Szukaj na tym blogu

sobota, 8 grudnia 2012

Mistrz jesieni - czy to coś zmieni?

Na początku chciałabym z góry przeprosić, ale będzie to być może najbardziej subiektywny post, jaki do tej pory napisałam. Wiem, że pewnie skupianie się przez kilka akapitów na problemach jednej tylko drużyny nie jest zbyt wizerunkowe i przyciągające publikę, ale cóż - zawsze dużo więcej możemy powiedzieć o klubach nam najbliższych, bo dużo lepiej znamy ich sytuację. A sytuacja, w jakiej znajduje się obecnie Legia, jest bardzo zaskakująca i niezrozumiała.

Zaraz, zaraz, ktoś powie, jaka niezrozumiała sytuacja, jakie problemy? Kto by nie chciał być mistrzem jesieni przewagą 7 punktów nad drugim zespołem w tabeli (stan na 8.12 około godziny 14:00), mając dostęp do niezwykle zdolnej młodzieży, bez zaległości finansowych, i do tego grając być może najładniejszy futbol w kraju... No dobra, jak sobie zdałam sprawę z problemów GKSu czy Podbeskidzia, to trochę przestałam martwić tym, co dzieje się w Legii. Ale z drugiej strony wiadomo, że kluby mają różne budżety, różne pochodzenie, różną historię i różne mają również cele. Celem Podbeskidzia jest utrzymanie się w lidze (chociaż i to nie wychodzi im niestety najlepiej... jak dla mnie, to teraz wychodzi, ile dla klubu z Bielsko-Białej znaczył Patejuk. Jejku, jak ja lubiłam tego zawodnika...), celem Legii jest już od wielu lat mistrzostwo kraju. Problem polega na tym, że lata latami, a triumf warszawiaków w lidze swoją drogą. I chyba nie umie się na tej drodze odnaleźć, rok temu zgubił się gdzieś w Gdańsku i nic chyba dziwnego, że mimo tak świetnej sytuacji w tabeli, nadal obawiam się, czy tym razem trafi do celu.

Chociaż co jak co, ale te pół roku szedł swietnie i wytyczoną trasą. Legia gra ładnie, efektownie, ofensywnie, skutecznie, ale co najważniejsze - równo. W każdym meczu prezentuje mniej wiecej podobny poziom, nie pozwala sobie na porażki z Podbeskidziem jak to miało miejsce sezon temu, w wyniku czego zwyciężyła w 2/3 meczów rundy, pozwoliła sobie jedynie na 3 remisy i 2 porażki, ma na koncie 33 punkty, a więc ponad 73% wszystkich możliwych do zdobycia - w czasach, w których Mistrz Polski ma problemy ze zdobyciem w cały sezonie ich połowy (praca domowa dla chętnych - sprawdźcie, z iloma punktami kończyły sezon odpowiednio Śląsk sezon temu i Wisła przed nim, obydwa wyniki nazywane najsłabszym mistrzem od lat). Drużyny dążącej do tytułu tak konsekwentnie ostatnio w Ekstraklasie nie było. W takiej perspektywie nawet porażka ze Śląskiem na zakończenie rundy nie wygląda na jakiś wielki problem - nawet w najgorszej konfiguracji pozostałych gier Legia utrzyma bezpieczne prowadzenie na szczycie w w wymiarze 4 punktów, a pamiętajmy jeszcze o specyfice polskiej ligi - to jeszcze nie jest finałowy margines błędu dla CWKS, bo nie wierzę w to, że takiemu Lechowi czy Polonii nie przytrafi się już żadna głupia strata punktów z Zagłębiem czy coś w tym stylu. Zresztą to samo tyczy się też samej Legii - przecież nawet Barcelona nie jest w stanie przejść 15 kolejek bez ani jednej porażki. Nie, chwila... Zły przykład :D. No ale tak czy siak kiedyś skończyć mecz bez zdobyczy punktowej trzeba (zwłaszcza że teraz, po porażce FC Porto z PSG w Champions League, już naprawdę nie jestem w stanie podać nawet jednej nazwy klubu, który od inauguracji sezonu nie doznał jeszcze porażki). Legii taka porażka przydarzyła się przeciwko Jagiellonii, po czym w Poznaniu udowodniła, że był to tylko wypadek przy pracy. Teraz spotkało ją to samo we Wrocławiu i też nie ma co nad tym płakać, zwłaszcza że w odróżnieniu od Kolejorza, warszawski klub nie został przez Śląsk zdemolowany, a ulegli różnica jednego głupiego rzutu rożnego. (Swoją drogą, to niesamowite, jak źle to świadczy o polskim futbolu, jeśli wrocławianie zaszli tak daleko na samych bitych przez Milę stałych fragmentach). To nie jest jakaś druzgocząca porażka, a bardziej potknięcie, i pewnie tak samo jak po meczu z Jagą, w następnej kolejce nastąpiłaby pewna rehabilitacja i prezentacja pełnej siły przez Legię. A no właśnie. Nastąpiłaby, gdyby następna kolejka nie miała miejsca za prawie 3 miesiące. I tu pojawia się główny problem.

Od dawna miałam wrażenie, że przerwa zimowa w Polsce jest za długa. To znaczy, tak, wiem, że nie jest zbyt korzystnym grać na śniegu czy na zamarzniętej murawie, a podgrzewanie jej to ogromny wydatek dla klubów, ale pomijając już nawet takie sytuacje jak rok temu, kiedy Legia i Wisła poodpadały w 1/16 finału LE, bo "przeciwnik był już w rytmie meczowym, a my tylko po sparingach" - w końcu takie ewenementy jak polskie kluby w 1/16 LE jednak nie zdarzają się często - to jednak tak długi czas między rundami zaburza ciągłość gry i wygląda to często nie jak jeden sezon, a dwa minisezony. A wiemy jak dramatycznym zmianom potrafią podlegać polskie kluby w przerwach między sezonami, popatrzmy choćby na obecne i zeszłoroczne pozycje Ruchu i Lechii. Natomiast taką międzyrundową transformację przeszło w ubiegłym sezonie Zagłębie. W gruncie rzeczy takie przemiany nie są złe - to w dużej mierze dzięki nim nasza liga jest jedyna w swoim rodzaju, a wręcz, jak już zdarzało mi się to podkreślać, stanowi to jeden z jej głównych walorów. Ale już dla samych klubów nie jest to zbyt korzystne - zaczynasz nową rundę i nie masz pojęcia, w jakiej formie przystąpi do nich twoja drużyna, bo nie oszukujmy się - wyniki sparingów są tak miarodajne, jak moje oceny z wfu. W tym kontekście jest to też pewien znak zapytania w kontekście Legii, która nawet mimo porażki we Wrocławiu jest przecież obecnie w gazie, mecz ze Śląskiem był pierwszym w tym sezonie, w którym nie zdołała zdobyć bramki i z pewnością gdyby sezon był ciągły i następne kolejki miały wkrótce nastąpić (jak to jest w większości lig zachodnich), kontynuowałaby swoją passę, jeszcze bardziej powiększając przewagę nad resztą stawki albo przynajmniej ją utrzymując. Za trzy miesiące forma Wojskowych będzie - jak zresztą i wszystkich innych klubów - wielką niewiadomą i nikt nie przewidzi, czy nagle nie zatracą umiejętności nieprzegrywania meczów w głupi sposób, a nie zyska jej na przykład Lech. Nie wiadomo też, czy dajmy na to pod koniec lutego jakiś kluczowy zawodnik nie dozna kontuzji, po której problemy z odzyskaniem formy będzie miał przez całą rundę (a trzy miesiące jego pełnej siły przepadną) - jak to spotkało rok temu na przykład Radovicia. Ale przede wszystkim, i jest to powód, dla którego najbardziej obawiam sie przerwy zimowej, niewiadomą jest skład, w jakim przystąpią kluby do nowej rundy rozgrywek.

Główny bowiem problem związany z rozpoczęciem zimy - i tu muszę trochę zrehabilitować naszą ligę, bo długości przerwy nie ma tu nic do rzeczy - zaczyna się 1 stycznia, w rozpoczęcie każdego nowego roku. A nosi ten problem nazwę okienko transferowe. W większości klubów nie jest to nic wielkiego, ot, szansa na uzupełnienie braków kadrowych, jeśli jakieś wyszły na jaw jesienią, jakieś wypożyczenia, bo okienko jest krótsze niż to letnie i nie ma czasu na jakieś spektakularne transfery, których sagi przecież toczą się niekiedy latami. Ale nie w Polsce. Tutaj z reguły zimowe okienko służy tylko do jednego - wieczornego modlenia się, by nie doszła do naszego kochanego klubu żadna oferta zachodniego drugoligowca, który uznał, że duch i mózg naszej drużyny byłby dobrym wzmocnieniem ławki rezerwowych, na którego te dwie bańki można by poświęcić... A tym bardziej przerażające jest okienko, gdy twój klub ma taki zarząd, jak Legia (ich talenty do przeprowadzania transakcji są wszak już znane na całą Polskę). Wciąż mam przed oczami zeszły sezon, gdy duży udział w utracie mistrzostwa miała wymiana Rybusa, Borysiuka i Komorowskiego na Novo i Blanco. A poza wyraźną różnicą w jakości jest to też uzupełnianie luk po stoperze, defensywnym pomocniku i lewoskrzydłowym dwoma napastnikami, czyli innymi słowy nie uzupełnienie tych luk w ogóle. Oczywiście Legia to Legia i jakoś sobie wreszcie te pozycje wypełniła - Astiz radzi sobie w sumie nie najgorzej, na środku pola latem zabłysnęli Furman i Łukasik, a na skrzydło dopuścili wreszcie Koseckiego, który odwdzięcza się tak, że już za Rybusem w Warszawie się nie tęskni. Niemniej jednak zanim ci gracze zaszyli mocno dziury pozostawione przez zimowe transfery, trzeba było pół roku zaklejać je taśmą klejącą - a ta oczywiście w kilka chwil się rozlatywała, co skończyło się tak, jak się skończyło. Dlatego więc pewnie każdy dzień stycznia upłynie mi na drżeniu, żeby nikomu w tym yntelygętnym zarządzie nie zachciało się nagle miliona czy dwóch i nie wysłali gdzieś w siną dał Kuciaka, Jędrzejczyka czy nie daj Boże Koseckiego, niszcząc Legii plany mistrzowskie, a im kariery. Tak, kariery, bo i tak uważam, że Borysiuk nawet w Ekstraklasie rozwijałby się lepiej niż w drugiej lidze niemieckiej. W tym roku obecny skład dał radę pewnie wywalczyć mistrzostwo jesieni. Może choć to przekona zarząd do pozostawienia go na dłuższy czas i zobaczenia, na co go stać. Naiwna nadzieja, ale cóż... Może choć to coś zmieni.

Chociaż nawet i te wszystkie problemy zbladły, gdy tylko zauważyłam, że to byc może wcale nie piłkarzy będzie mi najbardziej brakować, kiedy następnym razem odwiedzę Pepsi Arenę (ech, ta nazwa w ogóle mi nie brzmi podniośle... ani trochę nie oddaje ducha tego miejsca). Było to chyba ze dwa tygodnie temu, kiedy poszłam tam na mecz Legii z Widzewem. To, że udało mi się wtedy na Ł3 pojawić, przed meczem traktowałem w kategoriach daru z niebios, zwłaszcza że tata obiecał mi wyjście tydzień później na Ruch, a jeszcze nigdy nie udało mi się dostać zgody na 2 mecze z rzędu. Ale na meczu z Niebieskimi nie byłam. Szkoda mi było czasu, pieniędzy - i serca, które delikatnie mówiąc niewesoło mogłoby zareagować, widząc drugi raz pustą Żyletę, i słysząc resztę stadionu, która chyba trochę za bardzo wczuła się w ogłoszoną przed starciem z łodzianami minutą ciszy. Niby stadion to nie tylko Żyleta. Przecież jak jest na Ł3 pełno, to z południowej trybuny płyną głosy nie cichsze niż z naprzeciwka, a i na wschodniej się śpiewa i krzyczy, zwłaszcza na jej skrajach. I ci ludzie, ci ludzie, którzy odpowiadają na wezwania ultrasów, ci, dzięki którym stojąc na płycie stadionu odczujesz doping płynący ze wszystkic stron (z wyjątkiem VIPów. VIPy nie śpiewają nigdy. Nie wiem, po co oni w ogóle przychodzą na ten stadion.) - wszyscy ci ludzie przecież nadal tam byli. I przecież wszyscy razem nadal potrafili zaśpiewać tak głośno, że gdybym z trybuny wschodniej patrzyła cały czas w lewo, nawet bym nie zauważyła, że kogoś brakuje - a wiem, że potrafili, bo taka sytuacja miała miejsce kilkadziesiąt sekund po bramce Kosy, gdyby jeszcze to się utrzymało. Ba, spora część tych ludzi - pewnie tak samo, jak i ja - naprawdę chciała śpiewać, zresztą sama słyszałam co chwila jakąś grupkę z prawej, z lewej, z tyłu, z południowej... Problem był taki, że z reguły to, co intonowali, nie wykraczające poza repertuar znany mojej 3-letniej siostrze. A nie, chwila, był gorszy problem. To wszystko było kompletnie niezorganizowane.

Prawdziwą bowiem siłą Żylety jest to, że tam cały doping jest zaplanowany i skoordynowany. Tam jak odpowiedzialna za to osoba wymyśli sobie "My kibice z Łazienkowskiej", to trzy sekundy pózniej każda z kilku tysięcy osób tam zgromadzonych śpiewa "My kibice z Łazienkowskiej". Jak postanowi, żeby machać szalikami, każdy z nich za chwilę macha szalikami. Jak mamy tańczyć labadę, to w sekundę wszyscy wiedzą, żeby rozkazać reszcie wstać, bo zaraz będziemy tańczyć. Jak spojrzysz na nich z bliska, wyglądają, jakby na jednej osobie ktoś tysiące razy powtórzył kopiuj-wklej. Każdy wie, co w danej chwili ma robić, w efekcie czego są jakby jednym organizmem. Ale to właśnie dzięki temu docierają do całego stadionu i sprawiają, że ten doping ma rację bytu. Bo jak na trybunach siedzi naraz 30 tysięcy ludzi, a nawet to ledwo 10, które ostatnio przychodzi na Legię, to po prostu nie ma takiej siły, żeby każdy z nich w tej samej chwili chciał śpiewać to samo. Musi byc ktoś, kto im powie, która przyśpiewka ma obecnie budować atmosferę. Na meczach siatkówki wszystko intonuje spiker i nie ma problemu - tyle, że mecze siatkówki to śpiewanie na zmianę "Polska biało czerwoni" i "biało czerwone to barwy niezwyciężone", i ewentualnie czasami "Pieśń o małym rycerzu" - bo to taka dyscyplina, że nawet słynnego "Nic się nie stało" za bardzo nie ma kiedy :). Ale piłka nożna, i to piłka nożna klubowa, to zupełnie inna dyscyplina. Tam spiker nie ma zbyt wiele do roboty, a doping częściej powstrzymuje, niż do niego zachęca ("Uprzejmie proszę o nie śpiewanie piosenek o drużynie gości..." :D). Jeśli kibice chcą mieć atmosferę, to muszą się ogarnąć sami. Tyle że nie wszystkim to wychodzi - i dlatego wlasnie jak Żyleta protestuje, to to wygląda jak wygląda. Grupka znajomych zaśpiewa przez chwilę "Legia gol". Ludzie dookoła nich, jeśli są z tego gatunku co ja, który tylko na to czekał, natychmiast się dołącza. Ale zanim ogarnie to reszta, prowodyrzy już się zrażają małą ilością śpiewających i milkną. Ewentualnie po prostu robią sobie przerwę na jedną linijkę - dopiero teraz zdałam sobie z tego sprawę, ale i mi się często to zdarza. "Przecież cały stadion śpiewa, nikt nie usłyszy, jak przez sekundę jeden z tych tysięcy głosów zamilknie, bo będzie łapał oddech". Bo i faktycznie z reguły tak jest, i nic w tym złego, dlatego jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Otóż nie. Jeśli jesteś jednym z wielu zwykłych kibiców, na łapanie oddechu możesz sobie pozwolić. Jeśli to ty doping prowadzisz, coś musi w twoim wykonaniu brzmieć cały czas. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, jakie to właściwie musi być męczące. Przecież takiego kibicowania non stop nie ma nawet na największych stadionach Europy. Chociaż mieszczą się na nich takie tłumy, że spokojnie mogliby podzielić się na strefy i śpiewać turami, a i tak każda część miałaby do dyspozycji więcej gardeł, niż z reguły odwiedza Łazienkowską, mnie wielokrotnie zdarzało się przez szybę telewizora słyszeć na przykład Camp Nou milczące. Na Legii - nie licząc słynnych protestów - ciszy nie słyszałam nigdy. To, co robią ci ludzie, naprawdę zasługuje na uznanie. Tyle, że wtedy tym gorzej to wygląda, gdy tego nie robią.

I tak szczerze, to to mnie powoli zaczyna denerwować. Okej, dobra, przeczytałam całą ultrasowską broszurkę, jaką dostałam wtedy przed stadionem od znajomego żyleciarza. Co więcej, to co w niej wyczytałam, a co przecież głównie protestu się tyczyło, też mną wstrząsnęło. I też uważam, że jeśli cała jej treść to była szczera prawda, to ITI ostro przegięło pałę i najlepsze, co może obecnie Legię spotkać, to zmiana zarządu. Albo przynajmniej zrozumienie przez obecny (chociaż w to raczej nie wierzę), że kibic to dla klubu jako organizacji sportowej najbliższy przyjaciel, a dla klubu jako spółki biznesowej to klient, bez którego nie będzie zarobków. Zdecydowanie natomiast kibic to nie jest, jak się ludziom "u góry" prawdopodobnie wydaje, zespołu najgorszy wróg, którego trzeba wytępić. Też bym chciała, żeby ITI to zrozumiało. Też zazdroszczę rodzince poznaniakom zarządu, który kibiców wspiera i który zamiast oprawy meczowe konfiskować, niszczyć i utrudniać, zachęca pikników do wsparcia ich powstawania finansowo. Też bym chciała, żeby to wszystko się zmieniło, i też tych ludzi nie znoszę. Tyle że ja uważam, że od nienawiści silniejsza jest miłość, i dużo bardziej, niż nie znoszę zarządu, kocham Legię, kocham ten klub i chcę dla niego dobra, chcę żeby zwyciężał. A wiem, że owszem, czasami rujnuje te marzenia zarząd, bo w zdobyciu mistrzostwa moze przeszkodzić utrata w środku sezonu podstawowego zawodnika. Ale czasami bardziej niż na przykład brak Rybusa, może zaszkodzić brak dopingu, brak wsparcia, brak kibiców. I to też było widoczne w starciu z Widzewem, gdzie jakby nie jednorazowy przebłysk talentu Kosy, mielibyśmy zwykłe nudne 0:0, najgorszy typ meczu, jaki można oglądać. Widać było bowiem, że w tym meczu Legia miała wyraźnie podcięte skrzydła i nie mogła polecieć, jak to zrobiła choćby tydzień przedtem w Poznaniu (gdzie notabene zorganizowana grupa fanów Legii była). I to zdecydowanie nie łódzki klub jej te skrzydła podciął. Oczywiście, nie zawsze doping ma wpływ na jakość gry CWKS, przykładem późniejszy mecz z Ruchem, gdzie Radović, Kosecki i spółka poradzili sobie koncertowo mimo trwającego protestu (chociaż już przez szybkę telewizora przedostawały się do moich uszu dźwięki częstsze i bardziej urozmaicone, niż w starciu z łodzianami), niemniej jednak w ostatecznym rozrachunku może to mieć znaczenie. I to mnie właśnie denerwuje.

Denerwuje mnie, bo Żyleta co mecz powtarza, jak to ona Legii nie kocha, a jak przychodzi co do czego, nikt nie pomyślał, że ich absencja może mieć znaczący wpływ na wyniki podobno ukochanego klubu. Denerwuje mnie, bo przecież i oni, i zarząd działają w imieniu dobra tej samej drużyny - jak to ultrasi sami w swojej broszurce ładnie ujęli, "nieważne, czy swojej, bo w sercu, czy swojej, no w portfelu" - a dla jej dobra szarpią się nawzajem o swoje cele, zapominając, że ona gdzieś pod tym wszystkim nadal jest i najwięcej by skorzystała, gdyby one strony się uspokoiły i jak najszybciej ustaliły kompromis, i nie chcąc się uchylić i ustąpić nawet o odrobinę. To jak rozwodzący się rodzice rywalizujący przed sądem o opiekę nad dzieckiem, którzy w amoku wiecznych awantur nie zauważają, że dziecko jest tak przerażone widokiem kłócących się rodziców, że wolałoby już iść mieszkać do babci i nie widzieć wiecej matki ani ojca na oczy. Denerwuje mnie, bo coraz poważniej zaczynam uważać, że te piosenki o miłości do Legii, te wszystkie piękne piosenki, które tak wiele dla mnie znaczą i tak zmieniły moje życie, dla nich są tylko pustymi słowami, a ich śpiewanie - sposobem na rozrywkę i zabicie nudy w wolnym czasie, ewentualnie spędzenie czasu w większym gronie. Że tak naprawdę losy klubu w ogóle ich nie obchodzą. W tym wszystkim jednak nadal mam przed oczami to drżenie serca, kiedy słyszę niemal komplet na Łazienkowskiej, który huczy te wszystkie piękne piosenki pod przewodnictwem tych właśnie ultrasów, i nagle ląduję na takim sektorze 212 podczas meczu z Widzewem, idealnym, żeby ze wszystkim stron obejrzeć tą stypę...

W takich właśnie chwilach zdaję sobie sprawę, że gdyby spełniały się wszystkie pomysły, jakie przychodzą mi do głowy, dziś żyłabym w utopii. Gdyby się spełniały, w przerwie tego feralnego meczu wyciągnęłabym z moich płuc tyle decybeli, ile tylko bym mogła, żeby oznajmić wszystkim naokoło, że taka cisza na Legii to nie może być i że od pierwszego gwizdka drugiej połowy wszyscy mamy nieprzerwanie dopingować, żeby zachęcić resztę. Gdyby się spełniały, przeszłabym się potem po reszcie sektora i poinformowała go całego tym stanowczym tonem głosu, od którego wszyscy cię słuchają, od jakich przyśpiewek zaczynamy i że wszystkich chcę słyszeć śpiewających. Potem zebrałabym się z grupką innych pragnących dopingu w jednym miejscu, żebyśmy byli na tyle głośni, by móc intonować na szeroką skalę, i czekała, aż sąsiednie sektory usłyszą nas i się dołączą, ich usłyszą ich sąsiedzi i się dołączą i tak ogarniemy cały stadion, a potem będziemy wreszcie na meczu stać, a nie siedzieć, i skakać i tańczyć labadę (no co, tak na to liczyłam, że przyszłam na stadion w cieniutkim płaszczyku, i tak zmarzłam...). Gdyby się spełniały, na Ruch zabrałabym ze sobą ipodową aplikację z nagranymi przyśpiewkami w wykonaniu Żylety i przenośne głośniki, a do tego megafon, i ogłosiła całemu stadionowi, że protest protestem, a zarząd zarządem, ale Legia Legią i jeśli naprawdę ją kochamy, musimy ją wspierać zawsze, wszędzie i niezależnie od okoliczności, i zachęcała jeszcze większe grupy do śpiewania i przcyhodzenia na trybuny. Gdyby się spełniały, na następną rundę kupiłabym sobie karnet na trybunę południową, przekonywała coraz większe grupy ludzi, że w dopingowaniu najważniejsza jest szczera i wielka miłość do klubu, aż w końcu z tego wszystkiego założyła nową, alternatywną grupę kibicowską, dla której to Legia zawsze będzie najważniejsza i to jej dobru będzie podporządkowana cała działalność i doping - a Żyleta protestowałaby dalej, tak długo, aż wreszcie ich miejsca zostałyby wykupione i już tylko nowy ruch panował na stadionie. Tak, gdyby moje wyobrażenia się spełniały, świat byłby z pewnością zupełnie innym miejscem, niż znamy. Albo może inaczej - bo wyobrażenia nie spełnią się tak z niczego. Gdybym miała odeagę realizować tylko pierwsze kroki niezbędne do ich spełnienia. Nie miałam - bałam się wyrwać, całą przerwę meczu z Widzewem patrzyłam się przed siebie, kontemplując smutek tego, co zastałam na Ł3, po czym w drugiej połowie ostatecznie przekonałam się, że strzelenie gola to jedyn sygnał do śpiewania zrozumiały dla wszystkich. I tylko wracając autobusem do domu mogłam dziwić się, że obok mnie i tak stoi zachrypnięty facet, wymieniający przyśpiewki z grupką znajomych stojących przy przednich drzwiach, i po cichu podśpiewywać sobie to co oni, i zastanawiać, jak to jest, że powrót do domu przynosi mi wiecej emocji i radości niż cały mecz. Na Ruch oczywiście nie poszłam. Po co, na taką stypę. Trzeba czekać, aż się protest skończy, w końcu to przecież musi nastąpić. I wtedy się kupi karnet, żeby wszystko było jak dawniej, żeby przeżywać co trzeba, nie musząc się zbytnio wychylać. Może w końcu zarząd zrozumie, ile znaczą kibice, i Żyleta wreszcie będzie pokazywać wszystko co potrafi. O, może na przykład mistrz jesieni coś zmieni...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz