Szukaj na tym blogu

wtorek, 20 listopada 2012

Powtórka z rozrywki

Ale zanim przejdę do tematu, małe uprzedzenie: tak, wiem, że znając moje upodobania, można się spodziewać wielogodzinnego rozwodzenia się przeze mnie nad szlagierem ostatniej kolejki Ekstraklasy, czyli meczem Legia - Lech. I tak też będzie. Ale żeby nie mieszać i nie tworzyć za dużo postów, trochę z tym poczekam i skupię się przedtem na spotkaniu, które mogłoby się wydawać dla mnie osobiście dużo mniej ważne, a które miało miejsce zaledwie dzień przed. Otóż niektórzy mają taki mecz, który - choć obie grające w nim drużyny są im całkowicie obojętne - ma dla nich szczególne znaczenie i po prostu czują, że do końca życia nie chcą przegapić żadnego z takich starć, które kiedykolwiek się odbędą. Dla mnie już chyba zawsze takim meczem będą derby północnego Londynu, zwłaszcza te rozgrywane na Emirates.

A wszystko zaczęło się rok temu, kiedy to również Arsenal podejmował swojego lokalnego rywala. Zaraz, chwila, moment, ale którego lokalnego rywala? I tu zaczynają się kłopoty. Londyn jest bowiem jednym z niewielu miast na świecie (drugim takim w Europie jest chyba tylko Moskwa), w którym klubów piłkarskich jest zatrzęsienie tak, że reprezentują one właściwie bardziej swoją dzielnicę niż całe miasto. W takim przypadku ciężko w ogóle mówić o derbach, bo możliwych konfiguracji między zespołami jest mnóstwo (w tej chwili w samej tylko najwyższej klasie rozgrywkowej stolicę Anglii reprezentuje zespołów aż sześć) i zdarzają się one niemalże co chwila. Nie wszystkie z nich, co zrozumiałe, wywołują takie same emocje, tak że wręcz wyróżnia się małe derby, średnie derby, derby dolnej połówki tabeli, wielkie derby i pewnie ani się obejrzymy, a wkrótce ktoś wymyśli skalę rozmiarów, w której po prostu będziemy mierzyć wielkość derbów Londynu. Ale wśród nich są jedne, które faktycznie noszą znamiona prawdziwych derbów, naznaczone nie tylko niezwykłą bliskością stadionów obu klubów (ostatnio czytałam o 7 kilometrach), ale i ponad stuletnią historyczną nienawiścią między obydwoma klubami, słynną na cały świat, dokładnie tak, jak to we wszystkich słynnych wewnątrzmiastowych lub wewnątrzregionalnych pojedynkach ma miejsce. Takim dla mnie osobiście wyjątkowym spotkaniem wśród wszystkich rozgrywających się w granicach tej metropolii jest właśnie mecz Arsenalu z Tottenhamem.

Ale rok temu jeszcze nie wiedziałam tego aż z taką pewnością, wtedy, gdy te zespoły miały mierzyć się na Emirates, nie zdawałam sobie sprawy, jak ważne będzie to spotkanie. Dlatego nie postawiłam sobie jako konieczność obejrzenie go, i mając inne rzeczy do zrobienia w tym samym czasie, tylko śledziłam z niego relację tekstową w świętej pamięci serwisie eurosport.pl (tam były najlepsze tekstówki w całym internecie. Naprawdę.). A trzeba wiedzieć, że wtedy sytuacja w lidze była zgoła odmienna - Arsenal wciąż miał kłopoty z zadomowieniem się w górnej części tabeli po fatalnym rozpoczęciu sezonu, podczas gdy Spurs sensacyjnie zajmowali trzecie miejsce i niektórzy nawet wierzyli w to, że będą w stanie powalczyć z manchesterskim duopolem o końcowy triumf w lidze. I tak niczego się nie spodziewając, zaglądałam na tą stronę raz po raz, aby wiedzieć, jak tam radzą sobie oba zespoły z północnego Londynu w tym niezwykle ważnym dla nich meczu. Radził sobie tylko ten przyjezdny - zaaplikował im dość szybko dwie bramki, a jeszcze do niedawna mogłabym przysiąc, że były to aż trzy gole - dopiero teraz, gdy zaczęto ten mecz wspominać, faktycznie przypomniałam sobie, że jednak aż tak dużo to ich nie było. Ale nie ma to żadnego zdarzenia, bo gdy powoli zaczynałam przyjmować do wiadomości, że Koguty wygrają ten mecz - mieli w końcu szybko zdobyte dwubramkowe prowadzenie, a i wcześniej w lidze przecież potwierdzili swoją generalnie wyższą dyspozycję. I właśnie wtedy Arsenal strzelił bramkę. A potem drugą. I jeszcze jedną. I potem jeszcze dwie. Masakracja. Z 0:2 na 5:2. I ja głupia stwierdziłam, że w sumie to nie muszę aż tak bardzo tego oglądać. No co ja takiego narobiłam, takie mecze nie zdarzają się przecież co tydzień. Ani nawet nie co roku. Wait, what?

Ano właśnie :). Po raz kolejny nie miałam racji, po raz kolejny popełniłam ten sam błąd. Po raz kolejny przyszły bowiem derby północnego Londynu na Emirates i po raz kolejny Arsenal z Tottenhamem zaserwowali nam powtórkę z rozrywki. Co do gola, tylko kolejność tym razem zamienili. Tym razem Spurs zdążyli postraszyć Kanonierów tylko jedną bramką, zanim dali się im kompletnie zdominować, a w obydwu przypadkach wydatnie pomógł Emmanuel Adebayor, przy pierwszym - tą bramkę strzelając, przy drugim - niewiele później łapiąc czerwoną kartkę, która ustawiła w zasadzie przebieg spotkania. Swoim golem Gareth Bale najwyżej dociągnął Koguty do poziomu sprzed roku, podczas gdy gospodarze zupełnie tym nieporuszeni drugi rok z rzędu potraktowali lokalnego rywala pięcioma trafieniami. Wielki mecz ze wszystkim, czego potrzeba w hicie, wszystkim, co ma w sobie piłka nożna - gradem goli, podbramkowymi akcjami z obu stron, nieuznanymi bramkami, czerwonymi kartkami, brakowało chyba tylko obronionych karnych i byłby thriller tygodnia. Tymczasem ja po raz kolejny przegapiłam większa część takiego spotkania. Całe szczęście, tym razem przynajmniej nie z własnej głupoty. Jak się zapisuje na kursy sobotnie, to trzeba się liczyć, że będą takie mecze, których się przez to nie zobaczy. Ale i tak wierzę, że za parę lat to się opłaci - tymczasem za to nauczę się, żeby do końca życia nie opuszczać derbów północnego Londynu. No chyba, że chcę mieć powtórkę z rozrywki :)

Powtórkę zobaczyliśmy za to - i to będzie kontrowersyjna teza - w naszym pięknym kraju, na poznańskiej Bułgarskiej (czy bułgarskiej poznańskiej? Ciekawe, czy w Bułgarii w ogóle myślą o Poznaniu :D). A teraz proszę, czekam na generalne oburzenie publiki mówiącej, że jaka znowu powtórka, skoro Legia nie wygrała w Poznaniu od 7 lat, a w takim stosunku to nawet od 20? Że zrobiła poznaniakom miazgę, a rok temu było 0:0? Owszem, owszem, tak było. Ale paradoksalnie - jest to różnica - w stosunku do zeszłorocznego meczu - naprawdę minimalna. A pamiętam to doskonale, bo tamten mecz, był to pierwszy i prawdopodobnie jedyny w moim życiu bezbramkowy remis, który mimo wszystko został ogłoszony najlepszym meczem rundy i to jeszcze -choć złośliwi mogliby tak twierdzić - nie dlatego, że cała reszta była jeszcze tragiczniejsza. Nie, tamten mecz obfitował w ilość sytuacji podbramkowych, jaka naprawdę rzadko pojawia się w Ekstraklasie, akcja przenosiła się z jednej strony boiska na drugą w tempie, jakie rzadko widujemy na polskich stadionach, emocji mogłoby być w tym meczu tyle, że spokojnie dałoby się obdzielić nim kilka zachodnich hitów. Jakby choć jeden zawodnik z 22, którzy biegali po murawie, faktycznie którąś z tych okazji wykorzystał. A było ich naprawdę co niemiara, w tym nawet tak oczywiste jak strzał na środek pustej bramki, czy słynne już "vrdoljakowanie", czyli przerzucanie piłki nad poprzeczką z półtora metra. I to w akcji decydującej o losach meczu. Zresztą, to ja się tu rozpisuję, wszyscy świetnie pamiętamy ten mecz, pamiętamy festiwal nieskuteczności na Bułgarskiej. A teraz przyjrzyjmy się trochę bliżej spotkaniu z niedzieli. Przecież wszystko wyglądało dokładnie tak samo, z jedną maleńką zmianą. Wtedy klątwa marnowania idealnych okazji dotknęła obie drużyny. Tym razem pudłował tylko Lech.

Dlatego zakończyło się nieomal nie pogromem - w końcu jakby już Legia naprawdę pobawiła się w drużynę europejskiej klasy strzelając wszystkie setki, jakie miała, i swoje strzeliliby zarówno Ljuboja w pierwszej połowie, jak i Kucharczyk w drugiej, obstawiam, że skończyłoby się klasyczną jak to mówią Hiszpanie manitą, bo nie jestem pewna czy Lech po pięciu ciosach jeszcze wyprowadziłby tą kontrę. Ale z drugiej strony jednak nie jest dziwnym że tego nie zrobiła, w końcu nawet Barcelona nie wykorzystuje absolutnie wszystkich akcji, jakie sobie stwarza, dziwnym jest za to, że tak mało strzelili poznaniacy, którzy przecież okazji mieli podobną ilość i żeby mecz skończył się 3:3 wystarczyłoby, żeby zamiast Ślusarskiego mieli w składzie... no nie wiem... napastnika może? Swoją drogą, teraz dopiero widać, czym różni się tegoroczny Lech od tego, który z sukcesami grał w LE. Jak to ktoś kiedyś napisał - "wykreśl niepasujący element": Lewandowski - Rudniew - Ślusarski... No gdzie pierwsza dwójka, a gdzie ten ostatni, przecież to na pierwszy rzut oka widać... "Gdzie Lewy i Rudniew? W Bundeslidze" - odparł Głos Wewnętrzny. (Głos Wewnętrzny, the Głos Wewnętrzny trademark and all acts associated are reserved to "Poligon" spółka z o.o., za nieuzasadnione użycie z góry przepraszam). Ano właśnie. I podczas gdy znakomici poznańscy snajperzy hasają sobie po niemieckich stadionach, ich były klub męczy się z tworem napastnikopodobnym, który potrzebuje trzech sytuacji 2 m od bramki, żeby strzelić gola, a i fakt, że on pada, szokuje pół Polski, bo i tak wszyscy myśleli, że kierując się w kierunku poprzeczki - odbije się od jej niewłaściwej strony i zakończy swój lot daleko w przestrzeni. Obydwie poprzednie gwiazdy linii ataku Kolejorza odnoszę wrażenie, że zdobyłyby w tym meczu hat-tricka. A więc mecz, gdyby obu zespołów nie trafiły permanentne (Lech) lub przejściowe (Legia) ataki nieskuteczności, spokojnie mógłby skończyć się 3:5 i nikt by nie narzekał - a my mielibyśmy co puszczać wszystkim spotkanym przez nas ludziom, aby zareklamować im Ekstraklasę. Ale równie dobrze mogłoby to być 3:0 i wielkie święto w Poznaniu. Albo 0:5 i mecz legenda dla wszystkich fanów Legii, spotkanie, które wspominałoby się latami jako jeden z największych w historii triumfów nad znienawidzonych rywalem, do tego przed kompletem jego fanów. Zresztą fanów i tak w początkowej części meczu udało się uciszyć. To mnie szokuje - 40 tysięcy lechitów na stadionie, rekord frekwencji Ekstraklasy, a ja i tak jestem w stanie sprzed telewizora usłyszeć "I tylko Legia, Legia Warszawa" :). No ale kto wie, może to z powodu wizji pogromu po zakończeniu meczu cieszyłam się jakoś mniej niż w przerwie - bo po takim początku liczyłam, że świętować większa część Warszawy tak, jak robiła to Barcelona 29 listopada 2010, albo jak robiła to błękitna część Manchesteru... wybaczcie, tutaj nie pamiętam daty, ale i tak wszyscy wiedzą, o który dzień mi chodzi. Nie skończyło się aż tak hucznie, ale po chwili namysłu stwierdziłam, że nie ma czym się martwić. Mecz na Bułgarskiej przecież przebieg miał zupełnie inny, niż te dwa wyżej wymienione, a wygrany został nie niezwykłą finezją i dominacją, lecz zabójczą skutecznością. A chociaż to te pierwsze cechy powodują najbardziej zapadające w pamięć spotkania, to tym drugim wygrywa się mistrzostwa. I w to chyba teraz pozostaje mi wierzyć.

No, chyba że wrócę do swojej teorii, że wszelkie zbrodnie na muzyce zostaną kiedyś pomszczone nawet, jeśli miesza się to z piłką nożną, i po prostu stwierdzę, że niemoc lechitów w ataku była spowodowana ich oprawą meczową. Ciocia dobra rada podpowiada: jeśli jeszcze nie wiecie, do jakiej... ekhem... "piosenki" nawiązuje  - szczęśliwymi ludźmi jesteście. Nie próbujcie się tego dowiedzieć. Nigdy. Naprawdę nigdy.

Chociaż oprawa ma o tyle dobrą stronę, że faktycznie pokazuje jedną z najlepszych rzeczy, w jakiej specjalizują się polscy kibice. W ogóle w tym meczu naprawdę mieliśmy tyle elementów, że wreszcie doczekaliśmy się hitu na miarę europejskiego futbolu, hit, który można bez wstydu pokazywać obcokrajowcom, by udowodnić im, że Ekstraklasa też może być piękna. Mecz z mnóstwem sytuacji, dużą ilością bramek, szybką akcją, rozgrywany na pięknym, nowym stadionie zbudowanym na Euro, wypełnionym po brzegi, na którym padł rekord frekwencji,z głośnym dopingiem z  obu stron i nie licząc motywu głównego, którego osoby spoza Polski i tak nie zrozumieją, efektowną oprawą. Takie mecze to można oglądać naprawdę w nieskończoność.

Dlatego ja za rok proszę o powtórkę z rozrywki. Albo w sumie po co za rok - może już na wiosnę, w Warszawie :).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz