Szukaj na tym blogu

sobota, 27 października 2012

Habemus prezes czyli wiekopomny tydzień w dziejach narodu polskiego

No dobra, może trochę przesadzam z tymi porównaniami. Może wybory prezesa PZPNu nie mają aż takiego znaczenia, jak wybór papieża, ani nawet prezydenta, może wydarzenia ostatniego tygodnia nie będą w przyszłości tematem podręczników historii. Może. Ale może wręcz przeciwnie. Może faktycznie, jak to sobie czasami wyobrażam, dojdzie kiedyś do tego, że za lat może kilkanaście, może kilkadziesiąt, kiedy już wszystkie kandydatki na miss nie będą mogły powtarzać jak mantrę, że ich największym marzeniem jest pokój na świecie, bo on już będzie, rolę wojen przejmą potyczki sportowe i to one będą decydowały o znaczeniu kraju na arenie międzynarodowej. No wyobraźcie sobie to tylko: "Na początku XXI wieku w siłę wzrosła armia hiszpańska, dowodzona przez Luisa Aragonesa, zmienionego później przez Vicente del Bosque, męstwem w walce wstawili się Xavi i Iker Casillas...". Albo "Zbliżała się wojna w Brazylii i wszystkie kraje chciały mieć możliwość wywalczenia podczas niej czegoś dla siebie. 17 października 2012 wojska Polski i Anglii starły się w bitwie pod Stadionem Narodowym, która przeszła do historii jako <bitwa z deszczem>". No dobra, może trochę przesadzam. Ale czasami mam wrażenie, że dajmy na to, za sto lat, tak to wszystko będzie wyglądać. Zresztą jeszcze półtora roku temu, podczas poczwórnego El Clasico, kiedy to wzajemna nienawiść zwolenników Barcy i Realu sięgnęła zenitu, byłam gotowa dać sobie rękę uciąć, że jeśli wybuchnie kiedyś III Wojna Światowa, to właśnie od kibiców tej dwójki się zacznie, a nadal sądzę, że przy obecnej sytuacji w Europie, to któreś z GD zadecyduje o odłączeniu się Katalonii od Hiszpanii. Sport naprawdę zaczyna odgrywać coraz większą rolę w dziejach świata i z tego powodu takie porównanie jest nawet uzasadnione. Zwłaszcza że po raz pierwszy od dawna, naprawdę możemy w odniesieniu do sportu powiedzieć, że coś wielkiego mamy, nie stawiając za słowem "mamy" określenia "się czego wstydzić". Tak, mamy pewien duży, objawiony w tym tygodniu, kapitał.

Zaczęło się jeszcze tydzień temu, od nadspodziewanie dobrego meczu z Anglikami, jednak o nim było już wystarczająco dużo powiedziane. Tym razem chciałam się skupić na wszystkich późniejszych wydarzeniach, a zacznie się paradoksalnie od elementu niekoniecznie związanego z piłką nożną. Otóż mamy wreszcie powód do dumy w którejś z dyscyplin powszechnie na świecie szanowanych. Wiadomo, futbol to futbol, ale jak nie umiemy być światową czołówką futbolu (a na to w najbliższej perspektywie, mimo wszystko, nie ma żadnych szans, jeśli tylko mamy podobne rozumienie słowa "czołówka") - to trzeba poszukać swojej szansy gdzie indziej. A i z tym, z całym szacunkiem, nie szło nam ostatnio zbyt dobrze. Tak, wiadomo, jest siatkówka i tam pełnimy rolę potęgi już od dawna, problemem niestety jest to, że w większości świata, jest to dyscyplina znana bardziej z lekcji WFu, niż ze stadionów. Byliśmy swego czasu dobrzy w szczypiorniaka - szkoda, że w wielu krajach nie zdają sobie nawet sprawy, że taka dyscyplina istnieje. Małysz? Wszystko fajnie, nazwa naszego kraju się przebiła... do Austrii, bo chyba w żadnym innym kraju na skokach się nie koncentrują. No dobra, trochę tu przesadzam, pewnie, że o tym, co oni osiągnęli, większość mogła by tylko pomarzyć. Ale nie zmienia to faktu, że losowy człowiek z zagranicy, spytany o najbardziej znanego polskiego sportowca, w większości przypadków miałby problemy z wymyśleniem choć jednego nazwiska. Miałby, do niedawna. Bo teraz wszystko się zmieniło. Jeśli z pytaniem trafisz na fana futbolu, który wie o nim trochę więcej, niż tyle, co usłyszy w telewizji i gazetach (takich jest, nie ukrywajmy, bardzo dużo) - powie Robert Lewandowski. Jeśli jednak nie będzie to taka osoba (takich jest, mimo wszystko, jeszcze więcej) - odpowiedzią będzie Agnieszka Radwańska.

I na tym chciałabym się chwilę skupić. Dlaczego Aga? No cóż, prawda jest taka, że podział na dyscypliny bardziej i mniej popularne istnieje i nie mamy na to wpływu. Niestety, to nie my ten podział ustalamy. Oczywiście, nie można się go trzymać jak kodeksu - było nie było jest to jednak podział dość przypadkowy, powstały najpewniej dlatego, że w odpowiednim czasie odpowiednie kraje były mocne w odpowiednich dyscyplinach, a w innych słabe. Bo nikt mi nie wmówi, że siatkówka jest mniej popularna od koszykówki czy tenisa dlatego, że jest mniej widowiskowa, to jeden z najciekawszych, a przy tym najtrudniejszych sportów, jakie w życiu widziałam. I oczywiście fakt, że ktoś jest mistrzem w "niepopularnej dyscyplinie", nie oznacza, że trzeba mieć go gdzieś - Amerykanom jakoś nie przeszkadza, że baseball nie obchodzi nikogo poza nimi samymi, i nadal traktują go jak świętość, a jej gwiazdy jak bóstwa. Niemniej jednak, jeśli chcemy, żeby nasz kraj przebił się do zbiorowej świadomości za granicą, musimy być dobrzy w dyscyplinach, które i tam oglądają. Taką dyscypliną nie jest niestety siatkówka ani skoki narciarskie, jest nią za to tenis, prawdopodobnie drugi najpopularniejszy sport po piłce nożnej. I tak się niesamowicie składa, że właśnie w tej dyscyplinie, w jej kobiecej odmianie, w czołowej czwórce na świecie jest Polka! Dlaczego piszę o tym właśnie teraz? Otóż w tym tygodniu, w tym wiekopomnym tygodniu, który jest tematem mojego wpisu, rozgrywane są kończące sezon w kobiecym tenisie, mistrzostwa WTA Championships. Bierze w nich udział 8 najlepszych zawodniczek sezonu i grają ze sobą niekiedy bardzo trudne mecze. Taki zaliczyła wczoraj właśnie Radwańska, trzy i pół godziny męcząc się z Włoszką Sarą Errani w spotkaniu, którego stawką był półfinał turnieju. Ale zwyciężyła, jednocześnie udowadniając, że zasługuje na miejsce w pierwszej czwórce rankingu. Że nie jest tam przypadkiem, jak to niektórzy ją oskarżali, ale że jest naprawdę jedną z najlepiej grających tenisistek na świecie. I jednocześnie przebija się do świadomości nawet tych ludzi zza granicy, którzy nie są wielkimi fanami tenisa, po prostu dlatego, że jej nazwisko pojawia się dość często w nagłówkach artykułów, czy wiadomościach telewizyjnych, i zapamiętują je, nawet jeśli nie zwracają uwagi na szczegóły. W tej chwili, czego byśmy nie mówili, jest pewnie najbardziej rozpoznawalnym polskim sportowcem na świecie, a być może jednym z najbardziej rozpoznawalnych Polaków w ogóle. I co z tego, że tuż po tym wielkim meczu z włoską zawodniczką przegrała gładko półfinał z Sereną Williams. Nikogo to nie zdziwiło - wszystkie mecze, jakie rozegrała Amerykanka w fazie grupowej, trwały niewiele dłużej, co jeden wczorajszy mecz Polki, przebiegła ona podczas nich razem wziętych dużo mniej, niż Agnieszka w jednym tylko spotkaniu, a do tego miała przed półfinałem wynikający z terminarza dzień przerwy. A faworytką byłaby i bez tego, jako że była i nadal jest główną kandydatką do zwycięstwa w całym turnieju. Ale ja nadal będę chwalić naszą zawodniczkę za to, czego dokonała w samej tylko fazie grupowej. Przecież ona biegała po korcie trzy i pół godziny, w przód, w tył, w lewo, w prawo, sprintem, zrywem, prosto, w kółko, szybciej, wolniej, naprawdę w szalony sposób. A jest to dużo bardziej męczące niż na przykład zwykły trwający tyle bieg, bo dużo mniej się człowiek męczy, gdy utrzymuje równe tempo, niż gdy wysiłek jest interwałowy. A ona nie dość, że dawała sobie z tym wszystkim radę, to jeszcze jej zwycięstwo w ostatnim secie przyszło w dużej mierze dzięki żelaznej kondycji, dzięki temu, że wytrzymała dłużej niż rywalka, która ze zmęczenia nie mogła już grać na swoim poziomie. Wszystko to mimo faktu, że dwa dni wcześniej rozegrała tak samo wymagający mecz z Marią Sharapovą, który zakończył się o 2 w nocy (!). Meczy tenisa nie oglądam tak często, ale akurat ten z Włoszką obejrzałam cały i gdy tylko uświadomiłam sobie, jaką kondycję musi mieć Agnieszka, żeby robić to, co robi, mnie, osobę która dostaje zadyszki po przebiegnięciu 300 metrów, wszystko rozbolało od samego patrzenia. Grając praktycznie dzień po dniu, nie dość, że miała siłę biegać tyle godzin, to jeszcze uczyniła z tego swój główny atut i przewagę. Możecie sobie mówić co chcecie, ale jeśli o mnie chodzi... czapki z głów, Aga. Dla mnie jesteś mistrzynią.

Tak, zdecydowanie mamy, jako Polacy, z czego być dumnym, jeśli o sport chodzi. Nawet jeśli nasza piłka nie jest na najwyższym poziomie. A przecież i to, jeśli wierzyć panującym wkoło opiniom, może wreszcie się zmienić. Nasza reprezentacja zremisowała z Anglią, a co lepsze, powinna ten mecz wygrać, bo była od Wyspiarzy zdecydowanie lepsza na boisku. Nasi zawodnicy wyrabiają sobie bardzo mocną pozycję w silnych zagranicznych klubach. Mamy coraz więcej młodych, perspektywicznych piłkarzy, i trenera, który nie boi się na nich stawiać. Kluby Ekstraklasy zaczęły wreszcie próbować wychowywać sobie drużyny, zamiast kupować tani, zagraniczny szrot. A do tego wreszcie stało się to, na co czekaliśmy ostatnie cztery lata. Mamy nowego prezesa związku, prezesa, którego wszyscy chcieliśmy i na którego wszyscy czekaliśmy. Ze Zbigniewem Bońkiem w roli szefa piłkarskiej centrali wiążemy olbrzymie nadzieje - że skruszy panujący w naszym futbolu beton, że zmieni dotychczasowe zasady istnienia związku, że wprowadzi mądre innowacje do naszego futbolu, że nie będzie się kompromitował na arenie międzynarodowej, przede wszystkim - że nie będzie już pieniędzy PZPNu przeznaczał na siebie i działaczy, ani wydawał na niepotrzebne nikomu wydarzenia czy decyzje, ale że będzie gospodarował nimi mądrze i podejmował działania mogące w efekcie końcowym rozgrzebać muł z dna, w którym znajduje się polska piłka, aby mogła się od niego odbić i poszybować w górę. Liczymy więc na rozwój szkolenia młodzieży, wprowadzenie nowych zasad do Ekstraklasy i niższych lig, które podniosą ich poziom, rozbudowanie systemu skautingu i wyszukiwania talentów, generalnie rzecz biorąc - na długoterminowy plan naprawy kondycji krajowego futbolu, bo tylko taki jest tu w stanie pomóc. A czy w rzeczywistości coś to da? Osobiście nie podchodzę do tego aż tak hurraoptymistycznie. Tyle razy już mieliśmy nadzieje na zmiany i co z tego wyszło?

Oczywiście, wiadomo, że żaden z pozostałych wyborów nie był lepszy, zresztą już pierwsze, co Boniek mógł zrobić, czyli nominacje dla kilku członków zarządu, wydawały się w miarę trafione, ale prawdziwy test dla jego umiejętności dopiero nadejdzie. Przecież wszyscy zdajemy sobie sprawę, że oczekiwania wobec nowego prezesa są różne, a z nimi wszystkimi będzie musiał sobie poradzić. Wypisałam wyżej, czego spodziewamy się po prezesie - w rzeczywistości jednak oczywiście są to rzeczy, których ja się spodziewam. Może pan Władysław Kowalski nie chce uzdrawiać polskiej piłki długoterminowo? Jest już wiekowy i najbardziej chciałby zobaczyć jeszcze raz swoją reprezentację na mistrzostwach świata, niezależnie z jakim skutkiem, byleby nie musiał czekać. Może panią Bożenkę, księgową klubu B-klasy, nie obchodzi, że nakaz wychowania sobie jednego zawodnika dla klubów ligi okręgowej jest przyszłościowy dla polskiej piłki? Przecież ona musi jakoś zamknąć rachunki, a czy to jej wina, że klub nie ma w okolicy utalentowanej młodzieży?  Nie zamierza kar za brak wychowanków pokrywać z własnej kieszeni... A pan Jan Kwiatkowski, emigrant mieszkający w Londynie? Nie ogląda piłki nożnej i ani trochę nie obchodzi go, jakie wyniki ma polska kadra. Chce tylko, żeby angielscy koledzy z pracy przestali się z niego wyśmiewać, powtarzając nietrafione żarciki, jakimi popisał się prezes na międzynarodowym spotkaniu, czy parodiując jego wypowiedź na konferencji, mówić do pana Jana w pracy łamaną angielszczyzną, w której pan prezes zrobił więcej błędów niż jest dziur w polskich drogach. A pan Bogdan, delegat z okręgowego ZPN? On zawsze mógł liczyć na ciepłą posadkę u Grzesia, nie zamierza rezygnować z walki o miłą kaskę tylko dlatego, że zmienił się prezes... A co z Krzyśkiem, 15-latkiem spod Bydgoszczy? On trenuje piłkę od dziecka i liczy, że nowy prezes wprowadzi przepisy, które pozwolą mu zadebiutować w I lidze w ciągu najbliższych kilku lat... Ale z drugiej strony mamy przecież pana M., rezerwowego w dużym klubie Ekstraklasy, któremu podoba się dostawanie potężnej jak na polskie warunki pensji za cotygodniowe siedzenie na ławce i wcale mu się nie uśmiechają narzucone odgórnie cięższe treningi. No a nasz kochany pan premier? Dla niego najważniejsze jest, żeby organizacja meczów piłkarskich w Polsce przekładała się na poprawę wizerunku kraju, którym rządzi, i żeby nikt go więcej nie prosił o wyjaśnienia, jak to było po odwołaniu meczu z Anglią. Widzimy teraz, że w Polsce mamy 40 milionów ludzi i co najmniej połowa z nich, jeśli nie trzy czwarte, odczuje zmianę prezesa w swoim życiu, ale każda w inny sposób. Każda z nich będzie też chciała, żeby to jego problem został rozwiązany przez Bońka. Każda z nich ma inną wizję tego, jak ta polska piłka powinna wyglądać, i nawet powtarzająca się część tej wizji mówiąca "Jesteśmy dobrzy w nogę", różni się zarówno tym, co następuje po niej (Kto jest dobry? Kadra? Kluby? Jakie kluby? Gdzie jest dobry? W jakich rozgrywkach? Przeciwko komu?), jak i tym, co następuje przed nią (Słynne już pytanie - jak to osiągnąć?). Połączenie wszystkich tych wizji to najpewniej najtrudniejsza rzecz do zrobienia w naszym kraju. A wcale nie jest powiedziane, jakie intencje ma Boniek, obejmując ten urząd, jakie ma plany, by go wykorzystać, jaka silę przebicia, by swoje pomysły przeforsować i wprowadzić w życie, i jaką wytrwałość i wytrzymałość, by nie dać się typowemu polskiemu piekiełku i nienawiści. Innymi słowy - wszelkie zmiany będą niezwykle trudne. Trudne, ale nie wykluczone. I na tym opiera się nasza nadzieja.

Nadzieja wzmocniona tym bardziej, że pojawiają się potencjalni kandydaci na jej realizację. I mówię tu też o niektórych członkach zarządu, bo na przykład Kosecki, który był kiedyś zaangażowany w szkolenie młodzieży, został wiceprezesem od spraw szkolenia właśnie - a że dostał tą funkcję od Bońka, mimo że wydawał się być jego największym konkurentem, już świadczy (jeśli tylko, tfu tfu odpukać, nie wyjdzie na jaw żadna łapówka ani nic takiego) dobrze o nowym prezesie. Ale przede wszystkim chodzi mi tu oczywiście o piłkarzy. Większość z tych kwestii krótko wspomniałam już wyżej - wypływają nam młode talenty, jak Wszołek, Milik, Krychowiak, i chyba wszyscy mniej więcej wiedzą, jak mogą swój talent zmarnować, i postarają się - w przeciwieństwie do wielu zawodników z przeszłości - tego nie zrobić. Mamy trenera gotowego na eksperymenty, który robi co może, by wycisnąć maksimum z naszego potencjału piłkarskiego. Mamy tez perspektywy na dalszą przyszłość, jak niektóre bardzo dobrze zapowiadające się reprezentacje młodzieżowe, a do tego coraz więcej klubów w Ekstraklasie stawia na wychowanków, nieważne, czy z własnej woli (Legia, Lech), czy nauczone doświadczeniem (Wisła), czy z braku innej opcji (Polonia, Widzew). Mamy wreszcie świetne warunki, by wprowadzić plan długoterminowy zmieniający wszystkie aspekty krajowego futbolu (z akcentem na wszystkie) na mogące prowadzić do powstania kraju, w którym sukcesem przestaje być awans do jakiegoś wielkiego turnieju, a oczywistością wydaje się być wyjście z grupy, i w którym "Liga Mistrzów" nie służy jako tytuł zamienny do powieści "Raj utracony". A przy tym wszystkim, na co nie liczyłam jeszcze kilka miesięcy temu, możemy zrobić to wszystko nie poświęcając jednocześnie najbliższych turniejów, ale w obliczu zaskakująco dobrego początku eliminacji do mundialu w Brazylii, skorelować ze sobą plan długotrwały i plan tymczasowy, i jednocześnie poprawiając podstawy istnienia futbolu w naszym kraju, wywalczyć wyjazd do kraju samby, dżungli amazońskiej i już absolutnie wszystkich imprez, na które chciałam pojechać. Dobra, to ostatnie to był taki lekki offtop, ale gdzieś musiałam wyrazić swoją frustrację, że Brazylia ma wszystko, a gdzieś bliżej Polski nie ma nic. Wracając jednak do tematu, jest to możliwe, jako że po raz pierwszy od bardzo dawna mamy w naszym kraju nie tylko graczy, którzy "dobrze się zapowiadają" w wieku lat 18 i pozostają "talentami" przez następne 8, ale też takich, którzy z fazy "talentu" wyszli i teraz naprawdę robią karierę, nawet w czołowych ligach świata, ba, nawet w starciach z zawodnikami z absolutnej najwyższej światowej półki, półki niemal tak wysokiej, jak Liga Mistrzów... Taaaaaaa, i wszyscy wiedzą, o co chodzi, ale tak na poważnie - serio myśleliście, że ja, było nie było antimadritistka, przegapię taki wielki fakt? Że pozostawię go bez komentarza? Mówiłam o Lewandowskim wiele razy, że może sobie i być wielkim graczem, ale ode mnie miłego słowa nie usłyszy, bo zaczyna gwiazdorzyć. Gwiazdorzenie ostatnio, z tego co mi się wydaje, trochę ucichło, a nawet jeśli nie - nieważne. Lewy, wszystko ci wybaczam. Za bramkę z Realem Madryt, bramkę, a także pozostałą grę, która wymownie przyczyniła się do porażki Los Blancos z BVB, i to porażki, która w Hiszpanii odbierana jest w kategoriach kompromitacji, pokłony mogłabym bić każdemu. a jeśli w dodatku jest to Polak... To jest wydarzenie niespotykane. Rozpoczęła się nowa epoka w dziejach świata.

A jak już temat Ligi Mistrzów zaczęłam, to temat już skończę. W tym tygodniu oddzielnego wpisu o LM nie było, bo i nie działo się w niej aż tak wiele, poza porażką Królewskich i przedłużeniem ich "niemieckiej klątwy", niezbyt dużo jest do mówienia. Chociaż oczywiście, wystarczająco można się cieszyć z tego co jest - w końcu kiedy Real w ostatnich minutach wygrywał z City, mówiłam, że może to oznaczać koniec ich kryzysu i powrót do standardowego grania, jakie prezentowali do tej pory. No to jeśli kryzys LM powstrzymała, to może kryzys LM przywróci? Tak, wiem, ze nadzieja to marna i mogę sobie nią tylko napsuć nerwy, ale cóż, takie życie kibica Barcy bądź Realu, każda porażka rywala jest wielkim wydarzeniem. Na szczęście (przynajmniej moje szczęście), kibice Blancos w tym sezonie nie byli w stanie zbyt się z takim wydarzeniami zaznajomić. Sami byli paradoksalnie najbliżej stworzenia sobie tego, gdy ich klub zremisował z Barcą na Camp Nou, no i zwyciężył u siebie w Superpucharze, ale poza tym, Blaugrana notuje w tym sezonie wygraną za wygraną, a co więcej, wyrobiła sobie już markę klubu, który potrafi wyrwać zwycięstwo nawet w najtrudniejszej sytuacji. W ostatnich 10 minutach odrobiła straty z Osasuną, w ostatnich trzech wyszła z 0:0 na 2:0 przeciwko Granadzie, pięć, z czego trzy były doliczonym czasem gry, wystarczyło jej, by wyrwać wszystkie trzy punkty z rąk Sevilli, nawet jednym oczkiem nie dała cieszyć się drużynie Deportivo, mimo że ta zaaplikowała jej aż cztery bramki. Nic więc dziwnego, że takie same umiejętności pokazała w Lidze Mistrzów. Kłopoty przezwyciężyć musiała już ze Spartakiem, ale dopiero Celtic Glasgow zmusił ją do naprawdę ciężkiego wysiłku. Bramka w ostatniej akcji meczu wygląda imponująco, nawet jeśli dzięki dotychczasowym popisom Blaugrany zdążyliśmy się do tego przyzwyczaić. Imponująco nie wyglądały jednak poprzednie próby jej zdobycia, no, może poza obronioną główką Messiego i strzałem Villi w słupek, i to nie jest, jak próbowali sugerować komentatorzy tego spotkania, zasługa bramkarza szkockiej ekipy. Nie wiem, gdzie tu powody do zachwytów nad jego interwencjami, wyłapał, co miał wyłapać, ale większość lecących w jego kierunku piłek nie było bardzo niebezpiecznych ani trudnych do obrony. I jakkolwiek dziwnie nie brzmi to w kontekście ataków przeprowadzanych przez nikogo innego, jak FC Barcelonę, tak właśnie było. I nie jest to kwestia jakiegoś fatalnego występu Katalończyków - po prostu przez 90% meczu przed bramką, w której stał Fraser Forster, stał złożony z co najmniej 9 zawodników niezwykle szczelny, twardy i ścisły, niemal przyklejony do swojego miejsca parkingowego autobus. Zamigała Chelsea przed oczami, oj zamigała... Pod koniec okazało się, że Celtic to jednak nie to samo co The Blues i tą jedną wymarzoną bramkę wbić sobie dali, ale wtedy chyba dotarło do mnie, czemu tak się tego autobusu obawiałam. A może inaczej - bo zaczęło się od pytania, czemu od tego majowego półfinału dopiero teraz znowu autobusu musiałam się obawiać. Czyżby tylko na Wyspach Brytyjskich produkcja tych pojazdów była tak zaawansowana, że obdzielono nimi nawet taktyki klubów? Ale przecież z United to wyglądało zupełnie inaczej... A może wszystkie pozostałe ekipy tak wysoko się unoszą honorem, że nie chcą stosować powszechnie krytykowanego przecież stylu gry, nawet kosztem porażki? Oj bez przesady, przecież cel uświęca środki, a jak dokonasz takiej sztuki jak zwycięstwo przeciw Barcelonie, to nikt ci nie będzie pamiętał, jak to zrobiłeś, ale że to w ogóle zrobiłeś, zwłaszcza w przypadku małych klubów hiszpańskich. A od maja, odkąd Chelsea poradziła sobie z Dumą Katalonii, wiadomo jest już, jak to zrobić. To dlaczego nikomu jeszcze się to nie udało?

Okazuje się jednak, że bronić się też trzeba umieć. Że autobus w bramce też trzeba umieć stawiać. Trzeba go trzymać tak ściśle, jak tylko się da, grać równo, pilnować spalonych, uważać na wszystkie ogniwa linii obrony, nie popełniać nawet najmniejszego błędu, bo każde przepuszczenie przeciwnika może być tragiczne... a i tak czasami pojawiają się trzy podania w trójkącie Messi - Xavi - Iniesta, które przelatują obok ciebie niczym struś pędziwiatr z bajki dla dzieci i nawet się nie obejrzysz, a piłka jest w siatce. Przecież nawet Celtic, którego autobus był naprawdę niezwykle szczelny, ostatecznie wpuścił dwa gole i odjechał z Camp Nou z niczym. W rzeczywistości, postawić autobus, który nie przepuści żadnej bramki, albo chociaż przepuści ich na tyle mało, że uda się je przebić kontrami, to też jest rzecz niezwykle trudna, to też jest sztuka. Może niekoniecznie piękna, no i z pewnością niezwykle męcząca dla kibiców, zwłaszcza że starcie z taką ekipą jak Barcelona jest dla każdego autobusu jak jazda po polskich drogach, a każda akcja ofensywna Katalończyków - jak dziura, na której w każdej chwili autobus może się zepsuć, i z marzeń zostaną nici. Ja bym tak nie mogła, dostałabym zawału po 10 minutach, jako że serce mi się trzęsie za każdym razem, gdy przeciwnicy zbliżają się z piłką do mojego pola karnego. Ale jeśli ktoś tak może, to proszę bardzo. Jeśli kibice Chelsea dają tak radę, to proszę bardzo. Dobry autobus czasami może faktycznie wygrać Ligę Mistrzów. Ale jest to rzecz niezwykle trudna.

No dobra, ale miało być o LM, a ja się znowu rozgaduję o Barcelonie. Wybaczcie, tak już mam. A szkoda, bo z tej kolejki mogę się naprawdę bardzo cieszyć. Barca wygrywa, Real przegrywa, jakby jeszcze Braga utrzymała to swoje 2:0 z United i nie wpuściła aż trzech goli, a Bayern nie dostał karnego z Lille, to byłoby wręcz idealnie. Malaga zwycięża z Milanem (mówiłam, że sobie poradzi! Przynajmniej jedną sensację LM wytypowałam :D), Chelsea przegrywa, Valencia bezproblemowo wywozi trzy punkty z Borysowa, a City po raz kolejny próbuje udowodnić, że LM to jednak za wysokie progi dla sztucznie tworzonych potęg, przegrywając z Ajaxem, który poza dwoma graczami całą resztę sobie wychował. Chociaż to ostatnie nie jest takie wesołe, jeśli się weźmie pod uwagę, że zwycięstwo The Citizens oznaczałoby, że zbliżyliby się do Realu na odległość 2 punktów i mogliby zepchnąć go pod siebie w starciu bezpośrednim. Z drugiej strony, znając życie, tak czy siak nie dali by rady, więc może i lepiej, żeby kontynuowali swoją zeszłoroczną misję udowadniania szejkom, że nie warto inwestować w futbol. A jeśli o Real chodzi, wystarczy mi, jeśli Borussia wyprzedzi ich w grupie, bo to oznacza całkiem ciekawe rozwiązania w losowaniu 1/8. Wyobraźcie sobie Gran Derbi w tak wczesnej fazie turnieju... a nie, wtedy jeszcze chyba nie mogą spotkać się kluby z jednego kraju. Ale Real-United.... A Królewscy jeszcze niedawno lubili odpadać w 1/8 :). Tak, wiem, że to dzielenie skóry na niedźwiedziu, bo BVB ma tylko jeden punkt przewagi i mecz w Madrycie w perspektywie, ale fajnie sobie takie rzeczy powyobrażać czasami. Z tego powodu może nawet nie będę żałować, że United jednak poradziło sobie z Bragą i zachowało pierwsze miejsce w grupie. W końcu gdyby faza grupowa kończyła się teraz, nierozstawione w kolejnej fazie byłyby na przykład PSG, Arsenal, Milan, Real czy Chelsea, a zupełnie poza Ligą Mistrzów znalazłyby się m.in. Benfica, Juventus, Bayern i City. Wśród zwycięzców grup widzielibyśmy za to choćby Schalke, Valencię, Porto, Malagę, Szachtar czy BVB. Z wielkich marek obecnie na pozycji lidera są tylko Barca i Man Utd. W takim przypadku nawet korzystniejsze byłoby skończenie na 2 miejscu w grupie. Hmmm, no może bez przesady? Na szczęście jest jeszcze runda rewanżowa, w której sytuacja może wreszcie się trochę unormuje. Jezu, co się dzieje, ja, miłośniczka sensacji, chciałabym, żeby było ich trochę mniej... To naprawdę wiekopomna chwila, nie tylko w dziejach narodu polskiego. Chyba naprawdę świat się wali.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz