z jaka obecnie można by się zmierzyć. Bayern Monachium obecnego sezonu to nie drużyna, to karabin maszynowy rozstrzeliwujący każdą jedenastkę, jaka ośmieli się stanąć im na drodze. Po zeszłym sezonie pełnym drugich miejsc i trofeów przegranych w jeszcze bardziej frajerski sposób, niż zrobiła to Legia z mistrzostwem Polski, zmotywował ich do tak niesamowitego poziomu, że nie wydaje się, by tym razem cokolwiek byłoby w stanie znowu wyrwać im te tytuły z rąk (i rzeczywiście, Bundesligę odbili sobie w tak piorunującym tempie, że pozostaje tylko żałować, że Legia nie odbija sobie tak swoich błędów). Spodziewałam się więc, że łatwo Katalończykom nie będzie, spodziewałam się ciężkiej przeprawy, liczyłam się z tym, że nie tylko zwycięstwo, ale i bramkowy remis, a nawet niewielka porażka z golem strzelonym na wyjeździe to już może być wynik określany jako korzystny - w końcu z taką drużyną... Tego jednak, że Bayern przejedzie się po Barcy jak po Podbeskidziu, nie spodziewałam się nigdy. Tak, co prawda po pierwszej połowie byłam nadzwyczaj spokojna, mimo fatalnej postawy Blaugrany w pierwszej połowie wierząca w doprowadzenie do co najmniej remisu. Ale to co stało się w drugiej odsłonie było jak trzy ciosy nożem w moje serce. A po zakończeniu meczu jeszcze pewien czas leżałam tak przybita i próbowałam nawet nie tyle pozbierać się po tym, co się stało, ile w ogóle to zrozumieć. Odkąd pokochałam ten klub, nie doznał on jeszcze tak wysokiej porażki, a już tym bardziej nie na takim etapie rozgrywek (ludzi, którzy po tym zdaniu nabrali ochoty wyzywania mnie od sezonowców, serdecznie zapraszam tutaj) i nie za bardzo byłam w stanie zrozumieć taką sytuację. Jednak już zeszły sezon przyzwyczaił mnie do myśli o tym, że nie co roku można zwyciężać Champions League, a do tego zdobywać dublet w kraju, a po tej porażce - tak wysokiej, że nawet już nie myślę o finale - godzę się z faktem, że Barca nie jest już tym czołgiem, który w 2011 rozjeżdżał Man Utd w finale na Wembley - nadal poważnym kandydacie do najpiękniejszego wieczoru mojego życia. Tak, czasem mam jeszcze wyobrażenia o niespodziewanym 5:0 na Camp Nou - skoro z Milanem się udało, czemu by tego nie powtórzyć? Jednak rozum mówi wyraźnie - coś takiego jest niemożliwe. Bawarczycy są w zbyt wysokiej formie, żeby roztrwonić taką przewagę. No cóż, pozostanie wspominanie chwil dawnej chwały. Triumf w LM to naprawdę niezwykłe przeżycie. Chyba byłoby dobrze, żeby fani innych klubów tez mieli szansę go doświadczyć.

Na przykład fani Borussii Dortmund. O Bayernie bowiem dość się naprodukowałam, ale Bayern to Bayern - od zawsze był potęgą, nawet jeśli raz bardziej, raz mniej docenianą. Co innego BVB. Klub z Zagłębia Ruhry szansę na dotknięcie Pucharu Europy miał w całej swojej historii zaledwie raz (co zdarzało się i klubom obecnie zupełnie w klubowej hierarchii nieistotnych) i nie było to też jakoś wcale niedawno. Obecnie dopiero odbudowuje swoją potęgę i stara się dołączyć do europejskich potentatów, ale jak to z futbolem bywa - nie lubi on silnych zmian hierarchii i wcale nie tak łatwo jest wyrobić sobie markę nie będąc tak uznanym klubem (nie tak łatwo jest też markę stracić, o czym przekonujemy się widząc niektórych graczy decydujących się na transfery na przykład do będącego na skraju zapaści Liverpoolu z klubów, które obiektywnie są od niego lepsze ze względu na prestiż jaki wyrobili sobie swoją historią). A marka jest klubowi potrzebna choćby po to, żeby - posługując się stricte dalej tym samym argumentem - zapobiec odpływowi czołowych zawodników. No bo popatrzmy logicznie - pomijając na razie aspekty finansowe - na sens transferu takiego Lewandowskiego do Manchesteru United. Klub, który odpadł z LM z Realem Madryt, jest atrakcyjniejszy dla zawodnika niż klub, który ten sam Real rozgromił. Tak, wiem że takie "porównywanie pośrednie" zespołówto słaba metoda, czytałam już pokrętne dedukcje, które poprzez takie "pośredniości" wykazywały, że Lech jest tak naprawdę Klubowym Mistrzem Świata i takie tam, ale w tej chwili nie umiem inaczej tego porównać, a biorąc pod uwagę stopień, w jakim BVB rozprawiła się z madrytczykami i fakt, że nie jest to ich jedyny taki "wybryk" w tym sezonie, lecz któreś już z kolei zwycięstwo, a oni sami pozostają jak do tej pory jedyną niepokonaną drużyną tej edycji Champions League, to można już chyba uznać, że jest to klub, który osiągnął poziom międzynarodowej potęgi. Jedyny problem polega na tym, że pokazali ten poziom dopiero od tego sezonu, przez co mało kto ich przez pryzmat tej siły postrzega, biorąc dortmundczyków za raczej jednorazowy wyskok. I tak tez może być, jeśli w letniej przerwie, kuszona wielkimi nazwami lub wielkimi pieniędzmi opuści ją większość czołowych zawodników - BVB od Realu czy Bayernu w tej chwili różni jedynie fakt, że jest to klub bez szerokiej ławki, mający wyłącznie żelazną jedenastkę, więc może to dla niej być cios, po którym się nie podniesie. Jeśli nie triumf w LM, to ja już nie wiem, co mogłoby ich przekonać, że Dortmund to miejsce, w którym powinni pozostać. Tak czy siak może to być ich jedyna okazja na ten puchar w ciągu wielu lat - i to też sprawia, że nieco pogodzona z faktem, że nie trafi on raczej w ręce Barcy, chciałabym myśleć, że to drużyna Jurgena Kloppa będzie tą, która po niego sięgnie. Zwłaszcza że odkąd sięgam pamięcią, wstążki na Pucharze Mistrzów wznoszonym przez triumfatora zawsze były kombinacją spośród czerwonych lub niebieskich, czasem z dodatkiem czerni lub bieli. Może to dziecinne, ale fajnie byłoby zobaczyć wreszcie jakieś inne barwy na szczycie. I tego właśnie dortmundczykom życzę.

Specjalnie nie wspominałam w poprzednim akapicie o grających w Borussii Polakach. Nie oznacza to, że nie rusza mnie niesamowity wyczyn Lewandowskiego w półfinale. Wręcz przeciwnie, to właśnie on wywołał we mnie taką radość, że zapomniałam aż o bólu spowodowanego porażką Barcy, jestem dumna z tego, że mój rodak - i nie bramkarz! - jest wreszcie na ustach całego piłkarskiego świata. Co więcej bardzo życzę mu przyćmienia Ronaldo po raz drugi w rewanżu, a w konsekwencji - wyprzedzenia go w liczbie strzelonych goli i zostania królem strzelców Ligi Mistrzów (ach, jak to brzmi). Jednakże media wywołały wokół "polskości" Borussii taką wręcz burzę, że teraz nawet we mnie już się powoli zaczyna gotować, jak słyszę Ryczela i Szpakowskiego mówiącego o BVB, jakby był to polski klub, a nie niemiecki, i nagonki na to, że wszyscy musimy kibicować dortmundczykom "bo Polacy". Oczywiści życzę całej trójce jeszcze lepszych występów i nie będę nawet się czepiać tego, jak grają w kadrze, bo piłka nożna jest grą zespołową i zmiana zespołu w naturalny sposób zmienia zawodnika - nawet Messi i Ronaldo nie graja w swoich reprezentacjach tak, jak w klubach, a gdzie Polsce do Portugalii czy tym bardziej Argentyny. Chciałam po prostu pokazać, że można sympatyzować z BVB również z innych powodów, które niekoniecznie nazywają się kolejno Lewandowski, Błaszczykowski, Piszczek. A na zakończenie pamiętajmy, że rok temu też mieliśmy w półfinałach trzy potęgi i jedno zaskoczenie, a faworytów do końcowego triumfu wymieniano w kolejności - Barca, Real, Bayern, Chelsea, tymczasem w takiej właśnie kolejności drużyny z Ligą Mistrzów się żegnały. W tym roku faworytów mamy tych samych, zmienił się -zgodnie z klątwą obrońcy tytułu zresztą - "czarny koń", i wcale nie zdziwiłabym się, gdyby historia miała się powtórzyć. Bo że gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta, na rywalizacji o światowy prymat Realu z Barca udowadniał już niejeden, czas wykazać, że gdzie bije się trzech, skorzystać może ten czwarty. To w końcu takie piłkarskie...

poniedziałek, 4 marca 2013

Kto chce, kto chce malowany puchar...

Oj, zaniedbałam ostatnio pisanie i to bardzo... A przecież odkąd ostatnio na jakikolwiek temat się wypowiadałam wydarzyło się tyle, że jestem bez problemu w stanie stwierdzić, że świat w którym żyję nie jest już taki sam i największy udział miała w tym wszystkim FC Barcelona. Tym bardziej dziwi mnie mój ostatni brak aktywności, bo oczywiście opinii na temat tego kryzysu Blaugrany mam chyba więcej niż włosów na głowie i spokojnie mogłabym z nich stworzyć nie jeden artykuł, a powieść w kilku tomach. Niemniej jednak, skoro nie udało mi się każdego upadku Dumy Katalonii ocenić osobno, skomentuję je wszystkie razem, kiedy już będzie po wszystkim - wiara w odwrócenie losów dwumeczu z Milanem raczej we mnie nie istnieje. Nawet nie z powodu samego wyniku, bo Barcelonie na Camp Nou nie takie drużyny zdarzało się kilkubramkowo rozbijać, a Rossoneri wiedzą aż za dobrze, jak to jest taką przewagę roztrwonić - odpadnięcie niegdyś z Deportivo mimo zwycięstwa 4:1 w pierwszym meczu to chyba najbardziej znany przypadek, ale przecież nawet rok temu Arsenal mimo porażki 4:0 na San Siro w Londynie do przerwy strzelił już trzy bramki i chyba sami jedni Kanonierzy wiedzą, jakim cudem nie wcisnęli nigdzie tej czwartej. Zresztą jak tak bardzo chcemy, to do trwonienia wysokiej przewagi możemy też na chama zaliczyć ten wiecznie wywoływany finał LM między Milanem a Liverpoolem w 2005 roku. Tak, zdecydowanie piłka zna przypadki powrotu w dużo gorszych sytuacjach. Tyle że Barca musiałaby swoją grą pokazać, że jest w stanie do takiej niespodzianki doprowadzić, a na razie swoją grą nie przypomina nawet Barcelony, a porażki odnosi nawet z rezerwami Realu i ciężko mi sobie wyobrazić, że nagle zaczną jak na skrzydłach forsować defensywę Milanu - który przecież będzie bronił dwubramkowej zaliczki, więc spokojnie może postawić autobus jeszcze szczelniejszy niż na San Siro. Nie, nie za bardzo mi się widzi Blaugrana wychodząca z takiej sytuacji, na pewno nie w obecnej formie i bez trenera (ukłony tym, którzy odmawiali umiejętności Guardioli i Vilanovie, twierdząc, że Barca to samograj i każdy umiałby z nią wygrać LM. Jak widać, Roura nie umie). Ale jak to się mówi? Nadzieja umiera ostatnia...

No ale ja miałam nie o tym... Ech, widzę, że trzeba będzie wrócić do regularniejszych relacji, bo potem próbuję dać upust moim myślom na wszystkie tematy w jednym wpisie i wychodzi taka papka jak teraz. No ale jak już zaczęłam, to ten temat Ligi Mistrzów pociągnę i zacznę się zastanawiać, kto w obliczu nagłego załamania formy Barcelony (nie, jeszcze nie kładę na nich krzyżyka, po prostu powoli próbuje przyzwyczajać się do myśli, że przeżywanie spektakularnego triumfu i kolejnego święta na Wembley raczej nie będzie mi dane) mógłby faktycznie tą Champions League wygrać. I porównując reprezentantów poszczególnych lig, na które zwykło się w celu ustalenia takiego faworyta patrzeć, doznaję szoku. Anglia, ta wielka Barclays Premier League zwana też "najlepszą liga świata", wyraźnie przechodzi kryzys, bo już drugi sezon z rzędu olbrzymim wysiłkiem łamane na zwykłym fartem będzie się określać czynnik, dzięki któremu ma choć jednego reprezentanta w ćwierćfinałach. (I co z tego, że rok temu ten jeden reprezentant, który farciarsko przeszedł 1/8, ostatecznie triumfował w finale. Ile to zwycięstwo było warte, widzieliśmy w fazie grupowej). Gdzie te czasy, kiedy nikogo nie dziwiło, gdy w LM mieliśmy stuprocentowo angielski finał... Tyle że jeszcze rok temu mówiło się, że Anglia ustępuje z tronu na rzecz Hiszpanii, zresztą był to jedyny argument, który mógł skłonić mnie do sprzyjania Realowi w meczu z MU - "pokaże to, która liga jest lepsza, że to koniec ery BPL i czas Primery". No, nawet jeśli United jednak z Królewskimi odpadnie i Anglia straci ostatnią nadzieję (w Arsenal nie wierzę jeszcze bardziej, niż nie wierzę w Barcę), to na pewno nie straci jej kosztem Hiszpanii. Głównie dlatego, że tam też te nadzieje są marne. W słabiutki nastrój wprowadziły ich już rozgrywki, które do tej pory były iberyjską domeną, które rok temu zakończyły się hiszpańskim finałem. Tym razem obrońca tytułu Ligi Europy Atletico Madryt nie poradził sobie w 1/16 finału z Rubinem Kazań, a finalista - Athletic Bilbao - nawet nie wyszedł z grupy, dalej gra tylko biedne Levante, dla którego to pierwszy w całej historii klubu sezon w europejskich pucharach, miejsce wywalczył jako sensacja ubiegłego sezonu i ich celem jest bardziej miła przygoda, niż jakiś znaczący sukces. Ale Liga Mistrzów to już dla Hiszpanii istna tragedia. O Barcelonie już dość się naprodukowałam, ale porażki w pierwszych meczach poniosły również Valencia i Malaga i obydwie mogą tylko dziękować Bogu, że straty są tylko jednobramkowe, bo dzięki temu jakieś nadzieje mają - inna sprawa, że po raz kolejny mówimy o meczach z kategorii "wynik lepszy niż gra", a ta do przechylenia szali zwycięstwa na swoją stronę musi się poprawić. Dorzucając do tego fakt, że będący obecnie w najlepszej formie z hiszpańskich klubów (chociaż oglądając PD może lepiej byłoby powiedzieć "jedyny będący w jakiejkolwiek formie z hiszpańskich klubów") Real awans będzie musiał wywalczyć na Old Trafford, gdzie nie tacy już polegli, możemy mieć bardzo nieoczekiwaną zamianę miejsc. Podczas losowania par 1/8 LM niezwykle ucieszyłam się, widząc że Los Blancos zmierzą się z MU, głównie z powodu myśli, że "któregoś z nich w ćwierćfinale na pewno zabraknie". Teraz okazuje się, że taka para może być głównym powodem, dla którego jakiś klub z dwóch (podobno) najlepszych lig świata w ogóle w tym ćwierćfinale się pojawi.

A że wszyscy wiemy, że gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta, natychmiast patrzymy, kto na miejsce dwóch dotychczasowych potęg się wpycha. I natychmiast widzimy, jakie ligi zaburzają znany nam porządek wszechświata, uprzykrzając życie dotychczasowym "wiecznym faworytom", Barcelonie i Realowi. Widzimy Milan rozbijający Blaugranę na San Siro, widzimy Juventus niemal zapewniający sobie ćwierćfinał dokładnie w tym miejscu, w którym Duma Katalonii upadła w tej Lidze Mistrzów po raz pierwszy, na Celtic Park. A potem zestawiamy to sobie do kupy z tym, kto był sensacyjnym finalistą niedawnego przecież Euro, widzimy, że wspomniane dwa kluby zaczynają na poważnie myśleć co najmniej o półfinale Champions League i zaczynamy poważnie wątpić w plotki o końcu potęgi calcio. Z drugiej strony spoglądamy na Real i widzimy, kto go właściwie na ten nieszczęsny United w tak wczesnej fazie wepchnął, a zrobiła to Borussia Dortmund wyprzedzając madrycką potęgę w grupie. A nasze opinie na temat siły rożnych lig doznają szoku po raz kolejny, gdy orientujemy się, że wielki Real zatrzymał w sumie nie za duży klub, któremu w ostatnio przestało się wieść na krajowym podwórku i to nie z powodu nagłej utraty formy, tylko jej jeszcze dalszego wzrostu u największego rywala. Ano właśnie, ponieważ pierwszym klubem, który przychodzi mi na myśl gdy obecnie myślę o faworycie LM, jest Bayern Monachium. W Bawarii stanie się marką z tej samej półki co Barca, Real czy Manchester United jest podstawowym celem wszystkich w klubie. Budżet mają podobny, należyte zakupy poczynili, skład mają nie mniej gwiazdorski, a teraz doprowadzili go do poziomu, który każdego ligowego przeciwnika jest w stanie rozbić niczym z karabinu maszynowego. Dominacja, z jaką rządzi i dzieli w tym sezonie Bayern, zadziwia mnie niesamowicie, przypomina mi Barcelonę w najlepszych swoich latach i najbardziej logicznym, a wręcz obowiązkowym krokiem w drodze do przejęcia miana najlepszej drużyny kontynentu (co, nie oszukujmy się, jest równoznaczne z byciem najlepsza drużyną świata) jest bezdyskusyjne zdobycie Pucharu Europy, dystansując po drodze wszystkich rywali. Co zresztą powinni byli uczynić już w zeszłym sezonie, ale na swoje nieszczęście mieli Robbena w niezdobywaniu trofeów, które zostały im podane na srebrnej tacy pod sam nos i eskortowane gwardią cesarską, tak że wystarczy kiwnąć palcem albo strzelić karnego żeby mieć puchar w rękach, są jeszcze lepsi niż Legia. Ale te zeszłoroczne porażki musiały boleć i żaden zawodnik z Monachium nie zamierza przezywać ich po raz drugi, co zdecydowanie zmotywowało ich do działania i wydaje się, że w tym roku już nie wypuszczą trofeum z rąk. A pamiętajmy, że z drugiej strony nie odpuszcza BVB, która na kolejne mistrzostwo kraju nie ma już szans i obecnie LM jest ich najważniejszym frontem, na który rzucają wszystkie swoje siły. Siły, które - jak udowodniły choćby potyczki z Realem czy ostatni finał Pucharu Niemiec - jak chcą, to mogą wygrać z naprawdę każdym. Tak, co prawda wiele zalezy od losowania, ale zdecydowanie nie zdziwiłby mnie w tegorocznej LM niemiecki finał. Bo gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta, a kosztem Anglii i Hiszpanii ostatnio zdecydowanie zyskuje Bundesliga.

Ale właśnie, wspomniałam Legię... Tak naprawdę, to (lol) z tą myślą siadałam przed ekran, klikając "utwórz nowy post", zanim nie zaczęłam się produkować o Barcelonie i Champions League. Bo Bayern na błędach zeszłego sezonu zdecydowanie się wiele nauczył. Mój CWKS - patrząc po 2 kolejkach rundy wiosennej - chyba jednak nie. Co prawda wiele się w klubie zmieniło, mamy nowego prezesa, którego fani jak na razie wielbią, bo nie dość, że wreszcie ktoś, kto wie, że okno transferowe - zwłaszcza zimowe - jest od uzupełniania składu, a nie od sprzedawania połowy kadry na ławkę do drugiej ligi niemieckiej, to jeszcze zakończył konflikt z kibicami i na stadion wrócił doping. Niestety, jakoś do poziomu prezesa nie dostosowali się zawodnicy, którzy powrót tak wytęsknionej przeze mnie Ekstraklasy uczcili, w dwóch meczach zdobywając jeden punkt i to przeciwko ostatniemu zespołowi ligi, który totalnie się rozsypuje, po fatalnym meczu, w którym legioniści cierpieli będąc zmuszonymi do przeprowadzenia akcji, która jakoś by tam wyglądała. Fakt, że brakowało na boisku Miro Radovicia, ale wierzyć mi się nie chce, że w podobno tak superszerokiej kadrze jest tylko jeden zawodnik, który umie składnie podać, i jak go brak, to trzeba grać systemem niemalże 4-2-4, ostatnio stosowanym, kiedy po boisku Legii biegał Deyna. Przecież choćby supersławny mecz przeciwko Spartakowi na Łużnikach też był rozegrany bez udziału Serba, również zawieszonego za kartki, i jakoś udało się wtedy zaprezentować nawet nie tyle przyzwoicie, co fenomenalnie, ogrywając klub, który spokojnie stać na wyrównane mecze z Barceloną w LM. A teraz, w być może jeszcze lepszym składzie, nie ma możliwości strzelić jednej pieprzonej bramki bankrutującemu prawdopodobnie spadkowiczowi z Ekstraklasy? No jak ja tęskniłam za tą ligą...

Chociaż nie. W tym ostatnim zdaniu nie ma ani odrobiny ironii. Tak, zdecydowanie tego mi brakowało. W tym natłoku perfekcjonizmu, wśród tego Bayernu miotącego wszystkich jak leci, wśród kolejnych Gran Derbich, w których jeden malutki błąd może kosztować życie, w tych wszystkich ligach angielskich, hiszpańskich, niemieckich czy włoskich pełnych doskonałych klubów nie pozwalających sobie na kompromitujące straty punktów tak, że po połowie sezonu już wiadomo, kto zdobędzie tytuł... właśnie tego mi brakowało. Trochę tej naszej kopaniny, która tworzy największy paradoks światowej piłki nożnej, że jednocześnie nie da się na nią patrzeć i nie można od niej oderwać wzroku, trochę tej przypadkowości, tego, że nie zawsze wszystko jest idealnie wyliczone, nie każde zagranie takie, jak być powinno, tej nieprzewidywalności, która sprawia, że gdy wszystko wydaje się pozamiatane, a każdy normalny lider jeszcze by odskoczył od reszty stawki - u nas robi się jeszcze większy ścisk, ale jednocześnie po zanotowaniu tak fatalnego meczu, jak ten Legii z GKSem, przewaga nad pozostałymi klubami... jeszcze wzrasta :). I po raz kolejny można się śmiać, że może tym razem przedwcześnie, ale znowu zaczyna się słynne "nikt nie chce być mistrzem". Ale w sumie w czym problem? Ostatnio - jak widać wyżej - Ligę Mistrzów też mało kto chce wygrać. Ale to jest właśnie w piłce piękne. Gdyby zawsze wygrywali faworyci, trofea od razu można by wręczyć, że użyję tenisowego slangu, najwyżej rozstawionym. A tak? Trofeeeeeeeeum maaam... kto, chce, kto chce bo idę do domu? Nie, Wenger, oferta nie do ciebie... Kto chceeee? Kto chce puchar?

poniedziałek, 4 lutego 2013

Kolejne Gran Derbi na opak

No i jednak nie będzie żadnego więcej wpisu o styczniowych wydarzeniach. Trochę miałam do powiedzenia, nawet nie o futbolu, ale o wszystkim innym - o mistrzostwach świata szczypiornistów, o tenisowym Australian Open, o sportach zimowych - Justynie Kowalczyk i o naszych skoczkach narciarskich, którzy po erze Adama Małysza wreszcie przestali być reprezentowani przez jedną tylko osobę, a utworzyli coś, co nazywamy drużyną, o w miarę wyrównanym poziomie (czego dowodem niezwykle wysokie miejsce w konkursie drużynowym PŚ w Zakopanym). No ale teraz na te wszystkie pogaduszki już trochę za późno, no i chyba jednak nie miałam aż tak dużo na ten temat do powiedzenia , skoro ostatecznie z utworzenia tego wpisu zrezygnowałam. Tymczasem natomiast niedawno spotkało nas coś, czego już pominąć nie byłabym w stanie, bo zawsze mam na ten temat stanowczo za dużo do powiedzenia. Kolejne już El Clásico. Może faktycznie już tych meczów robi sie za dużo. Może nie powinnam zwracać aż takiej uwagi na każdy z nich. Ale co ja poradzę, że chyba nie ma lepszego starcia na całym tym piłkarskim świecie, a już na pewno takiego, które by wywołało więcej emocji. No i nie ma chyba lepszego testu formy dla obu drużyn - wymagający przeciwnik, zawsze pełna mobilizacja i wreszcie możemy zobaczyć, na co stać każdą z ekip. Chociaż momentami i tego nie byłam pewna, ale w pozytywnym znaczeniu. Miałam wrażenie, że mobilizacja była nie tylko pełna, ale wręcz za duża, i przez to po raz kolejny zobaczyłam coś, czego bym się kompletnie nie spodziewała. No, przynajmniej w połowie - Barca bowiem grała swoje. Ale nigdy nie spodziewałabym się takiej gry po Realu. Nie po tym Realu, który podobno miał wystąpić.

Nie było to co prawda takie zaskoczenie, jak w przypadku rewanżowego spotkania o Superpuchar, kiedy to oba kluby jakby zamieniły się miejscami, zarówno jeśli chodzi o dotychczasową skuteczność, jak i - przede wszystkim - style gry. Tutaj zaskakujące było co innego. Pamiętam jeszcze te czasy (phi, te czasy - mówię jakby to było nie wiadomo jak dawno, a to może ze dwa lata...), kiedy jedynym pytaniem, jakie zadawano sobie przed Gran Derbi było "dlaczego Barcelona zawsze wygrywa?". Pamiętam też brutalny koniec marzeń o wielkiej potędze i ostateczną nauczkę, żeby Realu nigdy nie lekceważyć, w starciu na Camp Nou praktycznie kończącym dzieje jakiejkolwiek walki o mistrzostwo Hiszpanii w ubiegłym sezonie. Ale jeśli kiedykolwiek po triumfie Barcy w LM naprawdę wierzyłam w to, że obejrzę w GD taką bezdyskusyjną dominację Blaugrany na boisku, może niekoniecznie aż taką, jak podczas słynnej "manity", ale choćby do niej nawiązującą, to właśnie teraz. Real bez formy, gubiący punkty nawet z kompletnymi ligowymi outsiderami, wewnętrznie skonfliktowany, z trenerem podejmującym decyzje jeszcze pogarszające jego sytuację od środka, z fatalną atmosferą w drużynie, jakby tego było mało, z przetrzebionym kompletnie składem - bez Coentrao, bez Di Marii, ale co jeszcze gorsze, bez Marcelo, bez Pepe, bez Ramosa, no i ta najbardziej fatalna wiadomość - bez Casillasa! Brak podstawowego, a do tej pory mogłoby się niejednokrotnie wydawać że jedynego bramkarza, kapitana zespołu, być może jedynego, który mógł jeszcze podratować ducha drużyny, a do tego właściwie rezerwowe zestawienie linii obrony, bo z najmocniejszego na papierze rozwiązania do dyspozycji był tylko Arbeloa, będący zresztą moim zdaniem jej najsłabszym punktem. A w perspektywie najbliższego trochę ponad miesiąca, nie dość, że trzy starcia z Barcą (oprócz półfinałów CdR mecz ligowy na początku marca), to jeszcze dwumecz z Manchesterem United w Lidze Mistrzów. Prawda jest taka, że jest to sytuacja tak tragiczna, że jak sama sobie ją opisałam w dzień meczu, przestałam czekać na dramatyczną klęskę Los Blancos wieczorem, bo po prostu zrobiło mi się ich tak po ludzku żal. Wiadomo, nie lubię zespołu to mało powiedziane, ale taki wysyp klęsk to za dużo nawet jak na największego wroga. Ale z powodu tych wszystkich problemów Realu powiedzieć, że liczyłam na jego słaby występ przeciwko Dumie Katalonii, to jak nic nie powiedzieć. Tymczasem jak było, wszyscy wiemy.

Tak, były też powody, żeby spodziewać się trochę słabszej niż zwykle gry Barcy. Tuż przed tym meczem doznała pierwszej w tym sezonie porażki w lidze i to mimo prowadzenia 2:0, a było też bardzo blisko, żeby przez to nagłe załamanie jej formy do Gran Derbi w ogóle nie doszło, bo naprawdę w ostatniej chwili uratowała awans w ćwierćfinale z Malagą. Ale umówmy się - w porównaniu z sytuacja w Madrycie taki kryzys to śmiechu warte, poza tym na początku sezonu Blaugrana prezentowała formę tak kosmiczną,że nawet chwilowe jej tak zwane obniżenie znosiło ją co najwyżej do poziomu "zwyczajnego" - a zwyczajna forma Barcy i tak jest wystarczająco wysoka, żeby rywalizować z Realem jak równy z równym, więc zdecydowanie kibice katalońskiego klubu, w tym ja, nie mieli powodów do obaw. Braki w składzie też go nie dotyczyły, no, może poza tym jednym - nie ukrywam - dość ważnym, na ławce trenerskiej. Jednak do tej pory pod nieobecność Tito Vilanovy jego piłkarze grali nawet z większym zaangażowaniem, jakby chcieli zadedykować jemu zwycięstwo - co może nie jest zbyt dobrym znakiem dla ludzi broniących klasy trenerów Barcelony przed krytykami zaprzeczającymi im umiejętności, twierdząc, że ten zespół to i tak samograj, ale z pewnością jest wiadomością pozytywną w chwili, w którym szkoleniowca na ławce podczas ważnego spotkania brakuje. Tuż przed meczem nie martwiły mnie więc nawet spiskowe teorie jakiejś gadającej głowy, którą miałam okazję widzieć rano w telewizji. Niby spostrzeżenie sensowne - jako, że to na Camp Nou odbywa się rewanż, Barcelonie powinno zależeć na jak największym zainteresowaniu tym meczem, więc najzwyczajniej nie opłacałoby się wypunktować Realu w Madrycie i rozstrzygnąć losy dwumeczu już za pierwszym podejściem. Tyle że pan gadająca głowa chyba nie uwzględnił faktu, że znaczna ilość graczy Blaugrany to rodowici Katalończycy i po prostu są tak wychowani, że nie byliby w stanie przejść obok meczu z Realem Madryt czy w ogóle dać w nim z siebie mniej niż 300%. Zresztą to samo - a może i nawet bardziej - tyczy się kibiców, ale nie tych z całego świata, tylko tych tam, w Barcelonie, którzy z pewnością tak czy siak tłumnie nawiedziliby Camp Nou. Byłam więc pewna Barcy jak nigdy dotąd, a tu mecz zaskoczył mnie. Po raz kolejny zapomniałam, że podczas Gran Derbi wszystko dzieje się na opak.

I tak oto spotkanie, które miało być być może najmniej wyrównanym El Clasico w ostatnim czasie, było być może najbardziej wyrównanym El Clasico w ostatnim czasie. No i po raz kolejny wielcy maniacy futbolu, których świat ogranicza się do dwóch zawodników, nie doczekali się pojedynku między Messim i Ronaldo. Tyle że to akurat mnie w całym meczu zdziwiło najmniej. Już się przyzwyczaiłam, że poza ostatnim meczem ligowym, Gran Derbi wcale takimi pojedynkami nie są, niemal zawsze albo będąc popisem tylko jednego z nich, albo zostając rozstrzygniętym przez kogoś zupełnie innego. Rozstrzygnąć to GD mógł więc właściwie każdy - ale wśród wielu nazwisk, po których mogłabym się tego spodziewać, na pewno nie było tego, który się nim okazał. Raphael Varane, młody, niedoświadczony nastolatek, a wszyscy wiemy, jak Real lubi na takich stawiać. W tym meczu niestety nie była to kwestia lubienia, Francuz na boisko wyszedł, bo musiał, bo podstawowa dwójka stoperów Królewskich nie mogła w tym spotkaniu zagrać. Po czym nie dość, że robił za dwóch w obronie, bo drugi kolega zastępca nie dorównał poziomem, nie dość, że nie raz ratował Los Blancos w niemożliwych wydawałoby się sytuacjach, wybijając piłkę z linii bramkowej czy wygarniając ją wprost spod nóg lecącemu na stuprocentową sytuację Leo Messiemu, to jeszcze na zakończenie strzelił bramkę dającą Realowi wyrównanie i znacznie poprawiającą jego szanse na korzystny wynik w całym dwumeczu. Rzadko chwalę graczy zespołu Jose Mourinho, ale ten chłopak to dla mnie absolutny gracz meczu i muszę powiedzieć, że będą z niego mieli w przyszłości w Madrycie pociechę. A przypominam, że mówimy o piłkarzu, który gdyby nie "problemy" Królewskich z zestawieniem linii obrony, pewnie w ogóle nie pojawiłby się na boisku, albo wszedł na nie na krótko w końcówce meczu. Tak, gdyby nie te problemy, nad którymi się tak żaliłam wcześniej, być może Barca wygrałaby ten mecz, i to wysoko, a tak wraca zaledwie z remisem. Tak, być może problemy paradoksalnie poprawiły sytuację, w jakiej jest obecnie Real. Przecież to Gran Derbi. Tu prawie wszystko przynosi efekt odwrotny do spodziewanego.

Chociaż jest kilka rzeczy, których się po tym meczu spodziewaliśmy i faktycznie się zdarzyły. Jak to, że zobaczyliśmy w końcu niesamowite, pełne akcji spotkanie, na które aż chce się patrzeć jeszcze, i jeszcze, i jeszcze, jak na GD przystało. Oraz to, że pozostawia otwarta sprawę i pewnie mnóstwo emocji w rewanżu. Oraz że doświadczyliśmy kolejnych wspaniałych złotych myśli Dariusza Szpakowskiego, z których najciekawsze wyłowione to "spektakularny spektakl" oraz "sędzia boczny arbitrem głównym tego spotkania". Taaaa... więc.... cóż.... Elclasicowcy, see you next time :)

czwartek, 24 stycznia 2013

Czym jest dla Ciebie twój klub piłkarski?

Ile ja się nie odzywałam? Miesiąc? Mam wrażenie, jakby to były lata. Zaczęło się niewinnie, od tygodniowego wyjazdu ze szkołą, podczas którego nie miałam dostępu do internetu, a potem jakby wyszło mi z nawyku regularne aktualizowanie bloga. W związku z tym mam oczywiście w planach wpis dobitnie pokazujący, co sądzę o praktycznie wszystkich sportowych wydarzeniach stycznia razem wziętych i właśnie dzisiaj chciałam go opublikować, ale zostałam zmuszona do odłożenia tego na... no cóż, mam nadzieję, że zdążę przed weekendem, aczkolwiek obiecać nie jestem w stanie. Jednak moje komentarze do mistrzostw we wszystkim, które chyba ktoś zaplanował na początek 2013, bo dyscyplin, w których coś się działo ostatnio, namnożyło się tak, że czasami zapominałam nawet o futbolu, muszą poczekać. Wszystko przez to, że na styczeń ktoś mądry zaplanował - jako dodatek do tego wszystkiego - okienko transferowe, i w tymże okienku ktoś nie jestem już pewna czy tak mądry przeprowadził pewien transfer. Transfer sam w sobie pewnie byłby nieznaczący, ale wywołał burzliwą dyskusję, w której i ja chciałabym zabrać głos i wypowiedzieć się na temat tego, jakie właściwie znaczenie dla takiego normalnego człowieka ma "swój" klub piłkarski.

Kończąc ogólniki, a zaczynając konkrety: Bartosz Bereszyński, gracz Lecha Poznań, podpisał właśnie kontrakt z Legią Warszawa. Teksty o tym, jakie relacje panują między klubami i skąd ta awantura, chyba mogę sobie darować, bo wydaje mi się, że nie ma w Polsce osoby, która by o tym nie wiedziała. W związku z tym reakcje na taki ruch młodego piłkarza również były do przewidzenia. Tym bardziej, że jest on rodowitym poznaniakiem, jakby było tego mało - synem byłego lechity i samemu zdarzało mu się podkreślać przywiązanie do klubu. Całkiem więc normalna rzeczą jest, że w tej chwili Polska podzieliła się na trzy obozy. Są lechici, którzy chłopaka równo z ogłoszeniem transferu zaczęli nienawidzić, wyzywać od najgorszych i grozić, są legioniści, którzy śmieją się po cichu z frustracji poznaniaków, i jest reszta Polski, która ma to wszystko głęboko gdzieś. A, no i jestem jeszcze ja, która - mimo bycia legionistką - odczuwam w tym wszystkim tylko współczucie. Trochę współczuję Bereszyńskiemu, bo do Warszawy przenosi się dopiero latem, a do tej pory nie będzie mógł bezpiecznie wyjść na ulice Poznania bez dodatkowej obstawy i to nie jest takie tam gadanie, bo jakiś zdesperowany fan naprawdę może zrobić mu porządną krzywdę i to będzie coś dużo gorszego, niż łby martwej świni, jakimi witany był swego czasu Luis Figo w Barcelonie. A ja osobiście uważam, że nawet to wrzucenie numeru telefonu chłopaka do internetu to już była ostra przesada ze strony fanów Kolejorza, bo w sumie żadne przepisy takich transferów nie zabraniają i jeśli uważał, że lepiej się rozwinie pod okiem Urbana niż Rumaka, to miał pełne prawo ofertę Legii przyjąć, zwłaszcza, że z tego co wiem nie mógł się doczekać propozycji nowego kontraktu ze strony dotychczasowego klubu. Ale bardziej współczuję samym lechitom, bo choć co prawda takich przepisów nigdzie nie ma, to niedokonywanie takich transferów to nie jest kwestia jakiegoś tam prawa. To kwestia czegoś, co ja osobiście uważam za znacznie ważniejsze - kwestia moralności, czyli tego, ile tak naprawdę znaczy dla ciebie twoja drużyna.

Wiem, że głupio brzmi krytykowanie tego ruchu ze strony fanki klubu, który przecież sam go zainicjował, ale cóż, ja - czego już często żałowałam - nie mam wpływu na decyzję podejmowane przez Legię, czy chodzi o trenera, czy zarząd czy jeszcze kogo innego. Ale dla mnie gdzieś w tym całym piłkarskim zamieszaniu, pod meczami, pucharami, rozgrywkami, transferami, budżetami, sponsorami i wszystkimi elementami współczesnego futbolu, jest jeden element, który chyba najbardziej mnie oczarował spośród wszystkiego, co kryje się pod nazwą "piłka nożna", i który jak dla mnie sprawia, że jest ona czymś tak pięknym i tak kochanym na całym świecie, czymś więcej, niż tylko kilkoma facetami w krótkich gaciach próbujących skierować skórzaną kulkę w kierunku siatki zawieszonej na trzech słupkach. Chodzi mi o tą niesamowitą, wręcz cudowną siłę, z jaka człowiek potrafi pokochać i przywiązać się do klubu piłkarskiego, będącego przecież tylko... no właśnie, czym? Czym właściwie jest taki klub? Bo chyba wszyscy zgodzimy się, że to coś więcej, niż grupa facetów grających w piłkę nożną. To historia, wszystkie sukcesy i niepowodzenia, jakich doświadczył w przeszłości. To charakter, styl, z jakim gra i z jakim lubi grać, filozofia, z jaką buduje drużynę. To kibice, ich charaktery, zwyczaje, piosenki, symbole, to atmosfera na trybunach. To herb, barwy i wszystko, co one symbolizują. Ale to także międzyklubowe przyjaźnie i nieprzyjaźnie i tego nie możemy deprecjonować, bo jak uśmiech mi się ciśnie na twarz słysząc legijne piosenki stadionowe, tak podobnie i uśmiechałam się, gdy jadąc na szkolną wycieczkę przejeżdżałam przez Sosnowiec i na murach widziałam chyba więcej "eLek", niż u siebie w Warszawie. Ale to działa też w drugą stronę i wrogość między zespołami przechodzi nawet na pokojowo nastawionych kibiców. Znowu wracając do swojego przykładu - naprawdę nie mam nic do Lecha, nawet kiedyś go lubiłam za wyniki w Lidze Europy. Mam bliską rodzinę w Poznaniu i nie wyzywam ich z powodu bycia lechitami, mogę się najwyżej przekomarzać - ale jak kuzyn chodzi po domu w czapce i szaliku Lecha specjalnie żeby mnie podenerwować, to próbuję mu je zabrać i gdzieś schować, bo po prostu nieprzyjemnie się czuję przez dłuższy czas patrząc na wyszyty na nich herb Kolejorza. I z tego powodu właśnie nie jestem w stanie zrozumieć decyzji Bereszyńskiego, bo ja nawet nie będąc jakoś bardzo zagorzałym wrogiem Lecha po prostu nie czułabym się komfortowo musząc nosić ich herb na koszulce. Widząc do tego, jak do swojego klubu są przywiązani jego kibice, ile są w stanie dla niego poświęcić, wydawało mi się więc, że nikt naprawdę związany z Kolejorzem nie byłby w stanie grać z "eLką" na piersi. Pytanie, czy był on naprawdę przywiązany... Słucham? Mówicie perspektywy? Że w Warszawie się lepiej rozwinie i stanie się lepszym piłkarzem? Może i owszem. Ale w piłce nożnej nie zawsze chodzi o to, żeby być najlepszym - w przeciwnym razie wszyscy kibicowalibyśmy Barcelonie, Realowi albo Man United. Ale ja bardziej od bycia lepszym cenię sobie to ciepłe drżenie serca, gdy widzisz ludzi głośno śpiewających hymn twojego klubu i nieważne, czy on potem ten mecz wygra, czy przegra. I chciałabym, żeby piłkarze też takie podejście mieli.

I naprawdę nie ma co narzekać na to, że nie wszystko w futbolu jest dyktowane racjonalnymi powodami. Kalkulacje na sucho są nudne, ciekawie robi się, gdy i wśród zawodników do chęci zarabiania czy sukcesów w karierze dochodzi pierwiastek emocjonalny, z powodu przywiązania do klubu, w którym się gra. A przywiązanie do klubu łączy się nierozerwalnie z zostawaniem w nim na długo, a jak już trzeba odejść, bo dysproporcja poziomów jest za duża, to przynajmniej do zespołu zaprzyjaźnionego, neutralnego, a najlepiej do innej ligi. Narzekanie na taką mentalność, z czym już się spotkałam, jest absurdalne, bo świat zachodniej piłki, do którego tak chcemy równać, już dawno takie normy przyjął. Wspomniałam już nazwisko Luisa Figo - mnie jako barcelonistce wręcz musi być to przypadek służący za główny argument przeciwko transferom między zwaśnionymi klubami. Nie, oczywiście nie rzucałam w niego świniami, nawet tego nie widziałam, nie te czasy - ale jak tylko słyszę to nazwisko i przypominam sobie to jego "dokonanie", to aż mi się niedobrze robi, że ktoś naprawdę był w stanie się do takiego kroku posunąć (niedobrze mi się robi też jak widzę zdjęcie tego świńskiego łba, którego ktoś mu podarował - jak dał radę go wnieść na stadion? o.O). A przecież kreujemy Lecha i Legię na polskie Real i Barcę, to jaka jest w tym kontekście różnica między Figo a Bereszyńskim? Jedyna okoliczność łagodząca w przypadku Polaka to stosunkowo krótki okres spędzony w pierwszej drużynie Kolejorza i jego niepewną jeszcze pozycję w zespole. Dalsze przykłady? A jak jest obecnie traktowany Robin van Persie przez fanów Arsenalu? Zresztą nawet ja, w żaden sposób niezwiązana z Kanonierami, nadal nie do końca dowierzam, widząc Holendra w koszulce Czerwonych Diabłów, czując do tego swoistą odrazę - całą swoją karierę i dotychczasową pozycję zawdzięcza zespołowi Arsene'a Wengera, po czym zostawia ich w kryzysie i to nie dla byle kogo - dla Manchesteru United, najmocniejszego z wielkich rywali! I nie mówcie mi tu tylko, że musiał zmienić klub dla trofeów, na które tak utalentowany zawodnik zasłużył, ale zespół miał za słaby - uwierzcie mi, że Steven Gerrard też ma wystarczające umiejętności, aby grać w mistrzu Anglii, ale przez głowę by mu nie przeszło, żeby zostawić Liverpool. Ma świadomość, że najprawdopodobniej będzie musiał zakończyć karierę bez mistrzowskiego tytułu, ale ważniejsze dla niego jest pozostanie na Anfield Road, w miejscu, które kocha. Bardziej radykalne przykłady? Lukas Podolski, który spokojnie gra w pierwszym składzie jednej z najlepszych reprezentacji świata, jeszcze w zeszłym sezonie bronił FC Koeln przed spadkiem z Bundesligi. Przed spadkiem! Ale jednak grał w niej do końca sezonu; kiedy tego i tak nie udało sie uratować (bo polskiego pochodzenia zawodnik złapał kontuzję), dopiero wtedy zdecydował się na wyprowadzkę, a to i tak do innej ligi, żeby nie wzmacniać rywali. Bo prawda jest taka, że jak się ma talent i chęć do ciężkich treningów, to można się wybić nawet i w Cracovii. A Bereszyński? Gdzie on by dzisiaj był bez Lecha? Nie wiem, czy w ogóle byłby zawodowym piłkarzem. Spokojnie mógłby się rozwinąć w Poznaniu, a przy okazji działać na rzecz klubu, któremu zawdzięcza karierę - i choć odrobinę mu za to podziękować. Słabym objawem wdzięczności jest uciekanie do największego rywala, gdy tylko pojawia się okazja. Nie, nie, pewnych transferów się po prostu nie robi, nic więcej na ten temat nie można powiedzieć.

Ale żeby tak tylko nie jeździć po chłopaku, trochę krytyki dla tych, przez których w ogóle pomysł takiego transferu się pojawił: Legio! Coś ty najlepszego narobiła! Po co taki ruch, po co, chyba tylko po to, żeby osłabić głównego rywala, bo korzyści wymiernych nie widzę - w ataku mamy Ljuboję i Sagana i wiem, że obaj zbliżają się jednak nieuchronnie do końca kariery i trzeba szykować młodych na ich miejsce. Ale hello, jesteśmy klubem znanym z najlepszej pracy z młodzieżą w Polsce! Chcemy uchodzić za posiadaczy niezwykłej Akademii! Rybus, Borysiuk, Żyro, Wolski, Furman, Łukasik, Kosecki, Efir, lista ciągnie się długo, La Masia to to może nie jest, ale jak na polskie warunki i tak niesamowity wynik. Na pewno umożliwia ona radzenie sobie własnymi wychowankami bez potrzeby wykupowania ich całej konkurencji. Na pewno nie był to transfer Legii niezbędny, a sama już wcześniej wspomniałam, że pewnych ruchów się po prostu nie robi - było to po prostu nie w porządku. Zresztą to samo tyczy się sprowadzenia Brzyskiego z Polonii - on co prawda z pewnością się Wojskowym przyda, tylko co z tego? Real Madryt pewnie też nie pogardziłby kolejno Torresem, Aguero czy teraz Falcao. Ale kluby z Madrytu mają niepisaną umowę o niepodbieraniu sobie nawzajem zawodników, i jak Królewskich autentycznie nie lubię, tak akurat tą inicjatywę uważam za świetną i byłabym z wprowadzeniem jej w każdym mieście. Jedyne, co może rehabilitować dla mnie transfer polonisty, to że po ostatnim zamieszaniu z Wojciechowskim i Królem i niepewnej przyszłości Czarnych Koszul, obecnie klubowa tożsamość Polonii nie jest aż tak wyrazista i jej zawodnicy mogą jeszcze nie czuć tej wrogości. Choć z drugiej strony przeżyli już derby na Łazienkowskiej, więc nie powinni mieć problemów ze zrozumieniem, czym jest właściwie taka zmiana klubu. To po prostu kwestia podejścia zawodnika czy członków zarządu do wszystkich aspektów, jakie symbolizuje ich klub, wśród których jest też przyjaźń z jednymi zespołami i wrogość do innych i jeśli naprawdę klub się kocha, albo po prostu rozumie, to moralnie nie jest się w stanie takiego ruchu przeprowadzić. Zresztą taki transfer jest też negatywny dla drużyny, która piłkarza od wroga sprowadza, w tym przypadku Legii. Przecież jeśli zawodnik - czy to Brzyski, czy Bereszyński - jest w stanie do warszawskiego zespołu odejść, przez długi czas będąc ogniwem klubu wyraźnie podkreślającego nienawiść do Legii, to znaczy, że te deklaracje miłości do poprzedniego zespołu były nic niewarte i bezpodstawne. A jeśli dla Bereszyńskiego nic nie znaczył Lech, to nie spodziewam się, żeby teraz miał umierać za eLkę na piersi. Prędzej poczeka na pierwszą dobrą rundę i jak tylko pojawi się taka możliwość, zwieje za granicę. Tymczasem ja chciałabym doczekać się w Legii takiej legendy w stylu piłkarzy, których przecież najbardziej cenimy, tych z kategorii "całe życie w jednym klubie": Giggs, Scholes, Puyol, Xavi, Raul, Casillas, Gerrard, Lampard, Totti... A co, jak taki się pojawi i stanie się za dobry na Ekstraklasę? Cóż, Del Piero też był swego czasu za dobry na Serie B. Ale w Juve został. A najpiękniejsze są zawsze decyzje podejmowane nieracjonalnie. Zresztą taka legenda naprawdę nie musi całe swoje życie przesiedzieć w Polsce. Może metodą na Poldiego odejść za granicę, jak różnica między nim a resztą zespołu będzie zbyt duża. Ja chcę tylko wreszcie doczekać się w Polsce piłkarza, który na pytanie: co dla Ciebie znaczy twój klub, odpowiadał: całe życie i jeszcze więcej. Tak, jak odpowiada dzisiaj większość kibiców.

Przecież znaczenie takiej miłości do klubu najlepiej widać w cytacie, który znalazłam kiedyś na blogu Julki , a który od tamtej pory stał się mottem mojego - zarówno bloga, jak i całego życia:
"When you start supporting a football club over there, you don't support it for the players, or the trophies, or history,
you support it because you found yourself somewhere there,
found a place where you belong"
.

wtorek, 1 stycznia 2013

Mój sportowy alfabet 2012 roku

No więc tak żeby jakoś sensownie zacząć, to witam was wszystkich serdecznie w 2013 roku. Dla niektórych jest to ważna zmiana, dla innych - tylko dzień jak co dzień, w którym po prostu ktoś sztucznie wprowadził koniec pewnego okresu w jakimś podziale, ale nie do końca tak naprawdę wiadomo, skąd to się wzięło, dla jeszcze innych kolejna okazja do poświętowania i poimprezowania, a są też tacy, dla których to po prostu początek zimowego okienka transferowego. Ale z reguły, skoro mamy już ten podział i ustalony nowy czas, jest też to często okazja do rzucenia okiem z powrotem na te minione 12 miesięcy i przypomnienie sobie, co właściwie one nam przyniosły, czyli innymi słowami wszelakie podsumowania. Ja też, jako że bardzo cenię sobie wspomnienia i lubię takie retrospekcje, postanowiłam sama sobie jakoś zebrać w całość wszystko, co 2012 rok przyniósł polskiemu i światowemu sportowi. Co do formy miałam wątpliwości, bo zwykłe skatalogowanie wszystkiego chronologicznie, miesiącami, jakoś mi się nie układało. Aż wtedy znalazłam w internecie wspomnienie w formie "sportowego ABC". Niestety był to raczej antyalfabet, bo 90% jego to było gadanie o PZPNie, zwłaszcza tym jego minionym składzie, który nie robił nic, tylko psuł. Zdenerwowałam się więc bardzo, bo naprawdę minione 366 dni przyniosło nam też wiele radości i ciekawych chwil, a nie tylko jeden i ten sam temat do wiecznego wałkowania i krytykowania. Dlatego szybko sformułowałam swój własny piłkarski i nie tylko alfabet, w którym starałam się zamieścić wszystko, co zapamiętamy ze sportu w 2012 roku. W miarę możliwości będę się podpierać moimi archiwalnymi wpisami - nie zawsze było to możliwe, bo sportową rzeczywistość komentuję na tym blogu dopiero od maja, jednakże mimo wszystko z pewnością będzie to najbardziej oblinkowany post, jaki tu wysyłam. A więc zacznijmy...

A - jak Anglia. O złych symbolach i wspomnieniach jeszcze pewnie dużo zdążymy się nagadać, zwłaszcza że taka jest już nasza natura, że częściej wracamy do negatywnych emocji i rozpamiętujemy je dużo dłużej, niż te pozytywne. Ja takiego podejścia kompletnie nie rozumiem, nie zgadzam się z nim i protestuję, dlatego cały cykl rozpoczynam od jednego z najbardziej przyjemnych i pozytywnych wspomnień dotyczących polskiej kadry - eliminacyjnym meczu MŚ 2014 z Anglikami. Wszystko zapowiadało się tragicznie - reprezentacja w rozsypce, po Euro, które okazało się być katastrofą, mając rozegrany w całym roku chyba tylko dwa dobre mecze (z Rosją i Czarnogórą), w których zresztą i tak czegoś brakowało, ma mierzyć się ze swoim odwiecznym rywalem, Anglią, i wszyscy już drżą na myśl przed tym spotkaniem, w obawie przed kompromitacją. Przynajmniej do momentu, kiedy mecz się kończy (co z tego, że nie w ten dzień, który powinien, tu mówimy o radosnych wspomnieniach), a my możemy żałować, że skończył się tylko remisem, bo Polacy zagrali najlepsze spotkanie w roku i gdyby wykorzystali swoje sytuacje, powinni spokojnie wygrać. Mecz, który ja uznaję jako symbol nowej epoki w historii polskiej kadry, zapomnienie o pechowym Euro i nadzieję na to, że era Fornalika okaże się bardziej owocna od ery Smudy.

B - jak Balotelli. Dziwne umiejscowienie tu tego piłkarza? Nie był w końcu nawet w najmniejszym stopniu jednym z bohaterów mijającego roku, w ciągu którego zagrał tak naprawdę tylko jeden świetny mecz - półfinał Euro z Niemcami. I to właśnie dzięki temu spotkaniu włoski napastnik trafił do tego zestawienia. Jeden mecz to za mało, by stać się symbolem roku. Ale jedna celebracja gola może już to uczynić. Cieszynka Balotellego po strzeleniu drugiej bramki natychmiast stała się hitem internetu i prawdopodobnie najczęściej widzianym przez ludzi zdjęciem z całego turnieju, być może częściej nawet, niż obrazki takie jak Casillas wznoszący trofeum za triumf w całym turnieju. A teraz wejdźcie na jakiekolwiek zestawienie w stylu "sportowe momenty 2012 roku" i sprawdźcie, czym są zilustrowane. Właśnie tym zdjęciem. Włoch może nie być do końca zadowolony ze swoich sportowych osiągnięć tych 12 miesięcy. Ale przez jedną bramkę i jedną czynność wykonaną po jej zdobyciu, stał się niekwestionowanym symbolem tego czasu.

C - jak Chelsea. Drużyna, która zaskoczyła nas w mijającym roku najmocniej, wyróżniała się w nim najbardziej i zrobiła wszystko to, czego nikt by się nigdy nie spodziewał, że zrobić my mógł ktokolwiek. I to na dwa sposoby. Zaczęła swoje dzieło szokowania wszystkich, zwyciężając Ligę Mistrzów, i to w stylu, w jakim nikt by nigdy nie pomyślał, że da się Ligę Mistrzów wygrać. Powstrzymanie kolejno Barcelony i Bayernu, opierając się na defensywnym stylu gry, wydawało się rzeczą niemożliwą, w którą nie wierzyli chyba nawet sami kibice The Blues - tymczasem udało się. Ale londyńskiemu klubowi to nie wystarczało i postanowił brnąć dalej w czynienie rzeczy, o których nikt by nigdy nie pomyślał, tym razem niestety już mniej szczęśliwe dla swoich kibiców. Minęło zaledwie kilka miesięcy, a drużyna Romana Abramowicza (z reguły w tym miejscu podaje się trenera, ale gdy mowa o Chelsea i to w dodatku w przekroju całego roku, to łatwiej tak, niż robić punktowaną listę) nie dość, że dokonała historycznej, choć niechlubnej rzeczy, i jako pierwszy obrońca trofeum w historii LM nie wyszła nawet z grupy, to jeszcze straciła wydawałoby się gwarantowany dla drużyn europejskich triumf w Klubowych Mistrzostwach Świata. A to wszystko w zaledwie 12 miesięcy.

D - jak derby. Odbywają się co prawda wielokrotnie i w każdym roku i nie są niczym szczególnym, ale dla mnie derby Warszawy z 2012 roku zawsze będą tymi jedynymi i najbardziej niezwykłymi - chociaż nie są nawet moimi pierwszymi, bo wtedy ich niezwykłość byłaby jeszcze jakoś uzasadniona. Ale tamten wieczór na stadionie jest nadal w ścisłej czołówce mojego prywatnego rankingu na najpiękniejsze momenty minionego roku, tak, że nawet w sylwestrową noc, obserwując fajerwerki, nagle gdzieś wśród tych sztucznych ogni zamajaczył człowiek z taką zwykłą racą stadionową, w czerwonej poświacie, i natychmiast właśnie tamta chwila stanęła mi przed oczami, a na race patrzyłam się i patrzyłam, z uczuciem, że to jest piękniejsze niż wszystkie fajerwerki tego świata. I już nie wiem, co mnie właściwie do tego pchnie, ale momentami traktuję to nawet jako najpiękniejsze sportowe wspomnienie całego roku, a konkurencja była spora... No cóż, widocznie jestem takim typem, który zawsze na stadionie przeżywa wszystko dużo bardziej, niż w telewizji. A jeśli nadal wydaje się to wam za słabym uzasadnieniem, to można też termin "derby" odnieść do Gran Derbich. Wszystkich, jakie odbyły się w tym roku, tych trzech, które opisywałam, i tych trzech, których nie zdążyłam (ćwierćfinały CdR na samym początku roku i to zwycięstwo Realu pod koniec sezonu). Odcisnęły się na minionym roku w różny sposób, ale przede wszystkim dlatego, że to 2012 przyniósł nam zmierzch GD-wojny na noże i przywrócił GD-piłkarskie święta.

E - jak Euro. Mówiłam o derbach, że mogą być najpiękniejszym sportowym wspomnieniem roku, ale konkurencję miały sporą. Ta konkurencja to przede wszystkim oczywiście historyczny turniej o Mistrzostwo Europy rozegrany między innymi na polskich boiskach. I jedyną rzeczą, która jakkolwiek obniża jego pozycję w tej klasyfikacji, jest to, że trochę ciężko nazwać Euro "momentem", bo trwało przez niemal cały miesiąc. Ale zaraz, chwila, ta kompromitacja naszej kadry ma być najpiękniejszym momentem? Powiem krótko, choć proszę tych dwóch zdań nie wyjmować z kontekstu, bo mogą naprawdę zmienić znaczenie - chrzanić kadrę. Nie na co dzień, bo jest mi bardzo droga i bliska, ale w odniesieniu do Euro. Mam gdzieś, jaki osiągnęła tam wynik. Nie sama piłka była tym, co uczyniła euro tak piękne, ale atmosfera, którą wytworzyła i jedność, którą wywołała w ludziach. Wszystkie te emocje, które zebrałam w całość w być może - moim skromnym zdaniem - najlepszym tekście, jaki kiedykolwiek tu napisałam. Euro naprawdę na miesiąc zmieniło Polskę i po części także świat, nie do poznania i to za to, a nie jakiekolwiek wyniki piłkarskie jakiejkolwiek drużyny, będę je pamiętać.

F - jak Falcao. Drugie nazwisko zawodnika, które pojawia się na mojej liście, ale tym razem już całkowicie zasłużenie ze względu na umiejętności. Kolumbijczyk próbkę swojego talentu pokazał już w 2011 w barwach FC Porto, ale to dopiero miniony rok sprawił, że jego gwiazda rozbłysła jasno i stał się on jednym z najlepszych futbolistów, jacy w ogóle biegają obecnie po światowych boiskach. Jest kluczową postacią Atletico Madryt, to w dużej mierze dzięki niemu ten mniej utytułowany klub ze stolicy Hiszpanii został zwycięzcą Ligi Europy, a 2012 rok kończy dużo wyżej w tabeli, niż ktokolwiek by się spodziewał, i dużo wyżej, niż ten bardziej utytułowany klub zza miedzy, jakby tego było mało, niemal w pojedynkę rozbił Chelsea, po której wtedy jeszcze nikt się nie spodziewał, że tak szybko stoczy się z pozycji "zwycięzca LM i najlepszy klub kontynentu". Jak dla mnie, zarówno jego zespół, jak i on sam, to być może najwięksi zwycięzcy roku 2012.

G - jak grupa. Na przykład grupa marzeń, czyli może i jestem optymistką, ale trochę na nasz eurowy występ ponarzekam. Prawda jest bowiem krótka i smutna - mieliśmy rywali najłatwiejszych, jakich tylko mogliśmy dostać, warunki komfortowe, jak nigdy, a zajęliśmy ostatnie miejsce i byliśmy być może najsłabszą drużyną turnieju, bo ktoś bał się zaatakować mocniej i wolał grać na remis. Tak, najsłabszą, bo sama gra była jeszcze gorsza, niż tak obgadywana przez wszystkich Holandia. Jedyny pozytyw, to ze po nas się krótko mówiąc takiego występu spodziewano, a może nawet jeszcze gorszego, i to tego się swego czasu trzymałam. Nawet jeśli po późniejszej analizie, oprócz Oranje chyba tylko my zaprezentowaliśmy się na mistrzostwach bez stylu. A może nawet w jeszcze gorszym, bo nie zapominajmy, że Pomarańczowych wykończyła inna grupa - grupa śmierci, a w każdej innej spokojnie by chyba dali radę. W ogóle ten kraj to chyba grupy śmierci prześladują - niewiele po polsko-ukraińskiej imprezie mistrz ich ligi, Ajax Amsterdam, też nie za wesoło losuje w LM. A nawet gorzej, bo to była już prawdziwa grupa śmierci, chyba jeszcze gorsza, niż ta eurowa - a punktem optymistycznym dla Holendrów może być fakt, że tu już poradzili sobie dużo lepiej, eliminując z rywalizacji samego mistrza Anglii. Mniej optymistyczna jest dla nas, Polaków, bo te kilka miesięcy minęło, a Borussię Dortmund na szczyt grupy śmierci wynosi między innymi nasze polskie trio. Tylko dlaczego ta ich gra jest tak różna w kadrze i w klubie? Czy problemem nadal jest brak wsparcia? Na to odpowiedź chyba przyniesie dopiero 2013.

H - jak hymn. A może oficjalna piosenka, nawet nie wiem, jaką nazwę to coś otrzymało, faktem jest, że przez dziwne pomysły promocyjne bardziej niż kształt pierwszej jedenastki na mecz z Grecją, myśli Polaków przed Euro były zapełnione innymi słowami. "Koko koko Euro spoko, piłka leci hen wysoko, wszyscy razem zaśpiewajmy, naszym doping dajmy...". Zdążyliście zapomnieć? Ja niestety nie. Niestety, bo w mojej osobistej hierarchii muzycznej klasyfikuję ten "utwór" gdzieś tam obok "Ona tańczy dla mnie", czyli żartu, który trochę wymknął się spod kontroli. I choć nie wiem jak bardzo bym nie chciała, mam wrażenie, że w historii polskiego futbolu zajmie on zaszczytne miejsce gdzieś koło wykonania tego prawdziwego hymnu, Mazurka Dąbrowskiego, przez Edytę Górniak.

I - jak Igrzyska Olimpijskie. Bo przecież ten alfabet miał się tyczyć nie tylko piłki, czyż nie? Igrzyska co prawda nie potoczyły się tak, jak byśmy chcieli i nauczyły nas tylko trzech rzeczy - przechodzenia do porządku dziennego nad zawiedzionymi nadziejami, nabierania kolejnych nadziei, mimo, że często bezpodstawnych, tylko po to, żeby zaraz znowu je stracić. Nie, niezbyt wesołe one były dla Polski, zawiedli nawet ci, na których liczyłam najbardziej, tenisiści i siatkarze. No ale to w końcu cały czas igrzyska i trochę postrzeganie na sport zmieniły, na moment odkładając piłkę nożną na bok, co nie dzieje się często i dlatego warto to zapamiętać. A jak nie, to zawsze można się cieszyć Paraolimpiadą, gdzie zdobyliśmy więcej złotych krążków niż w "zwyczajnej" wszystkich razem i zajęliśmy 10 miejsce - żeby jeszcze ktoś zwrócił na to uwagę...

J - jak Juventus. Kolejny klub, dla którego 2012 rok będzie przełomem. Czasy grania w Serie B po dyskwalifikacji (czy słusznej, zostawiam fanom calcio, bo słyszałam różniste opinie i sama nie wiem, co o tym sądzić) minęły. Czasy grania w LE z Lechem Poznań minęły. W tym roku Juve bezdyskusyjnie zdobyło Scudetto, nie przegrywając nawet jednego spotkania, niemal tak samo pewnie kroczą ku obronie tytułu w nowym sezonie, a do tego zwyciężyli swoją grupę Ligi Mistrzów, z hukiem wyrzucając z niej obrońcę tytułu i zamierzają zajść w tych rozgrywkach jak najdalej, czyniąc nie lada sensację, tropem reprezentacji Włoch na Euro 2012, składającej się przecież w dużej części z tych samych piłkarzy. Powitajcie nową potęgę na europejskiej arenie. Nową-starą potęgę, właściwie. Juve wróciło.

K - jak karne. Wyrocznia rozstrzygająca praktycznie całą tegoroczną Ligę Mistrzów. Seria karnych wyeliminowała w półfinale Real Madryt, a wśród pudłujących był ten uważany za eksperta, jeśli chodzi o ten stały fragment gry, Cristiano Ronaldo. Wśród pudłujących był też Sergio Ramos, który tą jedenastką zapewnił sobie przejście do tej mniej chlubnej części historii, jako że wystrzelonej przez niego piłki nie znalazł nawet Felix Baumgartner. Żeby nie było, że gnębię tylko madrytczyków, kolejnym karnym, który zaważył na dziejach sezonu, była poprzeczka Leo Messiego w półfinale z Chelsea, która gdyby nie była poprzeczką, a golem, pewnie ponownie przywróciłaby Blaugranę na właściwa ścieżkę, a ta nie wypuściłaby już awansu z rąk i prawdopodobnie została pierwszą drużyną w historii, która obroniła tytuł LM. Niestety piłka wylądowała na obudowie bramki Petra Cecha i można by powiedzieć, że zmieniła bieg historii. Ale to i tak nic w porównaniu z tym, co w punkcie 11 m od bramki spotykało Arjena Robbena. Najpierw zmarnowany karny w meczu z Borussią, który być może odebrał Bayernowi mistrzostwo. Potem zmarnowany karny w dogrywce finału LM, który najpewniej odebrał Bayernowi tytuł najlepszej drużyny w Europie. A nie moment, ten tytuł stracił troche później. Oczywiście w serii rzutów karnych. Przekleństwo niemal wszystkich tego roku.

L - jak Lewandowski. I tutaj mój komentarz będzie tak krótki, jak tylko się da, bo i tak pewnie media wyrobią wam wystarczającą dawkę newsów z tym nazwiskiem. A, chwila, właśnie. To może poczytajcie sobie tamte artykuły, może usłyszymy o 236287646782 klubie, który jest nim zainteresowany... Tjaaa... Może i Robert być sobie najlepszym polskim piłkarzem z pola od czasów Bońka, a bramki strzelonej Realowi Madryt nie zapomnę mu nigdy, ale nie zmienia to faktu, że w tym roku było go wszędzie zdecydowanie za dużo. Chociaż to pewnie jest główny powód, dla którego znalazł się na tej liście.

M - jak Messi. No naprawdę, wyobrażacie sobie wspominki z 2012 roku bez wspomnienia o Leo? W końcu jest to wspomnienie roku 2012, roku kalendarzowego, a w piłce wszystko mierzy się sezonami. Z małym wyjątkiem - ostatnio o roku kalendarzowym słyszało się regularnie we frazie "rekord goli zdobytych w roku kalendarzowym", znany tez jako rekord Muellera, obecnie rekord Messiego przy 91 golach. Przy okazji jednak udało mu się pobić rekord goli strzelonych w jednym sezonie, rekord goli strzelonych w jednym meczu LM, rekord występów na boisku bez bycia zmienionym, rekord goli strzelonych w historii występów dla Barcy, rekord goli strzelonych dla Barcy na Camp Nou, rekord goli strzelonych dla Barcy w meczach ligowych i pewnie 24373246283 innych rekordów, o których już zapomniałam, tyle ich było. Niedługo jedynym, jaki mu zostanie, będzie rekord ilości rekordów pobitych w jednym roku. Ale tak czy siak, 2012 z pewnością należał do niego.

N - jak Narodowy. Stadion, oczywiście. Chociaż w sumie, to nie wiadomo, czy na pewno, bo coraz częściej słyszy się raczej nazwę "Basen". I chociaż ja osobiście jestem daleka od krytykowania tego, co stało się przed meczem z Anglią, bo twierdzę, że takie rzeczy naprawdę mają prawo się zdarzyć, to jednego nie zmienię - ilości zabawy, jaka z tego była, i faktu, że przejdzie to z pewnością do historii. A, i jeszcze jedno - cześć i chwała Bohaterom Basenu Narodowego!

O - jak osobliwości. Różne ligi mają swoje osobliwości. Ma ich trochę liga angielska, trochę więcej ma hiszpańska, ale żadna nie ma ich tyle, co nasza kochana Ekstraklasa. Wymieniałam ich mnóstwo, gdy kończył się poprzedni sezon, w chyba moim pierwszym wpisie w tym roku, i choć od tamtego czasu minęło już wiele dni nadal nie jestem w stanie zrozumieć, jakim cudem Śląsk czy Ruch skończyli tak, jak skończyli albo jakim cudem Legia straciła ten tytuł, poza tym, że przez sponsorów... Osobliwe w Ekstraklasie są niemal wszystkie akcje i każda, choćby jedna wyrwana z kontekstu kolejka, a najbardziej osobliwe w tym wszystkim jest to, że mimo tego wszystkiego nadal ją kochamy.

P - jak puchary europejskie. I w tym kontekście jeszcze bardziej dziwne jest to, że jeszcze w ogóle chce się nam po takich występach myśleć o Ekstraklasie. Jeszcze występy ligowe, jakie by one nie były, mogą się wydawać do przełknięcia, no bo w końcu jesteśmy wśród swoich, ale gdy tylko zbliża się czas eliminacji czy to LM, czy to LE, natychmiast zaczynamy trząść się w obawie przed kompromitacją. Ale jak sięgam pamięcią przez dotychczasowe historie tych kwalifikacji, to nigdy nie mogłam ich ocenić tak szybko, krótko, i jednym zdaniem: miłe złego początki, lecz koniec żałosny. Początki były wręcz bardzo miłe, kiedy to wbrew wszelkim przyzwyczajeniom żaden z naszych zespołów nie doznał porażki z klubem nie wiadomo właściwie skąd, którego powinien ograć z zawiązanymi oczami, tylko wszystkie jak jeden mąż awansowały tam, gdzie powinny. Niestety koniec przywodził wręcz łzy do oczu, i to bynajmniej nie ze wzruszenia, jak to zwykle z piłką bywa w moim przypadku. Może to się wydawać dziwne, ale przy analizie naszych przeszłych dokonań może i polskie kluby grały raz lepiej, raz gorzej, ale od co najmniej 5 lat jakiś klub chociaż w tych mniej prestiżowych europejskich rozgrywkach mamy jednak częściej niż rzadziej. W tym roku, choć zaczynało się tak miło, nie możemy pochwalić się ani jednym i zarówno w perspektywie rankingu, jak i zwykłego wizerunku chyba tylko awans do LM pomoże nam to nadrobić, jeśli w ogóle.

Q - jak Queens Park Rangers. No dobra, tak naprawdę ten klub tu jest tylko dlatego, że pod żadną inną literkę nie mogłam wcisnąć pewnego wydarzenia, które również zapamiętamy z minionego roku na długo. Chociaż nie. Można powiedzieć, że obecność QPR wśród najważniejszych chwil minionego roku jest wywołane tylko ich szczęściem przy losowaniu terminarza Premier League, ale jakby drużyna z Londynu nie walczyła ambitnie w ostatniej kolejce i po prostu dała się jak należy zmiażdżyć Manchesterowi City, nie mielibyśmy teraz jednej z najpiękniejszych końcówek sezonu, jakie nas kiedykolwiek spotkały. Gdyby nie strzelili przecież tego, co strzelili, i nie wybronili tego, co wybronili, wpuszczając kilka goli w samej tylko pierwszej połowie, The Citizens nie musieliby w celu zdobycia mistrza realizować wydawałoby się niemożliwej misji strzelenia 2 bramek w doliczonym tylko czasie gry, tylko spokojnie i bez wysiłku wygraliby ligę. I co wspominalibyśmy potem naszym dzieciom tłumacząc im, że o zwycięstwie mogą zadecydować najdrobniejsze detale, i że w futbolu wszystko jest możliwe?

R - jak Real Madryt. Wypowiadanie się w superlatywach o największym rywalu nigdy nie przychodzi łatwo, ale przygoda klubu ze stolicy Hiszpanii z rokiem 2012 mogłaby zostać skomentowana tym samym przysłowiem, które podałam dwie literki wyżej, gdyby nie jedna mała rzecz - fakt, że sezon piłkarski i rok kalendarzowy nie pokrywają się, a wręcz przeciwnie. Przez to miłe początki, jakimi dla Los Blancos była pierwsza połowa minionego roku, była jednocześnie końcem sezonu 2011/2012, czyniąc z nich jednych z największych wygranych tego okresu. Co prawda blizną na tym wizerunku świetnego Realu jawi się porażka z Bayernem w półfinale LM, której to madrytczycy nie są w stanie wygrać już od 10 lat, ale i tak ich głównym powodem do świętowania jest to, że wreszcie przerwali hegemonię Barcelony na krajowym podwórku, wygrywając La Ligę i potwierdzając to zwycięstwem w bezpośrednim starciu na Camp Nou (ała, nadal nie lubię tego wspominać...) Dla fanów Blaugrany jedynym pocieszeniem może być fakt, że początek nowego sezonu przyniósł Królewskim ten wspomniany koniec żałosny, wiążący się z najsłabszą formą od lat, która do tego jest praktycznie niewytłumaczalna. Ale to są bardziej zapowiedzi - bardziej lub mniej pozytywne - na 2013, natomiast na roku właśnie minionym jednak to Real z obu hiszpańskich gigantów odcisnął swój ślad wyraźniej.

S - jak siatkówka. Czyli to, co generalnie jest miłą odskocznią od zawodzących regularnie piłkarzy i, jak już zdarzało mi się podkreślać, powinniśmy określać jako nasz sport narodowy choćby po to, żeby przed innymi narodami pokazywać to, z czego rzeczywiście możemy być dumni. O piłce nożnej możemy rozprawiać godzinami, sprawa z siatkówką jest dużo prostsza - co tam wygrana Liga Światowa, co tam Skra Bełchatów w finale LM, przecież to dla nas norma, czyż nie? No cóż, przynajmniej w jednej dyscyplinie nie ma takich problemów jak w niemal każdym temacie związanym z polskim sportem i kolejny rok na horyzoncie to po prostu kolejny rok na możliwe sukcesy, przynajmniej tak duże, jak w poprzednim, bo dla mnie cieniem na tym wizerunku nie są nawet nieudane IO i zawsze będę z naszych siatkarzy dumna. Ot co.

T - jak talenty. Te piłkarskie, ta zdolna młodzież objawiająca się ostatnio w naszym kraju, dzięki której nie musimy już mówić "dobrze się zapowiada" o 25-latkach, o których już wiadomo, że przespali najważniejszy okres kariery. Mówię tu o takich piłkarzach, jak Krychowiak, Wszołek, Milik, Teodorczyk czy coraz to kolejne efekty działań w Akademii Piłkarskiej Legii, która jak dla mnie jest głównym powodem obecnej pozycji CWKS w lidze, jak Kosecki, Łukasik, Furman i następni już w kolejce. Czy to, że zaczęli się oni objawiać w Ekstraklasie i nie tylko dopiero po tym, jak Fornalik został selekcjonerem, to przypadek, tego nie będę roztrząsać, żeby wszystkim ludziom odpowiedzialnym za to, co było przed Fornalikiem, jeszcze bardziej nie dowalać, ale wierzyć w zbieg okoliczności tutaj to raczej nie jest zbyt logiczne. Faktem jest, że dawno nie mieliśmy tyle nadziei pokładanej w młodych piłkarzach i oby to było najlepsze, z czym ruszymy dalej w nowy rok.

U - jak United. Manchester, ma się rozumieć. To był dziwny rok dla tego klubu, u którego, jeśli rozpatrzymy miniony rok w tych samych dwóch częściach, co u Realu Madryt, to u nich początek i koniec zamieniają się miejscami. Pierwsze miesiące roku 2012, a ostatnie sezonu 11/12, to dla Czerwonych Diabłów istna tragedia. Nie dość, że nie grają w LM, bo odpadli w fazie grupowej, to z Pucharu Anglii wyeliminował ich drugoligowiec, przez co ich jedyną nadzieją na jakiekolwiek trofeum jest obrona mistrzostwa kraju, które i tak zostało im wyrwane w ostatnich sekundach przez lokalnego rywala (patrz: Q). Klub, dla którego kolejne trofea to już niemal rutyna, kończy sezon z niczym i już samo to jest warte odnotowania w ważnych wydarzeniach roku 2012. To może dla nich być tylko przestrogą na  przyszłość, bo w wyniku pechowego losowania już w pierwszym meczu po wznowieniu LM spotka ich wspomniany Real i muszą zrobić wszystko, żeby kolejny rok z rzędu nie zakończyć tej kampanii przedwcześnie (nie, serio, zróbcie wszystko, proszę...). Bo że 7-punktowa przewaga nad City wcale nie jest bezpieczna, wiedza już chyba doskonale...

V - jak  Viva España. Okrzyk, który mimo wszystko najlepiej oddaje warunki w tegorocznym futbolu. Nawet ja, osoba z półhiszpańską duszą, nie wierzyłam w to, że La Roja osiągnie historyczny sukces, uda jej się to, co nikomu wcześniej i wygra trzy wielkie turnieje z rzędu. Zwłaszcza, że na historyczne i bezprecedensowe osiągnięcie oczekiwałam już wcześniej podczas LM i Chelsea mnie skutecznie z tego wyleczyła (patrz: C). Wydawało mi się więc, że silniejszym zespołem okażą się Niemcy. Niemców wyeliminował jednak Balotelli (patrz: B) i hiszpańska kadra miała otwartą drogę do jednego z największych sukcesów w historii futbolu, stając się bezapelacyjnym dream teamem spośród wszystkich, czy to klubowych, czy reprezentacyjnych, które prezentowały się nam w tym roku, jako jedyni nie mając w zasadzie słabego punktu i nawet z Torresa potrafiąc zrobić króla strzelców - a to dopiero historyczne osiągnięcie (które pewnie zresztą zaraz spróbuje kupić Abramowicz :P).

W - jak Wimbledon. Czas na ostatni niepiłkarski akcent tego podsumowania. Dla mnie rok 2012 będzie też tym, w którym zaczęłam ciekawić się tenisem, i jak się okazało, zrobiłam to w najlepszej możliwej chwili, bo był to również najlepszy rok w karierze Agnieszki Radwańskiej (która nie musi bawić się w żadne połówki, bo sezon tenisowy faktycznie jak należy zaczyna się w styczniu). Ukoronowaniem tych występów był występ w finale Wimbledonu, który pokazał, że mamy kolejny powód do chwalenia się w świecie. Chwila regularniejszego spojrzenia na okoliczności i zwyczaje tenisa kobiecego pokazuje bowiem, że nie ma powodów na opluwanie Agnieszki za słabe IO, bo w ciągu całego roku utrzymuje w miarę równą formę zdecydowanie wystarczającą na 4. pozycję wśród światowych tenisistek, a kolejny rok może być dla tej dyscypliny jeszcze lepszy, bo pod koniec roku objawił nam się talent i w jej męskiej odmianie, Jerzy Janowicz, a przecież coraz lepiej prezentuje się siostra Agnieszki, Ula, która jest od niej fajniejsza choćby ze względu na imię :).

X - jak Xavi. Nie, no dobra, przyznaję się. Akurat w tym roku bardzo się nie wyróżnił. Ale naprawdę ciężko znaleźć jakieś lepsze słowo oddające ten rok, zaczynające się na X. A Xavi bardzo dobrym piłkarzem jest i dodatkowych wspomnień o nim nigdy za wiele.

Z - jak zmiany. Zmiany, które przyniesie nowy rok, ale też zmiany, które czuć w naszym futbolu. Brak zmian w strukturach zarządzania polską piłką był dotąd naszą największą bolączką, brak zmian stał się też symbolem niepowodzenia naszej kadry na Euro, kiedy to jednym z głównych powodów, dla którego rzucano się na Smudę po inauguracji turnieju było niezmienianie piłkarzy podczas spotkania. Ale tuz po tym nadeszło tych zmian aż za wiele. Zmiana na stanowisku selekcjonera to raz, ale do tego zdążyliśmy się przyzwyczaić. Zmiana na stanowisku prezesa PZPN - i zmiana w większości pozostałych struktur naszego związku - to coś, w co część narodu pewnie nadal jeszcze nie może uwierzyć. Co prawda nadal daleka jestem od stwierdzenia, że Boniek będzie zbawicielem polskiego futbolu, w końcu jest mnóstwo do roboty, a on też święty nie jest. Ale z pewnością zapowiada się to na dużo lepszy od starego Nowy Rok.

I tego bym chciała wam, moim czytelnikom, życzyć.

piątek, 28 grudnia 2012

Jak stracić kibiców i zrazić do siebie piłkarzy

Czyli historia pewnego trenera. Wiem, rzadko kiedy zdarza mi się poświęcić cały wpis tylko i wyłącznie jednej osobie. No, tak będąc ściśle dokładnym, to jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło. Jednej drużynie - owszem. Ale jednej osobie? Nie, nigdy. Ale wszyscy wiemy, że Jose Mourinho, bo o nim mowa, jest osobowością niezwykłą i jedyną w swoim rodzaju, a do tego momentami bardzo niezrozumiałą, więc wydaje mi się, że warto poświęcić chwilę na rozważanie, co też się właściwie z nim dzieje i jaki wpływ ma na obecną, nie za wesołą wszak sytuację Realu.

A wpływ musi mieć duży, biorąc pod uwagę, że w ogóle zdecydowałam się mu cały wpis poświęcić. Dlaczego? No cóż, co prawda o tym człowieku mówić można wiele i długo, więc tematem do rozważań jest świetnym, jednak - od czego chciałabym zacząć - nie ukrywam i chyba nawet nie byłabym w stanie ukrywać faktu, że portugalskiego trenera nie tyle nie lubię, co wręcz nienawidzę. Chociaż może to nawet ułatwi mi mówienie o nim. Za co go nienawidzę? Nie, wcale nie za to, że trenuje Real. Choć po części pewnie też, bo przez nieodłączną rywalizację o tron w La Lidze to, co dzieje się z Realem dotyka też Barcy. A to, co dzieje się z Realem za panowania Mourinho nie podoba mi się ani trochę. Wielokrotnie został on w internecie określony jako "wielki trener, ale mały człowiek" i ja się zupełnie z tym zgadzam. Do tej pory zresztą, co może wydawać się dziwne, mam zachowany wycinek z gazety z jednym z najlepszych artykułów na jego temat, z jakim się spotkałam - i nie pochodzi on z żadnej gazety piłkarskiej. Pochodzi z "Newsweeka" i jest przepiękną, jakby to powiedziała moja polonistka, charakterystyką porównawczą słynnego szkoleniowca z... Jarosławem Kaczyńskim. Bo i podobieństwo jest uderzające - cytując wyżej wymieniony artykuł: "Mówimy o człowieku zdolnym, charyzmatycznym, odnoszącym znaczące sukcesy, kochanym przez zwolenników, znienawidzonym przez przeciwników, widzącym się zawsze w roli moralnego zwycięzcy, absolutnie bezwzględnym w dążeniu do celu, ustawiającym się w kontrze do całego świata, obwiniającym konkurentów o oszustwa i przypisującym porażki spiskom [...], który prowokuje nawet, kiedy milczy, [...] nie tylko tolerującym, ale wręcz nagradzającym swoich ludzi za brutalne faule". Albo inny cytat: "Oskarżenia, że portugalski szkoleniowiec przekracza wszelkie dopuszczalne granice, są prawdziwe. Tyle, że przekraczanie granic to najważniejsza zasada jego postępowania. Drugą jest to, że nigdy nie przegrywa, a jeśli już, to skutek spisku. Winni jego porażkom są zawsze inni, a on jest zawsze moralnym zwycięzcą. Przy tym wszystkim trudno odmówić Mourinho talentu i charyzmy, które doprowadziły go do spektakularnych sukcesów. Dlatego ma albo wiernych wyznawców, albo zaprzysięgłych wrogów". (artykuł pt. "Palec w oko", wydany tuż po pamiętnym dwumeczu o Superpuchar Hiszpanii). W skrócie te dwa cytaty zawierają wszystko, co denerwowało mnie i po części nadal denerwuje w trenerze Realu. Jego zbytnia pewność siebie, podchodząca wręcz pod pychę, nieprzestrzeganie żadnych zasad, dążenie po trupach do celu, nieumiejętność pogodzenia się z porażką, obwinianie wszystkich wokół, tylko nie siebie i swoją drużynę, a do tego zamiłowanie do teorii spiskowych głoszących, że za sukcesami Barcelony stoi zmowa FIFY, UEFY, UE, NATO, ONZ, Majów i Marsjan - no pewnie, bo to dużo bardziej prawdopodobne, niż fakt, że Blaugrana po prostu zagrała bardzo dobry mecz. A, zapomniałam o chłopaach do podawania piłek - naprawdę pamiętam taką wypowiedź, w której to oni byli - zdaniem Portugalczyka - winni zwycięstwa Dumy Katalonii. Do tego jeszcze jego postrzeganie futbolu jako walki na śmierć i życie - patrząc na niektóre ataki jego podopiecznych, momentami mam wrażenie, że wręcz dosłownie - które nieomal nie zabiło magii El Clasico, po pierwsze czyniąc je niekiedy bardziej podobnym do walk MMA niż meczu piłkarskiego, a po drugie i może nawet ważniejsze - przeniesienie tej walki poza boisko, czyniąc w mediach takie zamieszanie, a w ludziach tak wrogie nastawienie, że momentami Gran Derbi zaczynało się mieć dość jeszcze na długo przed pierwszym gwizdkiem sędziego. Sam zresztą Xavi przed ostatnim z serii czterech klasyków na przełomie kwietnia i maja 2011 rzucił wymownym "mamy już dość grania z nimi". I niestety, Barca nie mogła uciszyć Mourinho nawet wynikami, bo każdy sukces katalońskiego klubu czynił Portugalczyka jeszcze głośniejszym. Paradoksalnie, trochę uspokoił się w sezonie 2011/2012, kiedy to jego zespół złapał zwyżkę formy - no tak, jak jest dobrze, to nie ma na co narzekać, nie trzeba nikogo obwiniać za porażki, jeśli ich nie ma.

Kilka ostatnich starć Barca-Real przebiegało już w znacznie milszej atmosferze i znowu wyczekuję kolejnego z nich z wytęsknieniem jako pięknego spotkania piłkarskiego, i nawet już nieważne, czy to przez wyrównanie się ich poziomu, czy też trener Królewskich faktycznie darował sobie tą pozaboiskową wojnę. Wydawało się, że wszystko wróciło do normy. Tak, co prawda słyszało się o jakichś wewnętrznych konfliktach w ekipie Los Blancos, ale każda taka plotka natychmiast była dementowana przez władze klubu. I nawet, jeśli atmosfera w madryckiej szatni daleka była od idealnej i zagęszczała się coraz bardziej wraz z każdą utratą punktów przez klub i z pogłębianiem się kryzysu formy, przez jaki przechodził, nadal byłam daleka od zainteresowania tym, co się w stolicy Hiszpanii dzieje i dlaczego. Ale wtedy przyszedł mecz z Malaga i jak porażka Realu już nawet nie była dla mnie zdziwieniem (wręcz zawiedzeniem - no z kim grać w tej lidze, z kim? Jak żyć, panie premierze?), tak szokiem absolutnym było posadzenie na ławce największego gracza Realu, do którego szacunku nie straciłam nawet w erze największej walki na noże między dwoma hiszpańskimi gigantami, którego mam za najlepszego bramkarza świata, a do tego jedynego zawodnika tego klubu, którego jaka fanka Barcy mu szczerze zazdroszczę i którego odkąd tylko pamiętam zawsze autentycznie lubiłam. Ale patrząc na wymienioną wcześniej charakterystykę, jedyne, co Iker Casillas mógłby mieć wspólnego ze swoim trenerem (poza tym, ze grają  - podobno - po tej samej stronie i dla jednego klubu), to że obydwaj będą prawdopodobnie wspominani w przyszłości jako legendy swojego fachu. Dobra, może nie mnie oceniać charaktery obu tych postaci, w końcu nie znam ich i pewnie nigdy nie poznam, ale patrząc na wizerunki kreowane w mediach, hiszpański bramkarz jest człowiekiem pełnym klasy, któremu zawsze zależało na tym, aby reprezentować klub, w którym się wychował, tak, aby był godny pseudonimu "Królewscy", a do tego to głównie on z Xavim i ich wzajemna przyjaźń dbają o to, aby cokolwiek, co by się nie wydarzyło podczas GD, nie miało wpływu na atmosferę w reprezentacji Hiszpanii - a jest to, jak już zdarzało mi się wielokrotnie podkreślać, rzecz kluczowa, od której w znacznej większości zależą przyszłe, przeszłe i obecne sukcesy tej kadry. Podczas tej świętej wojny, jaka miała miejsce na hiszpańskich boiskach w 2011, to głównie on z Realu starał się zachować zdrowy rozsądek i pilnował, aby rywalizacja nie posunęła żadnego z graczy obu drużyn o jeden krok za daleko. Ale przede wszystkim Casillas jest kapitanem i legendą Los Blancos, a żeby mając go w składzie zdrowego i w pełni formy nie wystawić go w pierwszej jedenastce na było nie było ważny mecz, to chyba trzeba się naćpać gorzej niż Stephenie Meyer przy pisaniu "Zmierzchu" (tak, przepraszam, znowu ujawniam moje osobiste antypatie zupełnie niezwiązane z tematem...). Jest to więc ruch wystarczająco drastyczny, żeby zacząć badać, co właściwie Mourinho do niego popchnęło.

Ba, tylko żeby to było takie proste. Na pewno wiadomo, że nie był to ruch podyktowany, jak podał oficjalnie Portugalczyk, "względami sportowymi" - bo jaki idiota uwierzy w to, że Adan jest lepszy od Casillasa? Od najlepszego bramkarza na świecie? No please, Jose, nie ośmieszaj się. Z drugiej strony, takie oświadczenie z ust trenera Realu każe nam automatycznie wykreślić wszelkie racjonalne wyjaśnienia, takie jak to, że Iker jest ostatnimi czasy tak eksploatowany, że dostał trochę wolnego na odpoczynek. Po pierwsze, okej, takie rzeczy faktycznie robi się najlepszym zawodnikom, ale nie w meczu z bezpośrednim sąsiadem w tabeli, czwartą drużyną ligi i kiedy zespół na gwałt potrzebuje punktów, bo jest w kryzysie. Po drugie, nawet gdyby jednak chwila wytchnienia była mu potrzebna natychmiast, takie wytłumaczenie byłoby jednak w miarę akceptowalne przez fanów i spokojnie mogłoby zostać podane jako oficjalne na pomeczowej konferencji. Zamiast tego Mou wolał rzucić absurdalnym tekstem o względach sportowych, który na kilometr śmierdzi skleconą naprędce wymówką, co od razu sugeruje, że prawdziwy powód nie jest do wiadomości kibiców, a być może i samych piłkarzy. Jakiś konflikt? Możliwe, w końcu za niezgodność zdań z trenerem (a dokładniej krytykę "zbyt defensywnego stylu gry" w meczach z Barcą) na ławkę na jeden mecz powędrował nawet Cristiano Ronaldo - z tym, że to nie odbiło się aż tak szerokim echem, bo każdy potrzebuje czasami odpoczynku, a rotacje graczami z pola to we współczesnym futbolu codzienność, więc może faktycznie nie trzeba wszędzie niczym dziennikarze "Faktu" czy innej "Marki" szukać sensacji i uznać to za zbieg okoliczności. Bramkarzami jednak rotują chyba tylko Valencia i Pogoń Szczecin, a i to dlatego, że maja w składzie dwóch podobnej klasy golkiperów. Dlatego nieobecność Casillasa w meczu z Malagą może faktycznie oznaczać poważniejszy problem, zwłaszcza, że ostatnio dziennikarze wyciągają z szatni Królewskich coraz to kolejne brudy. Nawet jeśli 90% z nich jest podkoloryzowana, to jednak skądś się te ciągłe plotki biorą i nie uwierzę już więcej, że atmosfera w Realu przypomina wielką rodzinę i wszyscy stoją za sobą murem - zwłaszcza, że ci piłkarze mają takie umiejętności, że ich niezwykle słaba ostatnio gra nie może wręcz być podyktowana innymi powodami, niż te psychologiczne. A już zwłaszcza nie może się czuć komfortowo w klubie sam Mourinho, na którego przecież spadnie odpowiedzialność za fatalny sezon niezależnie od tego, czy jest to faktycznie jego wina, czy nie. I tutaj widzę inne możliwe wytłumaczenie dziwnej sytuacji, jaka ma obecnie miejsce w klubie z Madrytu.

Jose Mourinho jest bowiem innym trenerem niż większość nam znanych. W każdym klubie, który odwiedza, wprowadza swoje porządki, swoje zasady i wywraca go nieraz zupełnie do góry nogami, dostosowując wszystkich współpracowników pod siebie. Niestety ta formuła nie ma długotrwałego działania i po pewnym czasie zmiany wprowadzone przez portugalskiego trenera rozwalają klub od środka, niezależnie od tego, czy on w nim nadal jest, czy już nie - jako najlepszy dowód polecam spojrzeć, ile po jego odejściu otrząsał się Inter, dopiero w tym sezonie wrócili w okolice swojego miejsca. Ano właśnie - po jego odejściu. Problem, jaki bowiem zauważam z Mourinho, jest taki, że w odróżnieniu od 99% świata on traktuje futbol indywidualnie. Nie zdobywa kolejnych trofeów dla drużyny - zdobywa je dla siebie. Każdy sukces, jaki osiąga, jest po to, żeby móc się pochwalić jeszcze większą liczbą trofeów w swojej bogatej kolekcji. Nie jest jakoś bardzo związany z klubem, który prowadzi - jest on dla niego po prostu możliwością na prowadzenie walk na kolejnym froncie. Z tego punktu widzenia co mu po, dajmy na to, 4 mistrzostwach Anglii, skoro można zamiast tego mieć po jednym tytule na Wyspach, we Włoszech i w Hiszpanii (bo w końcu tez nie co rok zostaje się mistrzem). Mniejsze wrażenie robi pozostanie długi czas na szczycie z jedną drużyną niż doprowadzenie do sukcesu czterech. Mourinho po prostu te kluby, ligi i trofea kolekcjonuje. Niby to świadczy o jego klasie i tym, że faktycznie ma olbrzymie umiejętności, bo gdzie by nie poszedł, osiąga efekty. Z drugiej jednak strony oznacza to również, że kiedy już jakiś klub "zaliczy", nie będzie się o niego zabijał, tylko poszuka sobie następnego, który będzie mógł sobie dopisać do listy. Tyle że nigdzie wcześniej nie było to tak widoczne jak w Realu, gdzie dostał do okiełznania nazwiska większe niż gdziekolwiek wcześniej w swojej karierze, do kontroli klub o takiej marce, że margines błędu ma wręcz minimalny, a do tego za największego rywala trafiła mu się jego nemezis już od czasów pracy w Chelsea, FC Barcelona. Ale w perspektywie miał kolejne tytuły, których jeszcze nie udało mu się zdobyć, więc użył całego swojego talentu - i udało się. W pierwszym roku pracy wydarł Blaugranie Puchar Króla, w drugim dopracował maszynę Los Blancos do takiej perfekcji, że zdobył i mistrzostwo kolejnego kraju. Taka maszyna jednak oczywiście nie jest wieczna i z powrotem do formy, że tak powiem, ludzkiej wrócił Real w tym sezonie - na nieosiągalny niemal poziom wzbiła się natomiast Duma Katalonii. Presja na Królewskich rosła coraz bardziej z każdą kolejką ligową, zwłaszcza, że w formie z poprzedniego sezonu wcale nie stali by na tak straconej pozycji, w jakiej są teraz, jeśli o obronę mistrzostwa chodzi, a wręcz sprawa jego zdobycia byłaby zupełnie otwarta i z tego zdają sobie sprawę ludzie w klubie. Zdają sobie sprawę, że choć sytuacja jest nieziemsko trudna, Mou posiada umiejętności, aby wyjść z niej zwycięsko. Wymagałoby to co prawda z pewnością olbrzymiego wysiłku zarówno od niego, jak i od piłkarzy, ale byliby w stanie również dorównać kosmicznemu poziomowi, w jakim jest obecnie Barca. Tyle że właśnie, olbrzymiego wysiłku. Rok temu ten wysiłek się Portugalczykowi opłacał, bo na horyzoncie majaczyło kolejne trofeum, którego jeszcze nie posiadał - a on, jak wspominałam już w pierwszym akapicie, przecież nie może wyjść z żadnej walki przegranym i będzie próbował tak długo, póki się uda. A teraz? Co za wyzwaniem jest zdobycie mistrzostwa Hiszpanii? Raz pokazałem, że umiem, to znaczy że umiem i koniec dyskusji. A skoro i tak wszyscy już wiedzą, że umiem, to po co się wysilać? Lepiej poszukać nowych tytułów, których jeszcze nie mam w CV.

Tak oto nie zdziwiłabym się, gdyby okazało się, że zamiast robić co możliwe, aby wyprowadzić Real z kryzysu, Portugalczyk myśli już o kolejnym miejscu w którym mógłby się sprawdzić. PSG? Być może, we Francji jeszcze przecież nie próbował swoich sił. To, gdzie trafi później, nie jest teraz najważniejsze. Najważniejsze, jak wydostać się z Realu, w którym siedzenie staje się coraz mniej przyjemne. Jak uciec z klubu, z którym wiąże nas długoterminowy kontrakt? To proste - sprawić, by to klub nas więcej nie chciał. A jak najłatwiej zrazić do siebie klub? Zwłaszcza, kiedy nie jest się Rafą Benitezem i ściąganie nienawiści kibiców nie przychodzi tak łatwo, bo jeszcze niedawno nas kochali? Wystarczy odpowiednia mieszanka słabych wyników, złej atmosfery, i kontrowersyjnych decyzji. O słabe wyniki Real nie musi się ostatnio martwić, szatnia też staje się źródłem coraz ciekawszych plotek dla "Mundo Deportivo", a jaką znajdziesz bardziej kontrowersyjną decyzję, niż posadzenie w ważnym meczu na ławce kapitana i legendę zespołu? Tym ruchem z pewnością już zupełnie zraził do siebie wielu nieprzekonanych, a nawet popierających go dotąd fanów Królewskich (ot, choćby mojego wujka). Jeszcze kilka takich akcji i będzie miał wolną drogę do odejścia z klubu, bo każdy, komu zależy na jego dobrze, będzie chciał się takiego trenera pozbyć.

Oczywiście zanim wyślę ten tekst do publikacji chciałabym po raz kolejny podkreślić, że wszystko co piszę to jedynie moje domysły. Nie mam kontaktu ani z Jose Mourinho, ani z nikim z Realu Madryt, nie znam ich personalnie i nie mam dostępu do żadnych źródeł, które mogłyby choć odrobinę potwierdzić prawdziwość moich słów. Jednak ostatnie wydarzenia coraz bardziej utwierdzają mnie w przekonaniu, że ani Mou, ani Real święty nie jest i coś faktycznie może być na rzeczy. Tylko czas pokaże, czy miałam rację.