Szukaj na tym blogu

piątek, 2 listopada 2012

Dziwne rzeczy się dzieją w tej Anglii

Jak dobrze, że niektóre mecze się powtarzają. Co prawda, jak ostatnio wspomniałam, nie żałuję obejrzenia meczu Legii nawet za cenę przegapienia jednego z największych angielskich hitów całego sezonu. Głównie dlatego, że niezależnie od tego, jaka byłaby różnica poziomów między dwoma spotkaniami, zawsze to, w którym gra twoja drużyna, będzie bardziej emocjonujące, niż starcie drużyn nieważne jak zaawansowanych piłkarsko, ale za którymi się nie przepada. Ale przede wszystkim dlatego, że wiedziałam, że jeśli muszę z któregoś z tych dwóch starć zrezygnować, to prędzej będzie to hit Premier League, bo przecież te same zespoły spotkają się trzy dni później w 1/8 finału Capital One Cup, czyli tak zwanego Pucharu Ligi Angielskiej. Po co Anglikom tyle pucharów, tego nigdy nie mogłam zrozumieć. Ale po tym meczu dotarła do mnie jedna z korzyści z istnienia takich rozgrywek. Na przykład to, że w losowaniach nie ma rozstawień ani żadnych tego typu wynalazków, a pary są czysto przypadkowe, więc jest szansa, że nie tylko pod koniec, ale na różnych etapach natrafiają na siebie dwa zespoły, których starcie w lidze byłoby nazwane hitem kolejki - a to z kolei oznacza dodatkową porcję świetnych meczów dla nas, kibiców, do oglądania. Albo, jak mnie w tym przypadku, daje szansę do nadrobienia zaległości i obejrzenia po raz kolejny spotkania, które się przegapiło.

Chociaż gdy tylko w ostatnią środę włączyłam telewizor, przez chwilę pomyślałam, że po raz kolejny dałam się nabrać. Wystarczyło usłyszeć ze trzy nazwiska graczy biegających po boisku, żeby przypomnieć sobie o hierarchii angielskich rozgrywek, i o tym, że Puchar Ligi jest w nich na samym dnie. A tym samym, wyrzucać sobie, jak ja mogłam nie pomyśleć, że przecież Chelsea i Man Utd z Premier League a Chelsea i Man Utd z jakiegoś tam nic nieznaczącego pucharu to zupełnie inne zespoły. Jeszcze The Blues mogliby udawać, że po prostu stosują rotacje w składzie - co prawda obecność takich wynalazków, jak Piazon czy Azpilicueta (sic!) mogła przerażać, ale już zupełnie inne przesłanie niósł atak z Matą i Sturridgem, którego zresztą bardzo cenię (moim skromnym zdaniem jest lepszy od Torresa, ale Chelsea jest takim klubem, w którym nazwisko i ilość wydanych na ciebie pieniędzy też zmienia twoje szanse na występ w podstawowym składzie). Jednak już United wystawiło do gry praktycznie samych zmienników. Tak, tak, wiem, który klub nie chciałby mieć takich zmienników, jak Welbeck, Chicharito czy Nani... Ale po raz kolejny w ten sposób straszyła tylko ofensywa. Z linii obrony natomiast wystawały nazwiska w stylu Buttner czy Wootton i od razu widać było, że klub z Old Trafford traktuje Capital One Cup jako poligon doświadczalny dla młodzieży i zmienników i nieważne, Chelsea czy nie Chelsea. A już w szczególności było to widać po ławkach rezerwowych obu klubów - podczas gdy Roberto di Matteo zabezpieczył się, sadzając na niej swoje nowe gwiazdy Oscara i Hazarda, żeby wesprzeć drużynę w razie kłopotów, o tyle Sir Alex Ferguson wypełnił ją w całości postaciami niemal anonimowymi dla osób niebędących kibicami Czerwonych Diabłów. Nic więc dziwnego, że z samego początku tylko żałowałam, że tego nie przewidziałam, i przegapiłam było nie było świetne spotkanie ligowe na rzecz meczu-podróbki. Ale szybko okazało się, że okrojony, teoretycznie słabszy skład niekoniecznie oznacza mniejsze emocje, a bardzo często - wręcz przeciwnie.

