No i jednak nie będzie żadnego więcej wpisu o styczniowych wydarzeniach. Trochę miałam do powiedzenia, nawet nie o futbolu, ale o wszystkim innym - o mistrzostwach świata szczypiornistów, o tenisowym Australian Open, o sportach zimowych - Justynie Kowalczyk i o naszych skoczkach narciarskich, którzy po erze Adama Małysza wreszcie przestali być reprezentowani przez jedną tylko osobę, a utworzyli coś, co nazywamy drużyną, o w miarę wyrównanym poziomie (czego dowodem niezwykle wysokie miejsce w konkursie drużynowym PŚ w Zakopanym). No ale teraz na te wszystkie pogaduszki już trochę za późno, no i chyba jednak nie miałam aż tak dużo na ten temat do powiedzenia , skoro ostatecznie z utworzenia tego wpisu zrezygnowałam. Tymczasem natomiast niedawno spotkało nas coś, czego już pominąć nie byłabym w stanie, bo zawsze mam na ten temat stanowczo za dużo do powiedzenia. Kolejne już El Clásico. Może faktycznie już tych meczów robi sie za dużo. Może nie powinnam zwracać aż takiej uwagi na każdy z nich. Ale co ja poradzę, że chyba nie ma lepszego starcia na całym tym piłkarskim świecie, a już na pewno takiego, które by wywołało więcej emocji. No i nie ma chyba lepszego testu formy dla obu drużyn - wymagający przeciwnik, zawsze pełna mobilizacja i wreszcie możemy zobaczyć, na co stać każdą z ekip. Chociaż momentami i tego nie byłam pewna, ale w pozytywnym znaczeniu. Miałam wrażenie, że mobilizacja była nie tylko pełna, ale wręcz za duża, i przez to po raz kolejny zobaczyłam coś, czego bym się kompletnie nie spodziewała. No, przynajmniej w połowie - Barca bowiem grała swoje. Ale nigdy nie spodziewałabym się takiej gry po Realu. Nie po tym Realu, który podobno miał wystąpić.
Nie było to co prawda takie zaskoczenie, jak w przypadku rewanżowego spotkania o Superpuchar, kiedy to oba kluby jakby zamieniły się miejscami, zarówno jeśli chodzi o dotychczasową skuteczność, jak i - przede wszystkim - style gry. Tutaj zaskakujące było co innego. Pamiętam jeszcze te czasy (phi, te czasy - mówię jakby to było nie wiadomo jak dawno, a to może ze dwa lata...), kiedy jedynym pytaniem, jakie zadawano sobie przed Gran Derbi było "dlaczego Barcelona zawsze wygrywa?". Pamiętam też brutalny koniec marzeń o wielkiej potędze i ostateczną nauczkę, żeby Realu nigdy nie lekceważyć, w starciu na Camp Nou praktycznie kończącym dzieje jakiejkolwiek walki o mistrzostwo Hiszpanii w ubiegłym sezonie. Ale jeśli kiedykolwiek po triumfie Barcy w LM naprawdę wierzyłam w to, że obejrzę w GD taką bezdyskusyjną dominację Blaugrany na boisku, może niekoniecznie aż taką, jak podczas słynnej "manity", ale choćby do niej nawiązującą, to właśnie teraz. Real bez formy, gubiący punkty nawet z kompletnymi ligowymi outsiderami, wewnętrznie skonfliktowany, z trenerem podejmującym decyzje jeszcze pogarszające jego sytuację od środka, z fatalną atmosferą w drużynie, jakby tego było mało, z przetrzebionym kompletnie składem - bez Coentrao, bez Di Marii, ale co jeszcze gorsze, bez Marcelo, bez Pepe, bez Ramosa, no i ta najbardziej fatalna wiadomość - bez Casillasa! Brak podstawowego, a do tej pory mogłoby się niejednokrotnie wydawać że jedynego bramkarza, kapitana zespołu, być może jedynego, który mógł jeszcze podratować ducha drużyny, a do tego właściwie rezerwowe zestawienie linii obrony, bo z najmocniejszego na papierze rozwiązania do dyspozycji był tylko Arbeloa, będący zresztą moim zdaniem jej najsłabszym punktem. A w perspektywie najbliższego trochę ponad miesiąca, nie dość, że trzy starcia z Barcą (oprócz półfinałów CdR mecz ligowy na początku marca), to jeszcze dwumecz z Manchesterem United w Lidze Mistrzów. Prawda jest taka, że jest to sytuacja tak tragiczna, że jak sama sobie ją opisałam w dzień meczu, przestałam czekać na dramatyczną klęskę Los Blancos wieczorem, bo po prostu zrobiło mi się ich tak po ludzku żal. Wiadomo, nie lubię zespołu to mało powiedziane, ale taki wysyp klęsk to za dużo nawet jak na największego wroga. Ale z powodu tych wszystkich problemów Realu powiedzieć, że liczyłam na jego słaby występ przeciwko Dumie Katalonii, to jak nic nie powiedzieć. Tymczasem jak było, wszyscy wiemy.
Tak, były też powody, żeby spodziewać się trochę słabszej niż zwykle gry Barcy. Tuż przed tym meczem doznała pierwszej w tym sezonie porażki w lidze i to mimo prowadzenia 2:0, a było też bardzo blisko, żeby przez to nagłe załamanie jej formy do Gran Derbi w ogóle nie doszło, bo naprawdę w ostatniej chwili uratowała awans w ćwierćfinale z Malagą. Ale umówmy się - w porównaniu z sytuacja w Madrycie taki kryzys to śmiechu warte, poza tym na początku sezonu Blaugrana prezentowała formę tak kosmiczną,że nawet chwilowe jej tak zwane obniżenie znosiło ją co najwyżej do poziomu "zwyczajnego" - a zwyczajna forma Barcy i tak jest wystarczająco wysoka, żeby rywalizować z Realem jak równy z równym, więc zdecydowanie kibice katalońskiego klubu, w tym ja, nie mieli powodów do obaw. Braki w składzie też go nie dotyczyły, no, może poza tym jednym - nie ukrywam - dość ważnym, na ławce trenerskiej. Jednak do tej pory pod nieobecność Tito Vilanovy jego piłkarze grali nawet z większym zaangażowaniem, jakby chcieli zadedykować jemu zwycięstwo - co może nie jest zbyt dobrym znakiem dla ludzi broniących klasy trenerów Barcelony przed krytykami zaprzeczającymi im umiejętności, twierdząc, że ten zespół to i tak samograj, ale z pewnością jest wiadomością pozytywną w chwili, w którym szkoleniowca na ławce podczas ważnego spotkania brakuje. Tuż przed meczem nie martwiły mnie więc nawet spiskowe teorie jakiejś gadającej głowy, którą miałam okazję widzieć rano w telewizji. Niby spostrzeżenie sensowne - jako, że to na Camp Nou odbywa się rewanż, Barcelonie powinno zależeć na jak największym zainteresowaniu tym meczem, więc najzwyczajniej nie opłacałoby się wypunktować Realu w Madrycie i rozstrzygnąć losy dwumeczu już za pierwszym podejściem. Tyle że pan gadająca głowa chyba nie uwzględnił faktu, że znaczna ilość graczy Blaugrany to rodowici Katalończycy i po prostu są tak wychowani, że nie byliby w stanie przejść obok meczu z Realem Madryt czy w ogóle dać w nim z siebie mniej niż 300%. Zresztą to samo - a może i nawet bardziej - tyczy się kibiców, ale nie tych z całego świata, tylko tych tam, w Barcelonie, którzy z pewnością tak czy siak tłumnie nawiedziliby Camp Nou. Byłam więc pewna Barcy jak nigdy dotąd, a tu mecz zaskoczył mnie. Po raz kolejny zapomniałam, że podczas Gran Derbi wszystko dzieje się na opak.
I tak oto spotkanie, które miało być być może najmniej wyrównanym El Clasico w ostatnim czasie, było być może najbardziej wyrównanym El Clasico w ostatnim czasie. No i po raz kolejny wielcy maniacy futbolu, których świat ogranicza się do dwóch zawodników, nie doczekali się pojedynku między Messim i Ronaldo. Tyle że to akurat mnie w całym meczu zdziwiło najmniej. Już się przyzwyczaiłam, że poza ostatnim meczem ligowym, Gran Derbi wcale takimi pojedynkami nie są, niemal zawsze albo będąc popisem tylko jednego z nich, albo zostając rozstrzygniętym przez kogoś zupełnie innego. Rozstrzygnąć to GD mógł więc właściwie każdy - ale wśród wielu nazwisk, po których mogłabym się tego spodziewać, na pewno nie było tego, który się nim okazał. Raphael Varane, młody, niedoświadczony nastolatek, a wszyscy wiemy, jak Real lubi na takich stawiać. W tym meczu niestety nie była to kwestia lubienia, Francuz na boisko wyszedł, bo musiał, bo podstawowa dwójka stoperów Królewskich nie mogła w tym spotkaniu zagrać. Po czym nie dość, że robił za dwóch w obronie, bo drugi kolega zastępca nie dorównał poziomem, nie dość, że nie raz ratował Los Blancos w niemożliwych wydawałoby się sytuacjach, wybijając piłkę z linii bramkowej czy wygarniając ją wprost spod nóg lecącemu na stuprocentową sytuację Leo Messiemu, to jeszcze na zakończenie strzelił bramkę dającą Realowi wyrównanie i znacznie poprawiającą jego szanse na korzystny wynik w całym dwumeczu. Rzadko chwalę graczy zespołu Jose Mourinho, ale ten chłopak to dla mnie absolutny gracz meczu i muszę powiedzieć, że będą z niego mieli w przyszłości w Madrycie pociechę. A przypominam, że mówimy o piłkarzu, który gdyby nie "problemy" Królewskich z zestawieniem linii obrony, pewnie w ogóle nie pojawiłby się na boisku, albo wszedł na nie na krótko w końcówce meczu. Tak, gdyby nie te problemy, nad którymi się tak żaliłam wcześniej, być może Barca wygrałaby ten mecz, i to wysoko, a tak wraca zaledwie z remisem. Tak, być może problemy paradoksalnie poprawiły sytuację, w jakiej jest obecnie Real. Przecież to Gran Derbi. Tu prawie wszystko przynosi efekt odwrotny do spodziewanego.
Chociaż jest kilka rzeczy, których się po tym meczu spodziewaliśmy i faktycznie się zdarzyły. Jak to, że zobaczyliśmy w końcu niesamowite, pełne akcji spotkanie, na które aż chce się patrzeć jeszcze, i jeszcze, i jeszcze, jak na GD przystało. Oraz to, że pozostawia otwarta sprawę i pewnie mnóstwo emocji w rewanżu. Oraz że doświadczyliśmy kolejnych wspaniałych złotych myśli Dariusza Szpakowskiego, z których najciekawsze wyłowione to "spektakularny spektakl" oraz "sędzia boczny arbitrem głównym tego spotkania". Taaaa... więc.... cóż.... Elclasicowcy, see you next time :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz