Kiedy masz hit za hitem i hitem poganiany ^^. We właśnie zakończony weekend pobiłam chyba swój rekord czasu poświęconego na futbol - gdybym nie obejrzała przez te 2 i trochę dnia żadnego meczu, zaoszczędziłabym ponad 15 godzin mojego życia :) Ale cóż zrobić, kiedy terminarze kolejek układają się tak, że mamy tyle niezwykłych meczów w jednej kolejce i to absolutnie niemożliwych do ominięcia. Przede wszystkim były oczywiście derby Warszawy, o których jednak naprodukowałam się już zdecydowanie za dużo, a które zajęły mi 1/3 tego "piłkarskiego czasu" (cóż, takie uroki jeżdżenia po zatłoczonej Warszawie :P). Jednak tutaj chciałabym się skupić na spotkaniach w ligach zagranicznych, które jakimś cudem wszystkie odbyły się w jeden weekend, tworząc przez co cudowną piłkarską ucztę
Przystawką ku temu świętowaniu był hit Bundesligi Schalke - Bayern, a danie główne podała nam Premier League ustalając dwa wielkie spotkania Man City - Arsenal i przede wszystkim wielki angielski klasyk Liverpool - Man Utd. A na deser Primera Division. W teorii - przepiękna seria. A jak to wyglądało w rzeczywistości? Cóż, przystawka okazała się być odrobinę niestrawna - widocznie styl Bundesligi nigdy nie będzie moim ulubionym, bo do tej pory z tych jej "hitów" które oglądałam, zadowolona w pełni byłam tylko z meczów Borussia - Bayern - pozostałe niby były spotkaniami klubów z najwyższej półki, ale jednak trochę nudziły. I tak było też i tu - może jeszcze pierwsza połowa była całkiem niezła, ale już drugiej ewidentnie nie chciało mi się oglądać, zwłaszcza kiedy monachijczycy strzelili szybko 2 gole, a ich rywale zaraz przestali walczyć. Czasami się zastanawiam, skąd ten fenomen Bundesligi. To znaczy fakt, kluby z niej coraz lepiej radzą sobie w europejskich pucharach, ale jeśli chodzi o same mecze ligowe, to albo zawsze trafiam na nie te co trzeba (co jest możliwe, bo na przykład pamiętam jak w zeszłym sezonie BVB grała totalnie szalony mecz z jakimś klubem z dolnej połówki tabeli, który zakończył się 4:4 - w tym czasie oglądałam coś z Premiership, więc oczywiście mnie ominął ;/), albo faktycznie ta słynna niemiecka precyzja doprowadza aż do przesady, bo w ich meczach nic się niezwykłego nie dzieje. To ja już wolę Ekstraklasowe nieogarnięcie.
Całe szczęście Premier League jest już ligą, której status faktycznie jest uzasadniony wszelkimi powodami. Dlatego kiedy nadchodzi taki dzień, gdy mamy w jednej kolejce aż dwie pary meczów z "wielkiej szóstki", to wiemy, że trzeba świętować. A kiedy do tego wszystkiego mamy jeszcze mecz z podtekstami, jakim zdecydowanie było spotkanie Liverpoolu z Man United, to trzeba oglądać choćby dlatego, że na pewno jeszcze będzie się o tym mówić. Ja na przykład będę mówić o tym, że niestety przekonałam się, jaki futbol czasami jest niesprawiedliwy. Liverpool - chociaż był skazywany na porażkę z powodu fatalnego startu w lidze - zaczął od wysokiego C i kontynuował to później, niemal nie wypuszczając Czerwonych Diabłów ze swojej połowy. Kontrolował grę i napierał na bramkę De Gei praktycznie bez przerwy... aż dopóki po pół godziny nie dostał czerwonej kartki praktycznie z niczego. To znaczy nie, pomyliłam się. Nawet wtedy dalej atakował i co chwila gościł w polu karnym największych rywali. Aż dopóki nie dostał karnego praktycznie z niczego. Znaczy tak, wcześniej jeszcze każdy klubów wbił po bramce (a co tam, dwa gole, taki tam nieistotny szczegół :P), ale niestety o tym za dużo nie powiem, bo tu niesprawiedliwość futbolu objawiła się i na mnie. Siedzę 45 minut, nawet wzroku nie odrywam od spotkania, śledzę tak uważnie jak tylko się da aż do ostatniego gwizdka sędziego w pierwszej połowie. Szybko zwiewam do kuchni, aby w przerwie coś zjeść. Po chwili stwierdzam, że chociaż powinnam już wracać, nałożę sobie coś słodkiego żeby umilić oglądanie meczu. Spędzam na tym może ze 3 minutki... Wracam do pokoju, 2 połowa trwa zaledwie od 7 minut... I wtedy nagle: ŻE CO? 1:1? No to chyba jakieś jaja są... Przez 7 minut, które mnie nie było, padło więcej goli, niż prawie 90 min, kiedy siedziałam i patrzyłam na każdy krok, jaki robią piłkarze na boisku. No to się nazywa chamstwo. Ale nie będę narzekać, w końcu od czego są cudowne skróty na końcu każdego spotkania PL? Zaraz, moment.. wspomniałam już, że zapomniałam o tym i wyłączyłam, a przypomniało mi się, jak już było dawno po sprawie? Taaa... Ale i tak, w sumie trudno, nie pierwszy raz i nie ostatni coś takiego się mi zdarza...
Dużo bardziej mi szkoda samej ekipy The Reds, bo dla nich ta niesprawiedliwość futbolu ma trochę gorsze skutki. Na 5 meczów w tym sezonie nie wygrali jeszcze żadnego i plasują się obecnie w strefie spadkowej. Żeby było śmieszniej, najbliżej zwycięstwa byli w spotkaniu z mistrzem Anglii, Manchesterem City, kiedy tylko w wyniku głupich błędów indywidualnych tracili bramki. Bo generalnie rzecz biorąc nie widziałam zbyt wiele meczów drużyny Brendana Rogersa w obecnym sezonie, ale z samego spotkania z United już mogę powiedzieć, że całkiem mi się podoba ten nowy Liverpool wsparty młodzieżą. Bardzo młodą młodzieżą - jeśli dobrze kojarzę, i Sterling, i Suso mają po 17 lat, a byli jednymi z najjaśniejszych punktów liverpoolczyków w spotkaniu z ich odwiecznymi rywalami. Mimo to jednak nadal nie wygrywają meczów i sama się zastanawiam czym jest to spowodowane, bo na pewno nie brakiem potencjału. Ale z drugiej strony jeszcze zobaczymy, jak się im powiedzie dalej, w końcu w zeszłym sezonie na przykład Arsenal też odnotował tak fatalny start, a jednak zakończył ligę na trzeciej pozycji, a jesteśmy jeszcze w tej części sezonu, gdzie jedne zwycięstwo może cię wywindować nawet koło 8 pozycji w górę, więc wszystko jest możliwe. Tylko oczywiście te zwycięstwa muszą przyjść.
Jeśli natomiast o Arsenalu mowa - ci tez grają bardzo ładnie w tym sezonie. Co jest o tyle dziwne, że stracili przecież van Persiego. Wszyscy słyszeliśmy w zeszłym sezonie 337263 razy, że van Persie jest jedynym motorem napędowym Kanonierów, a gdy odejdzie, to ci już absolutnie się stoczą i z głośnym hukiem uderza o dno. Tymczasem czy to zasługa mądrych transferów, czy wzmocnienia kolektywu, czy lepszych treningów, czy po prostu jakiegoś nagłego napływu formy, które przecież czasami przychodzą drużynom tak z niczego - ale mam wrażenie, że Arsenal bez Holendra gra lepiej niż Arsenal z nim. A że nie lubię, jak jakikolwiek zawodnik odchodzi z klubu, który wiele dla niego zrobił, bo uzna że jest dla niego za dobry i stać go na więcej, nie przejawiając żadnych objawów wdzięczności zespołowi, w którym się wychował - w tej chwili mam ochotę na typową zemstę losu, czyli drużyna Wengera kończy sezon nad Manchesterem United, po drodze dwukrotnie ogrywając Czerwone Diabły w starciach bezpośrednich - van Persie staje się antybohaterem spotkania, pudłując rzut karny albo jakąś setkę, a latem może pluć sobie w twarz, co on najlepszego zrobił, odchodząc z The Emirates. Ewentualnie po prostu łapie kontuzję, przesiaduje na ławce pół sezonu, a w twarz pluje sobie zarząd United. Tak, wiem, pewnie żaden z tych scenariuszy się nie spełni (chociaż drugi wydaje się być całkiem możliwy), co więcej, znając moje szczęście, pewnie Man Utd zdobędzie mistrzostwo, a Holender wydatnie się do tego przyczyni, zostając królem strzelców, a to dzięki hattrickowi wbitemu byłemu klubowi w meczu decydującym o tytule czy coś w tym stylu - w końcu wspomniałam już, że piłka nie jest sprawiedliwa, a akurat zespół Alexa Fergusona jest takim klubem, który choćby nie wiem jak słabo grał, to zawsze fuksem wepchnie tą jedna bramkę i tak oto ciuła punkty, i generalnie zazwyczaj dostaje od losu zdecydowanie za dużo (pomijając miazgę, jakim urządziło im w zeszłym sezonie City; to pewnie dlatego tak mnie ucieszyła). Ale z drugiej strony.. utraty mistrzostwa kraju na rzecz lokalnego rywala w ostatniej minucie sezonu zdecydowanie również prezentem od losu nazwać nie można, więc może czasami i klubowi z Old Trafford coś los zabiera? :)
Chociaż w sumie, to raczej nie los zabiera, tylko ich lokalny rywal. A temu w tym sezonie ani w głowie coś odbierać, bo na razie skupia się na tym, żeby samemu nie tracić. Na przykład bramek po stałych fragmentach gry. Albo zwycięstw w końcówkach meczów - po tej pechowej porażce z Realem w LM, przychodzi bowiem stracone może trochę wcześniej, ale i tak zdecydowanie niewłaściwie 3 punkty w starciu ze wspomnianym juz Arsenalem. Który, jak już wspomniałam, bez van Persiego gra nawet lepiej niż z nim i generalnie po słabym starcie w postaci dwóch bezbramkowych remisów na inaugurację ligi, teraz złapał świetną formę i przede wszystkim miło się na ich grę patrzy. Szkoda tylko, że The Citizens złapali już chyba ten "manchesterski gen" wygrywania meczów, które zgodnie z wszelką sprawiedliwością powinni przegrać - uciekli spod topora w meczu z Southampton, a teraz mimo wizualnie słabszej gry prowadzili przez większość meczu z Kanonierami. A jak już wspomniałam, mnie takie rzeczy wkurzają bardzo, więc... Ech, naprawdę, czy Premier League mógłby wreszcie wygrać ktoś spoza tego przeklętego miasta?
Tak, wiem, że dziwnie takie słowa brzmią z perspektywy fanki ligi, gdzie od niepamiętnych czasów tytuł zdobywają tylko dwa zespoły - ale chciałabym zwrócić uwagę, że i w Anglii poza City ostatnio i jakimś mało znanym klubem, chyba Blackburn, dość spory kawałek temu, też cieżko przypomnieć sobie czasy, gdy zwyciężał ktoś spoza trójki United - Chelsea - Arsenal, a jest znana jako "różnorodna" bo po prostu zespołów, pomiędzy którymi mecze są hitami kolejki, jest więcej i obecnie poza wspomnianą trójką jest to City, Tottenham, Liverpool (głównie ze względów historycznych), czasami Newcastle. A w Hiszpanii? Mówi się, że walczą tylko Real i Barca, bo ludzi obchodzi tylko Real i Barca; gdy gra na przykład Atletico z Valencią, większość nawet nie zdaje sobie sprawy, że taki mecz był. A gdyby na przykład tak, jak mamy obecnie "wielką szóstkę" w Premier League, w Hiszpanii dokładnie takim samym stopniem zainteresowania cieszyłyby się dajmy na to Real, Barca, Malaga, Atletico, Valencia i Athletic... albo Sevilla... jeszcze niedawno Villareal... (BTW: wracaj, Submarina Amarilla, tęsknimy!). No właśnie, tych klubów umiem wymienić nawet więcej niż w Anglii, nawet więcej, niż jest miejsc w europejskich pucharach, ale dla potrzeb wizualizacji ograniczmy się do czterech. Uznajmy więc, że według opinii publicznej w La Liga panuje "wielka czwórka" - Real, Barca, Malaga i Atletico, i wszystkich dokładnie tak samo elektryzuje mecz Real-Barca jak Malaga-Atletico czy derby Madrytu, albo tak samo mecz Barca-Saragossa jak Atletico-Granada. Jaka byłaby wtedy różnica między Premier League a Primera Division? Bo w tej chwili mamy taką sytuację, jakby w Premiership wszystkich bardziej obchodziłby mecz United-QPR niż Chelsea-Arsenal. Nielogiczne, prawda? To dlaczego nie możemy obu lig traktować w ten sam sposób?
Tak, oczywiście znam odpowiedź - bo jednak prędzej czy pózniej różnicę między obydwoma gigantami a resztą klubów, które wymieniłam, da się zauważyć coraz wyraźniej. Ale właśnie dlatego przykładową "wielką czwórkę" w poprzednim akapicie dopełniłam akurat Atletico i Malagą. Andaluzyjski klub od czasu zmiany właściciela gra coraz lepiej, właśnie po raz pierwszy zadebiutował w LM i to w wielkim stylu, a w lidze świetnie wykorzystał słaby start Realu i obecnie zajmuje ex aequo z Mallorką, czyli taką hiszpańską wersją Widzewa, drugie miejsce w lidze - i to mimo że katarscy właściciele klubu próbują udawać niekatarskich i rękami i nogami zapierają się przed dofinansowywaniem go z własnej kieszeni. Tymczasem na Los Colchoneros pokonanie Chelsea w Superpucharze Europy podziałało mobilizująco i od tej pory poza jednym remisem zanotowali w lidze same zwycięstwa, będąc na zaledwie 5 miejscu tylko z powodu rozgrywanego jutro zaległego meczu z Betisem. Wygląda to mniej więcej tak, jakby oba madryckie kluby na początek sezonu zamieniły się umiejętnościami. Oba kluby są zdecydowanie na fali i jeśli tylko utrzymają formę, mogą wreszcie (na co czekam od dawna) bardziej namieszać w czołówce tabeli - bardziej niż zdobycie trzeciego miejsca. Pytanie tylko, czy chociaż wtedy ludzie i media zaczną ich traktować poważnie.
Jeśli nie, musimy to zrobić my kibice. I dlatego właśnie ja prowadzę akcję traktowania wszystkich meczów na podobnej zasadzie, jak w Premier League - i tak oto moim hitem ostatniej kolejki PD nominowałam spotkanie Athletiku Bilbao z Malagą. I wtedy stwierdziłam, że tak jak mecze Bundesligi widocznie słabo na mnie działają, bo większość spotkań mnie nudzi, tak chyba hiszpański styl gry gdzieś we mnie siedzi, bo chociaż mecz skończył się bezbramkowym remisem i nie było w nim wielu okazji na strzelenie gola zarówno z jednej, jak i drugiej strony, to jakimś cudem wydawał mi się ciekawszy nie tylko niż spotkanie niemieckich klubów, ale nawet niż świetne przecież hity angielskie. Ale jak to jeszcze mogę wytłumaczyć po prostu osobistymi gustami, które jak wiadomo, są różne i różniste, tak niestety chyba właśnie dostałam kontrteorię przeciwko mojemu nowemu schematowi oceniania hitów kolejki. Bo jednocześnie dostałam dowód, dlaczego niezależnie z kim grają potentaci, są to ciekawsze mecze, niż wszelkie nowo utworzone przez moją skalę hity.
Bo jak na początku myślałam, że to, przez co przechodziłam podczas starcia Barcy z Granadą, jest wynikiem tylko faktu, że na wynikach jednej z tych drużyn bardzo mi zależy, tak podczas meczu klubów z Baskonii i Andaluzji nawet komentatorzy stwierdzili, że spotkanie Blaugrany było dużo bardziej interesujące i przede wszystkim emocjonujące. Bo co fakt to fakt, Granada zdecydowanie się przed Dumą Katalonii nie położyła, postawiła jej twarde warunki, przez długi czas uniemożliwiła jej oddanie celnego strzału, a kiedy się nie udawało ich powstrzymać, to niesamowicie bronił bramkarz. Co więcej, udawało się im wyprowadzać niezwykłe kontry i mecz zakończył się tak, jak zakończył pewnie tylko dlatego, że sytuacje sam na sam z Valdesem były jedynymi, gdzie faktcznie było widać, który zespół jest sklasyfikowany kilkanaście pozycji niżej. Generalnie widowisko było wyrównane, dramatyczne, pełne zwrotów akcji i zadowoliłoby każdego piłkarskiego fana - choć pewnie tylko ja przed telewizorem biłam pokłony Xaviemu za zwycięską bramkę w 87 minucie (i to jak cudną!). Ale to akurat dlatego, że z każdą minutą to spotkanie coraz bardziej przypominało mi 0:0 z Sevillą na Camp Nou w zeszłym sezonie, a to od tego meczu zaczęło się masowe tracenie punktów przez Blaugranę zakończone ostatecznie utratą mistrzostwa.
I to właśnie przez to po raz kolejny zaczęłam się zastanawiać, dlaczego ta liga musi być tak nienormalna? Dlaczego ta linia musi być tak cienka? Dlaczego prowadzi do powstania takich przyzwyczajeń, że nawet przy 8 punktach przewagi nad największym rywalem drżysz ze strachu przed zwykłym remisem z klubem, który zaprezentował się naprawdę swietnie i podział punktów z nim nie byłby żadnym wstydem? Przecież kiedy Legia w ostatnich minutach straciła dwa oczka z Górnikiem albo remisowała w derbach, stać mnie było tylko na "szkoda", a myśl o remisie Barcy powodował u mnie takie drżenie! No ale wszyscy wiemy, jaka jest różnica między tymi ligami. W Ekstraklasie zawsze pojawia się moment, gdzie nagle wszystkie kluby uciekają byle prędzej, byle dalej od mistrzostwa przegrywając co się tylko natrafi, a ostatecznie można zdobyć tytuł ponosząc porażki w 1/3 spotkań w całym sezonie. Dlatego Legia moze jeszcze spać spokojnie, bo wiadomo było, ze główny jak na razie rywal do mistrzostwa, czyli Lech, też jeszcze poprzegrywa bądź poremisuje wiele razy, a sytuacja w tabeli pewnie zdąży w tym czasie odwrócić się do góry nogami i z powrotem (no właśnie, obecnego lidera, czyli Widzewa, nawet nie liczę, bo wiem, że jeszcze wiele różnych dziwnych meczów im się przytrafi i skończyć sezon mogą właściwie wszędzie - aczkolwiek mówiłam tak już dawno, a oni na złość dalej nie chcą przegrywać i zaczyna mnie to przerażac o.O). Ale już nawet nie używając tak drastycznych przykładów, jak Ekstraklasa, nieporównywalna przecież do niczego -jak w Premier League United na inaugurację odniosło niespodziewaną porażkę z Evertonem, nikt nawet nie wspominał o tym w kontekście och szans na odzyskanie tytułu mistrzowskiego. Dlaczego? Bo chociaż tam gra się na naprawdę wysokim poziomie i nie ma takich "wpadek", jak u nas w Polsce, to jednak nikt nie kwestionuje, że każdy z pretendentów do triumfu w lidze jeszcze co najmniej parę słabszych meczów zaliczy, i szanse na powrót na szczyt na pewno będą. W Primerze od dwóch potentatów wymaga się wygrywania absolutnie wszystkiego, bo każda utrata punktów, choćby był to pojedynczy remis, może ostatecznie zaważyć o mistrzostwie kraju. I to właśnie wydaje mi się chore - bo żaden klub nie jest złożony z maszyn, tylko ludzi, a żaden człowiek nie jest idealny i też zdarzają się słabsze mecze i słabsze dni, pomijając już ten niedocenionej przez wszystkich fakt, że czasami potencjalnie słabe drużyny mobilizują się na spotkanie z krajowym hegemonem tak bardzo, że wygladają na ich tle na naprawdę solidną drużynę, a czasami nawet wręcz lepszą - i zasługują na punkty nawet w starciach z takimi gigantami. Przede wszystkim jednak nakładanie na oba kluby tak olbrzymiej presji jest niezdrowe, zwłaszcza psychicznie, dla zawodników. Każdy musi mieć jakiś margines błędu - jeśli nawet 8 punktów przewagi nie wydaje się ku temu wystarczać, to znaczy, że coś jest nie tak. Stąd to moje nadmierne zainteresowanie klubami z przedziału 3-8, i te nadzieje wobec Malagi i Atletico. Bo paradoksalnie, najlepiej dla Barcy byłoby, gdyby ze słabego startu Realu największym beneficjentem nie został kataloński klub, lecz pozostałe zespoły z PD. Może to byłby pierwszy krok do unormowania sytuacji w lidze. Czego zresztą bardzo całej Hiszpanii życzę.
łoł jaka długa notka... bardzo ładnie napisane, czasami czytajac to zawieszałam sie zeby pomyslec ..
OdpowiedzUsuńZapraszam do mnie - piłkarze bliżej nas
Ja juz tak mam, nawet o najbardziej zwyczajnym meczu moge sie rozpisywac na kilometry... Ale to moze dlatego ze ja zawsze staram sie zastanawiac ˝co z tego wyniknie˝
Usuń