A każda seria musi się kiedyś skończyć. Nawet ta najdłuższa seria meczów bez porażki. Drużyn niepokonanych nie ma, nawet pomijając już nawet tą całą psychologiczną gadkę, którą non stop prowadzi się dzieciom o tym że zawsze można wygrać, nie można być najsilniejszym bla, bla, bla żeby je wychować w odpowiednich wartościach. Po prostu człowiek to nie maszyna i każdemu może się zdarzyć po prostu gorszy dzień, potknięcie - a w rzeczywistym świecie do tego jak ktoś wygrywa za długo bez przerwy, to cała reszta skupia się tylko na tym, żeby znaleźć na niego sposób - i w końcu zawsze się to udaje. Dlatego też w sporcie nie mówimy o zespołach niepokonanych, co najwyżej niepokonanych w określonym czasie. A najczęściej ten czas mierzony jest od początku sezonu. I tak oto gdy tylko w sierpniu ruszyła pierwsza kolejka, przeglądaliśmy czołowe zespoły różnych lig (albo, jak w przypadku Ekstraklasy, te, które wydawało nam się, że w tym sezonie będą czołowe), w poszukiwaniu takich z nich, które z upływem tygodni nadal nie doznają goryczy porażki. Sezon ligowy ruszył w sierpniu, obecnie mamy listopad, tymczasem większość klubów z tych, które długi czas utrzymywała status niezwyciężonego, utraciła go dopiero niedawno. W tej chwili spośród wszystkich bardziej znaczących klubów europejskich, nadal chwalić się nim może chyba tylko FC Porto. Natomiast reszta z nich... Prawie 1/3 sezonu bez przegranej... No, to robi wrażenie.
Jeszcze większe wrażenie jednak robi seria bycia niepokonanym przez 49 meczów, czyli cały sezon i jeszcze trochę, nawet, jeśli ta liczba tyczy się "tylko" meczów ligowych. Ale może od początku... Oczywiście tak niezwykłym cyklem może się pochwalić klub nie inny, jak Juventus, triumfujący w ostatnim sezonie z okrągłym zerem w statystyce porażek. Co prawda w międzyczasie zdarzyło się jego piłkarzom zejść z boiska pokonanymi w finale Pucharu Włoch z Napoli, ale była to ich jedyna przegrana w całym sezonie 11/12, nic więc dziwnego, że byli głównym kandydatem do miana niezwyciężonego także po przerwie wakacyjnej, poprzez kontynuowanie swojej - już tylko ligowej - przepięknej serii. Tak też więc zespół Starej Damy uczynił, grzecznie nie przegrywając żadnego z pierwszych 10 spotkań w Serie A i trzech Ligi Mistrzów. Aż tu nagle niespodziewanie utracił status niepokonanego jeszcze wcześniej od swoich konkurentów z innych lig, kiedy w meczu na szczycie przyszło mu się mierzyć z Interem Mediolan. Tak, tym samym Interem, który jeszcze rok temu zajmował się głównie sprzątaniem po tym, co zostawił po sobie Jose Mourinho, z trudem wspiął się choćby na piąte miejsce tabeli i teraz musi się męczyć w Lidze Europy - co jak na triumfatora LM sprzed zaledwie trzech lat nie jest zbyt chlubnym wynikiem. Co więcej, ten sam Inter, kiedy już do jego starcia z Juventusem doszło, już w pierwszej minucie stracił bramkę ze spalonego, a pół godziny potem został ponownie skrzywdzony, gdy sędzia chyba sam nie umiał podać powodu, dla którego Lichsteiner, obrońca Bianconerich, nie otrzymał drugiej żółtej kartki. Po czym szansa dla arbitra na naprawienie błędu natychmiast znikła, bo trener Juve przytomnie za chwilę zdjął Szwajcara z boiska. A weźmy pod uwagę, że tydzień przed tym meczem Stara Dama zwyciężyła 1:0 po golu ze spalonego i nieuznaną, choć zdobytą prawidłowo bramką przez ich przeciwników. Są tacy, którzy w takim momencie rzuciliby gdzieś taki mecz, olali wynik, 90 minut modlili się, żeby on wreszcie się skończył, w międzyczasie oczywiście dali się zjechać drugiej drużynie, po czym natychmiast po końcowym gwizdku sędziego pobiegli z prędkością światła do dziennikarzy płakać na pracę arbitrów. Ale obecny Inter to zupełnie inny zespół niż ten jeszcze sprzed nawet roku - i zamiast siedzieć i narzekać, wziął się w garść i nagle okazało się, że nawet gdy sędziowanie nie dopisuje można strzelić trzy bramki i zwyciężyć nawet, jeśli dla przeciwnika oznacza to utratę 50. kolejnego meczu bez porażki i koniec wspaniałej serii. I tak oto Juventus przestał być niepokonany, mimo że wydawało się na początku sezonu, że zakończenia meczu z zerowym dorobkiem punktowym dozna jako ostatni być może nawet z całej Europy. Tymczasem spośród kandydatów z każdej głównej ligi, paradoksalnie, jego seria trwała najkrócej.
Chociaż w sumie to nie. Była jeszcze w konkurencyjnej lidze inna drużyna, która wydawała się być jeszcze pewniejszym kandydatem do przemknięcia przez sezon niezraniona przez nikogo. A nawet nie draśnięta, jako że przez pierwsze 8 meczów sezonu nie doświadczyła nawet remisu. Oczywiście akcja dzieje się w Niemczech, gdzie Bayern Monachium za wszelką cenę próbuje się odegrać za zeszły sezon, kiedy to został prawdopodobnie liderem całej Europy w klasyfikacji zdobytych drugich miejsc, co dla klubu, który zawsze był niekwestionowanym liderem jest jak policzek. Tym razem więc Bawarczycy postanowili działać od samego początku i w lidze rozpoczęli jak strzała, dystansując resztę kraju jak za starych czasów. I wtedy nagle przyszło spotkanie z Bayerem Leverkusen, które ni stąd, ni zowąd nagle i bez powodu przegrali. Co prawda wcześniej wyrobili sobie nad konkurentami taką przewagę punktową, że w tabeli nie widać w związku z tym absolutnie najmniejszej różnicy i wszyscy mogliby o tym spokojnie zapomnieć, ale jest jeden mały wyjątek. Pole "mecze przegrane" w rozwiniętej bardziej szczegółowo klasyfikacji. Tam niestety, to piękne i prestiżowe zero znikło już bezpowrotnie, przynajmniej do końca sezonu. I to jeszcze szybciej, niż w całej reszcie Europy. Chociaż w sumie taki prestiż może nie jest wcale ważny, w końcu na przykład w Anglii, podobno najlepszej lidze świata, nie zauważyłam, żeby ktoś się nim przejmował. Nic więc dziwnego, że tam niepokonani zniknęli jeszcze szybciej - co prawda niby rubryczka porażek jest wciąż pusta w przypadku Manchesteru City, ale tą niezwyciężoność Obywateli widzieliśmy świetnie w Champions League. Ale akurat w tym nic dziwnego - w Premiership mamy przecież praktycznie co tydzień "megawypasionyhitowyklasyk" albo nawet i dwa, w związku z czym odbyło się ich już tyle, że naprawdę każda biorąca w nich udział drużyna miała wystarczająco dużo okazji, żeby choć raz przegrać, przecież niemożliwym by było, by we wszystkich takich meczach padały remisy, a do tego czasami sędziuje tam Mark Clattenburg. Tak więc w Anglii niepokonanych drużyn nie ma co szukać.
To może by tak sprawdzić najpierw na własnym podwórku? W końcu w zeszłym tygodniu co najmniej kilka razy słyszałam komentatorów zastanawiających się, jakie jeszcze drużyny pozostały niepokonane, i praktycznie pierwsze nazwy, jakie padały, były dwie: Górnik Zabrze i Legia Warszawa, co może i brzmiało nieco komicznie, gdy słyszy się rozprawę o tym, że zabrzanie przecież przegrali w Pucharze Polski z Flotą Świnoujście, a w tle gra FC Barcelona - niemniej jednak jest dowodem, że gdy poruszane są jakieś tematy dotyczące wszystkich lig Europy, automatycznie zaglądamy najpierw do naszej własnej. Niestety nawet tu nie ma już czego szukać, bo nawet nie wchodząc głębiej w struktury rozgrywek i pomijając przypadki w stylu wyżej wymienionej Floty Świnoujście, a skupiając się na samej Ekstraklasie, 10. kolejka była ostatnią, po której jakakolwiek drużyna mogła poszczycić się statusem niepokonanej. Ba, szczyciły się nim nawet dwie, wydawało się więc, że chociaż jedna to następne spotkanie wytrzyma - tymczasem Górnik z Legią okazali solidarność i jak tylko sensacyjnie pokonani z boiska zeszli warszawianie, już następnego dnia porażkę poniósł również klub z Zabrza. I z punktu widzenia Legii - całe szczęście. No jeszcze tego by brakowało, żeby po sfrajerzonej przegranej z Jagiellonią Górnik został jedynym niepokonanych klubem w Ekstraklasie. Chociaż w sumie kiedyś ta pierwsza porażka w sezonie i tak musiała nadejść, a Legii przegrywać takie mecze zdarzało się w przeszłości dużo częściej - zresztą mi się wydawało, że bez zdobyczy punktowej warszawianie skończą już starcia z Piastem i Podbeskidziem, więc niby naprawdę nie ma co narzekać. A jak już naprawdę mam szukać jakichś pozytywów, to przynajmniej na pewno już nie jestem przeklęta. Pisałam już wspominając derby Warszawy o moim największym problemie związanym z chodzeniem na Łazienkowską - że dziwnym trafem kiedy ja jestem na trybunach, Legia nigdy nie wygrywa. Tym razem więc postanowiłam wybrać się na mecz z Jagą, żeby złą passę przełamać, bialostoczanie są w końcu mniej wymagającym przeciwnikiem niż takie PSV w LE, czy już nawet Polonia. I już, już miałam kupić bilet, kiedy nagle okazało się, że weekendowy kurs, na jaki się zapisałam, odbywa się w innych godzinach niż mi pierwotnie podano - i tak rychło w czas się we wszystkim zorientowałam i nie wykupiłam krzesełka na Ł3, żeby stało puste. Ale mecz, co by nie było, mnie ominął - tymczasem po powrocie do domu i natychmiastowym rzuceniem się na internet w celu sprawdzenia wyniku, czekała mnie informacja o pierwszej w sezonie porażce. To bym sobie przełamała serię, nie ma co... Na szczęście czteropunktowa przewaga przed tym meczem wystarczyła, by zachować pozycję lidera, a do tego następna kolejka jest, jak się okazuje, kolejką hitów - podczas gdy Legia jedzie do Poznania na mecz z Lechem, w Warszawie zostaje ich lokalny rywal, aby podjąć kolejnego w tabeli Górnika. Jeśli oba te spotkania zakończą się zwycięstwami gości (a zakończyła się tak prawie cała poprzednia kolejka), sytuacja w tabeli wróci do stanu, gdy mieliśmy ostatnio w Ekstraklasie niepokonane drużyny, tak więc nie ma jeszcze tragedii. Ale tego Sulera to naprawdę nie wiem jakie licho sprowadziło... To znaczy wiem - to samo, które załatwiało połowę innych transferów Legii. Ech, kolejna rzecz, do której trzeba się przyzwyczaić...
Na przykład jak do tej, że widocznie albo masz wszystko, albo nic, więc jak kibicujesz kilku klubom, to kiedy one po raz pierwszy w sezonie przegrywają, to wszystkie w jednym tygodniu. Co prawda gdy spojrzymy w ilość odniesionych w La Liga porażek w linijce obok Barcy, to nadal widnieje tam zero, ale jeśli nie traktujemy Man City jako niepokonanego z powodu ich popisów w LM, to dokładnie te same zasady powinniśmy stosować wobec Blaugrany. A ta, jak wszyscy wiemy, nie wykorzystała w zeszłą środę szansy na zapewnienie sobie awansu do 1/8 finału i przegrała w Glasgow z Celtikiem. A do tego, o ironio, losie i analogio sprawiająca, że widzę podobieństwa między spotkaniami z dwóch różnych biegunów futbolu - tak samo jak i Legia z Jagą, w stosunku 2:1. No i cóż ja mogę teraz powiedzieć? Że Celtic stawiał autobus pod własną bramką? Ano owszem, stawiał. Ale jakoś te dwie bramki jednak strzelił, czyż nie? Jakoś obronił bądź wybił wszystkie te przeszywające każdą defensywę podania Xaviego i Iniesty, co nie udało mu się chociażby przy pierwszej z bramek, jakie stracili na Camp Nou. No właśnie, mecz na Camp Nou - już wtedy pokazali, że swoją obronę chcą uczynić głównym aspektem gry w obu starciach z Barcą, i że będą grać w ten sposób - a ja już wtedy powiedziałam (w przedostatnim akapicie) , że nie ma w tym nic złego, a wręcz przeciwnie, to też jest niezwykle trudna sztuka. Może nawet trudniejsza niż wszystkie inne, bo kiedy grasz ofensywnie, a coś ci się w ważnym momencie nie powiedzie, po prostu musisz starać się dwa razy bardziej, żeby po raz kolejny stworzyć sobie podobną sytuację i tym razem ją wykorzystać. W przypadku, gdy stawiasz na defensywę, nie możesz pozwolić sobie nawet na najmniejszy błąd - bo straconej bramki już nie cofniesz, a wiadomo, że słynny przysłowiowy autobus jakiejś kolosalnej liczby goli z przodu nie strzeli. To nie jest Barca, która mimo, że co chwila tracąca kolejnego członka linia obrony przepuszcza w tym sezonie tyle bramek, ile od dawna jej się nie zdarzało, bo i tak pod koniec zawsze ich nastrzela wystarczająco, żeby o tych golach straconych nie musieć zbytnio myśleć. A no właśnie, tak było do tej pory. Bo tym razem już nawet te katalońskie piorunujące końcówki, jakimi nas co chwila Blaugrana w tym sezonie raczy, nie zafunkcjonowały. Tym razem w końcówce Leo jednak przedarł się przez szkocki mur - ale tylko raz, na więcej nie starczyło czasu. Mimo że po tej bramce, mając w pamięci, jak kończyła Barca mecze do tej pory, już zaczęłam myśleć, co będzie, jak i z takiej sytuacji wyjdą bez szwanku. Wtedy chyba naprawdę byliby w tym sezonie niepokonani. Ale oczywiście takich drużyn nie ma i dlatego kiedyś musiał przyjść taki Celtic i Dumę Katalonii ograć. A i tak było to w najlepszym możliwym momencie - Blaugranie wciąż brakuje zaledwie jednego punktu do zapewnienia sobie awansu z grupy i chyba nie ma na świecie osoby nie sądzącej, że w pozostałych dwóch meczach na pewno go znajdzie, a Celtic mógł tym zwycięstwem uczcić okrągłą, jeśli dobrze pamiętam, 125. rocznicę powstania klubu. A Barca kilka dni później znowu grała swoje, w miarę pewnie ogrywając Mallorcę - i przynajmniej w La Liga w okienku porażek wciąż może szczycić się zerem. I chociaż to mogłoby potrwać trochę dłużej.
Zwłaszcza, że La Liga obecnie jest zajęta łamaniem innych standardów w niej obowiązujących, i nawet nie chodzi mi o to, że Atletico nadal wygrywa i nadal jest drugie, utrzymując 5-punktową przewagę nad lokalnym rywalem (a będę to powtarzała do znudzenia, żeby Rojiblancos wreszcie zostali docenieni w naszym kraju). Ale największa zmiana, jaka dokonała się w minionej kolejce, miała miejsce na Ciutat de Valencia, gdzie Levante podejmowało Real Madryt. Normalnie nie śledzę na żywo wyników meczów "Królewskich", po prostu dlatego, żeby się dodatkowo nie przejmować, kiedy ci stracą bramkę i nie będzie to gol honorowy. I tak ją odrobią i wygrają, przynajmniej tego się nauczyłam w zeszłym sezonie, a dużo mniejszy jest zawód, gdy o tej bramce się dowiesz, kiedy i tak jest już po wszystkim (a czasami, jak na początku tego sezonu, zdarzają się też i miłe niespodzianki ^^). Niestety, tym razem nie wiem, co mnie podkusiło, i sprawdziłam wynik meczu z Levante w okolicach 60 minuty. A jako, że ujrzałam 1:1, i nadal pamiętałam, że ta mniejsza ekipa z Walencji była jedynym poza Barcą zespołem, który w zeszłym sezonie pokonał Real w lidze, to chcąc nie chcąc pojawił się ten promyczek nadziei, że w walce o mistrzostwo kraju chyba naprawdę trzeba będzie skupić się przede wszystkim na Atletico. I wtedy Los Blancos postanowili zabawić się w Barcę. Tak, jak do tej pory robiła to Blaugrana, strzelili zwycięskiego gola w samej końcówce meczu. A na domiar złego, zrobił to Alvaro Morata, 20-letni wychowanek.
A takie rzeczy to już się naprawdę nie mają prawa dziać. A już zwłaszcza w kontekście zagorzałej dyskusji, jaka była ostatnio prowadzona między Mourinho a zespołem rezerw w kwestii wychowywania młodych piłkarzy właśnie. Dla przypomnienia - wszystko zaczęło się od sytuacji przed pierwszym meczem z Borussią, kiedy na boku obrony zagrał z przymusu Michael Essien, ponieważ wszyscy nominalni gracze tej pozycji byli kontuzjowani. No, poza oczywiście młodzieżowcami. Takich zaproponowano Mourinho do wystawienia aż dwóch, niestety trenerowi Królewskich najwidoczniej nie przypadli do gustu, ponieważ wolał wystawić, jeśli dobrze kojarzę, nominalnego pomocnika, zamiast zawodników ze szkółki. Nie przeszkodziło to jednak portalom sportowym pisać wielkie artykuły przed tym meczem, bo "w Realu mogą zadebiutować młode talenty z Castilli". Przyjrzałam się więc "młodym talentom" bliżej i przeraziłam się. 24 lata... tyle to "młode talenty" mają w Polsce, ale na pewno nie w takim kraju jak w Hiszpanii. To jest mniej więcej wiek Messiego, Fabregasa, Busquetsa, Pique, czyli takich zawodników, o których wielkie artykuły piszę się, gdy mogą w jakimś meczu NIE zagrać - a i tak madryckie "talenty" przecież ostatecznie w meczu nie zagrały, bo Mourinho wolał przestawić na niewłaściwą jak się okazało pozycję Essiena. I chyba to, jak wtedy uznałam, jest i będzie główna różnica między tymi klubami niezależnie jak by im się w przyszłości powodziło. Tak uznałam wtedy. I pewnie dlatego nagle Real postanowił zrobić mi na złość, wygrywając dzięki 20-latkowi. A jak jeszcze dzięki tej bramce Mourinho będzie wpuszczał więcej młodzieży do wyjściowego składu? Obstawiam, że będzie to 21.12.2012, bo nie wyobrażam sobie chyba takich sytuacji w świecie, który znam.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńMuszę sprostować z tymi młodzieżowcami w Realu - mianowicie Mourinho jest skonfliktowany z Alberto Torilem, czyli trenerem rezerw Królewskich. Poszło o to, że Mou chciał spróbować jakiegoś zawodnika z drugiego zespołu w 2010 roku, i nakazał żeby tenże piłkarz w spotkaniu rezerw, które odbywało się 3 dni przed meczem pierwszego zespołu, zagrał do 60 minuty. Torilo się zgodził, ale nieoczekiwanie dwóch zawodników w tej batalii otrzymało czerwone kartki, więc szkoleniowiec, aby bronić wyniku zostawił Carvajala (bodajże) na boisku do końca meczu. Wtedy Mou się wściekł i od tamtej pory robi na złość Troilo, tzn. woli brać zawodników z Realu C, byle tylko nie musiał korzystać z podopiecznych swojego wroga. Zarzuca mu też, że zamiast próbować młodych perspektywicznych graczy, takich jak 19-letni Jese, ten stawia właśnie na 24-latków. Poza tym Mou ma jeszcze pretensje Torilo o to, że ten stosuje inną taktykę niż pierwszy zespół, przez co zawodnicy mają problem z wdrożeniem się w styl Królewskich. Dlatego właśnie wolał postawić na Essiena na lewej obronie, niż prosić o łaskę opiekuna rezerw. I mimo że Torilo odnosi dobre wyniki, najpewniej niebawem pożegna się z Madrytczykami . Tak było przecież z Juanem Hernandezem (lekarzem) i Jorge Valdano (dyrektorem sportowym).
UsuńByć może, nie znam dokładnie sytuacji wewnętrznej w Realu, o sytuacji z Carvajalem, czy o kogokolwiek w tym przypadku nie chodziło, nie słyszałam (swoją drogą obecnie, jeśli dobrze kojarzę, ten zawodnik gra w Bayerze Leverkusen i ciekawi mnie, jakby się potoczyła jego kariera, gdyby nie ten incydent). Tak czy siak moja puenta w pewien sposób jest utrzymana - Królewscy nie mają odpowiednio ułożonej relacji między pierwszym zespołem a ekipami młodzieżowymi, czego nie ma w klubach znanych ze szkółek (nie tylko Barcy, bo choćby i Ajaxu, chociaż ten drugi ostatnio wychowuje piłkarzy głównie na sprzedaż, i wielu innych), gdzie jest pełna drabinka zespołów młodzieżowych na wszystkich etapach wiekowych, aby umożliwić przyszłym piłkarzom płynne przechodzenie od wieku poniżej 10 lat, aż po profesjonalną, seniorską piłkę.
UsuńNie jestem fanem Realu, ale postaram się bronić Królewskich. Nie zapominaj, że Madrytczycy też swego czasu wydawali mnóstwo znamienitych wychowanków :) Wspomnijmy chociażby o Raulu, Gutim (choć jego fenomenu nigdy nie rozumiałem) czy Casillasie. Spójrzmy właśnie na przykład bramkarzy - Casillas jest o dwie klasy lepszy od Valdeza i chyba temu nie zaprzeczysz, mimo że jesteś fanką blaugrana?! W ogóle mam wrażenie, że Duma Katalonii na siłę lansuje VV zamiast sprowadzić klasowego bramkarza, bo jemu, mimo że nieźle gra nogami, sporo brakuje do poziomu klubu, w którym występuje.
UsuńTrochę zszedłem z tematu. Co do Mourinho to ma takie metody, jakie ma, ale przynoszą skutek. Mou jest despotą i każdy musi mu się podporządkować, a jeżeli nie to nie patyczkuje się, mimo iż działa to na niekorzyść zespołu. Jego i tak rozlicza się z wyników.
Pozdrawiam :)
Próbować zaprzeczać klasie Casillasa byłoby bluźnierstwem, obecnie jest moim zdaniem najlepszym golkiperem świata i nieważne, ile Angole będą próbować lansować Harta. A Valdes... Zwłaszcza w tym roku, kiedy Barca jest słabsza w obronie niż zwykle, my barceloniści widzieliśmy już tyle jego głupich błędów że narzekamy jeszcze bardziej niż antyfani Blaugrany :) Ale jego temat poruszałam już bodajże po pierwszym meczu o Superpuchar, kiedy popełnił fatalny błąd przy golu Di Marii - owszem, Barca mogłaby mieć lepszego bramkarza, ale jej styl gry to kontrolowanie piłki 3/4 meczu, więc między jej słupkami nie ma zbyt wiele do roboty. Po pierwsze - byłoby to wręcz marnowanie umiejętności znakomitego bramkarza, który niemal nie miałby kiedy pokazać co umie. Po drugie - nie za bardzo opłaca się to Blaugranie kupować świetnego golkipera na dwie interwencje na mecz. A że raz na pół roku pojawi się naprzeciwko Katalończyków drużyna, która będzie umiała błędy VV wykorzystać i zakończy się to porażką czy też, jak we wspomnianym SP, utratą trofeum? Ryzyko wliczone w cenę...
UsuńNo ale wracając do tematu - oczywiście, nikt nie broni Mourinho robić czego mu tylko się podoba. Po pierwsze - cel uświęca środki. Po drugie - nawet nie wytykam mu tego jako błąd. Co najwyżej jako różnicę. Bardzo znaczącą różnicę.