A jeśli jest jakaś liga, w której nie spotkałam jeszcze się z sytuacją, że mecz na szczycie jest słaby bądź nudny, to jest to liga angielska. Nic więc dziwnego, że gdy spotykają się dwa obecnie najsilniejsze jej zespoły, to choćby obaj trenerzy desygnowali do gry chomiki, i tak można być pewnym niezwykłych emocji i, co ważne, wielu bramek. Zwłaszcza w przypadku takiego starcia. Bywały bowiem angielskie klasyki co prawda pełne emocji, ale ostatecznie zwyciężane zwykłym 1 czy 2:0. Nie mecze Chelsea z United. Tam rzadko piłka trzepocze w siatce mniej niż trzy razy w meczu, a zwykle jeszcze częściej. Wszyscy pamiętamy z zeszłego sezonu szaloną pogoń United na Stamford Bridge i ich wyjście z 0:3 na 3:3, a teraz jeszcze na świeżo mamy pełne kontrowersji zwycięstwo Czerwonych Diabłów z ostatniej kolejki okraszone bądź nie bądź pięcioma golami. Nic więc dziwnego, że i tym razem bramki padały jak szalone, a żadna drużyna nie chciała być gorsza, na każdą piłkę we własnej siatce natychmiast odpowiadając swoim atakiem i pokonaniem bramkarza przeciwnika. No dobra, może z tym "natychmiast" przesadziłam, zwłaszcza jeśli chodzi o ostatnią bramkę w regulaminowym czasie gry. Na tą trzeba było trochę poczekać, ale tym lepiej. Jeśli jest coś, co wpływa na emocje w meczu lepiej, niż bramki, to są to bramki w końcówce. A najlepsze bramki w końcówce to bramki w doliczonym czasie. I po raz kolejny - zaraz po wspomnianych przeze mnie w ostatnim wpisie meczach Barcy i Legii - ów doliczony czas gości piłkę dokładnie w tej siatce, w której bym ją najchętniej widziała. Tak, owszem, w odróżnieniu od obu wymienionych wyżej klubów, za Chelsea nie przepadam, ale po pierwsze, za United nie przepadam jeszcze bardziej, a po drugie, kiedy mecze są takie piękne, a istnieje możliwość rozegrania dogrywki, to zawsze lepiej dodatkowe pół godziny obejrzeć niż nie obejrzeć. Nic więc dziwnego, że całą końcówkę meczu ściskałam kciuki za The Blues, i kiedy już dobiegała ostatnia minuta, a ja powoli godziłam się z faktem, że mecz nie potrwa już dłużej - po raz kolejny doprosiłam się. No i jak tu nie kochać tych ostatnich minut? A jak do tego jeszcze dodamy pół godziny dogrywki, w ciągu których doświadczyliśmy aż trzech, w tym także przepięknych bramek, to już po prostu nie można złego słowa na takie zakończenia powiedzieć.

Chociaż przez długi czas wydawało mi się, że po prostu obejrzę powtórkę z meczu ligowego, który przegapiłam. I nic dziwnego, skoro tyle czasu utrzymywał się wynik nie inny, jak 3:2 dla United. Ale do dogrywka musiała nastąpić, wynik musiał się zmienić, bo byłoby to jedyne podobieństwo miedzy tymi dwoma spotkaniami. Wiadomo, do tego wyniku musiało oczywiście w jakiś sposób dojść, a ten był w obu przypadkach diametralnie różny. I nie chodzi mi tylko o kolejność zdobywania bramek - choć i tu chyba były dwa najpopularniejsze typy takich wyników, czyli wyjście jednego zespołu na prowadzenie, pogoń tego drugiego i ocalenie zwycięstwa przez pierwszy w ostatniej chwili, kontra bramki zdobywane na przemian przez oba kluby. Ale przede wszystkim różnica była w postawie sędziów. Tak, wiem, że samo wymienienie arbitra w gronie czynników mających wpływ na mecz, zwłaszcza w świetle ostatnich wydarzeń, to grząski grunt, ale po prostu nie mogłam zostawić tego bez komentarza. Ligowe starcie Chelsea z United wywołało niezwykłą aferę w całym piłkarskim świecie, a to z powodu, delikatnie mówiąc, niezrozumiałych decyzji sędziego Marka Clattenburga. Fakt, ekipa ze Stamford Bridge, jako że kończyła mecz w dziewiątkę i do tego straciła bramkę ze spalonego, ma prawa narzekać. Ale i kibice Czerwonych Diabłów nie pozostają im dłużni, wypominając, że drug żółty kartonik dla Torresa nie powinien być kwestionowany przede wszystkim dlatego, że już ten pierwszy zasługiwał na czerwoną barwę, a do tego wytykają wcześniejszy nieodgwizdany karny dla klubu z Manchesteru. Ja, jak już wspomniałam, meczu nie widziałam, więc nie będę oceniać słuszności żadnej z decyzji. No, poza spalonym przy bramce Chicharito, którego zdążyłam zobaczyć już setki razy w internecie, więc mogę jasno określić - spalony był, ale akcja została rozegrana tak dynamicznie, że bez powtórki czy co najmniej slow motion nigdy w życiu bym nie była w stanie tego ocenić. Tak, wiem, ja oglądam mecz patrząc na całe boisko, żeby ogarnąć co się ogólnie dzieje, a liniowi to profesjonaliści i przez cały mecz mają pilnować tylko tego, ale i tak są tylko ludźmi i nie są w stanie zawsze ze stuprocentową pewnością ocenić, czy spalony był czy też nie. Żeby nie było - to nie oznacza, że zgadzam się na taki stan rzeczy. Po prostu nie winię za to sędziego liniowego, tylko - po raz kolejny - tych idiotów, którzy nie pozwalają, żeby sędzia wreszcie mógł skorzystać z tego, co zwykli widzowie mają dostępne już od wielu lat. Powtórek. Tego, dlaczego technologia nie została jeszcze wprowadzona, aby weryfikować decyzje arbitrów, nie rozumiem nie tylko ja, ale cóż, decyzje podejmuje UEFA i chyba już wszyscy pogodziliśmy się z tym, że żadnych zmian nie będzie, w związku z czym w takich dyskusjach jeszcze nie raz będzie mi dane brać udział. Na szczęście, w odróżnieniu od tego feralnego meczu rozegranego w ramach Premier League, starcie Chelsea z United w ramach Capital One Cup przynajmniej od tego było wolne. A okazji do "wykazania się" arbiter miał całe mnóstwo, przecież na 9 goli w meczu 3 padły z rzutów karnych - tymczasem wszystkie nie dość, że były podyktowane prawidłowo, to jeszcze nawet nikt żadnego nie odważył się zakwestionować, innymi słowy - decyzja wręcz niepodważalna, w której brak miejsca na dowolność interpretacji (jak to czasami bywa, że jeden sędzia uzna coś za faul, a inny za walkę o pozycję). Nie, w tym przypadku była tylko jedna możliwa decyzja do podjęcia - i taka własnie padła, a wszyscy wiemy, że choć powinno to wydawać się oczywiste, nie zawsze tak jest. Dodajmy do tego sytuację przy drugiej bramce dla The Blues, kiedy to piłka, po tym jak wpadła do siatki, została z niej wybita przez obrońcę United - tymczasem nawet mowy nie było o jakichkolwiek wątpliwościach ze strony sędziego na temat tego, czy piłka przekroczyła linię bramkową czy też nie. Decyzja podjęta bez wahania, gol jak najbardziej prawidłowy - a przecież do niepewności nawet w takich sytuacjach przyzwyczaili nas już niektórzy arbitrzy. Aż dziw, że z tego wszystkiego nie sprawdziłam nazwiska sędziego prowadzącego ten mecz - bo naprawdę wielkie gratulacje dla tego pana!

Rychło w czas... Bo już wkrótce czas na kolejną taką dyskusję. W końcu już dzisiaj czeka nas starcie Czerwonch Diabłów z Arsenalem... Sędzia - Howard Webb. Oj, będzie się działo... :)


EDIT: Już widziałam mecz United z Kanonierami. Pierwsze zaskoczenie - Webb, desygnowany na ten mecz już chyba tydzień temu, został ni z tego, ni z owego zmieniony przez Mike'a Deana. Czy to w związku z tym, czy też nie, ale żadnych kontrowersji dotyczących sędziowania nie było. W takim meczu. Drugi raz z rzędu żadnych kontrowersji. Nie, ja naprawdę już nie ogarniam, co się dzieje w tej Anglii...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz