Szukaj na tym blogu

poniedziałek, 4 marca 2013

Kto chce, kto chce malowany puchar...

Oj, zaniedbałam ostatnio pisanie i to bardzo... A przecież odkąd ostatnio na jakikolwiek temat się wypowiadałam wydarzyło się tyle, że jestem bez problemu w stanie stwierdzić, że świat w którym żyję nie jest już taki sam i największy udział miała w tym wszystkim FC Barcelona. Tym bardziej dziwi mnie mój ostatni brak aktywności, bo oczywiście opinii na temat tego kryzysu Blaugrany mam chyba więcej niż włosów na głowie i spokojnie mogłabym z nich stworzyć nie jeden artykuł, a powieść w kilku tomach. Niemniej jednak, skoro nie udało mi się każdego upadku Dumy Katalonii ocenić osobno, skomentuję je wszystkie razem, kiedy już będzie po wszystkim - wiara w odwrócenie losów dwumeczu z Milanem raczej we mnie nie istnieje. Nawet nie z powodu samego wyniku, bo Barcelonie na Camp Nou nie takie drużyny zdarzało się kilkubramkowo rozbijać, a Rossoneri wiedzą aż za dobrze, jak to jest taką przewagę roztrwonić - odpadnięcie niegdyś z Deportivo mimo zwycięstwa 4:1 w pierwszym meczu to chyba najbardziej znany przypadek, ale przecież nawet rok temu Arsenal mimo porażki 4:0 na San Siro w Londynie do przerwy strzelił już trzy bramki i chyba sami jedni Kanonierzy wiedzą, jakim cudem nie wcisnęli nigdzie tej czwartej. Zresztą jak tak bardzo chcemy, to do trwonienia wysokiej przewagi możemy też na chama zaliczyć ten wiecznie wywoływany finał LM między Milanem a Liverpoolem w 2005 roku. Tak, zdecydowanie piłka zna przypadki powrotu w dużo gorszych sytuacjach. Tyle że Barca musiałaby swoją grą pokazać, że jest w stanie do takiej niespodzianki doprowadzić, a na razie swoją grą nie przypomina nawet Barcelony, a porażki odnosi nawet z rezerwami Realu i ciężko mi sobie wyobrazić, że nagle zaczną jak na skrzydłach forsować defensywę Milanu - który przecież będzie bronił dwubramkowej zaliczki, więc spokojnie może postawić autobus jeszcze szczelniejszy niż na San Siro. Nie, nie za bardzo mi się widzi Blaugrana wychodząca z takiej sytuacji, na pewno nie w obecnej formie i bez trenera (ukłony tym, którzy odmawiali umiejętności Guardioli i Vilanovie, twierdząc, że Barca to samograj i każdy umiałby z nią wygrać LM. Jak widać, Roura nie umie). Ale jak to się mówi? Nadzieja umiera ostatnia...

No ale ja miałam nie o tym... Ech, widzę, że trzeba będzie wrócić do regularniejszych relacji, bo potem próbuję dać upust moim myślom na wszystkie tematy w jednym wpisie i wychodzi taka papka jak teraz. No ale jak już zaczęłam, to ten temat Ligi Mistrzów pociągnę i zacznę się zastanawiać, kto w obliczu nagłego załamania formy Barcelony (nie, jeszcze nie kładę na nich krzyżyka, po prostu powoli próbuje przyzwyczajać się do myśli, że przeżywanie spektakularnego triumfu i kolejnego święta na Wembley raczej nie będzie mi dane) mógłby faktycznie tą Champions League wygrać. I porównując reprezentantów poszczególnych lig, na które zwykło się w celu ustalenia takiego faworyta patrzeć, doznaję szoku. Anglia, ta wielka Barclays Premier League zwana też "najlepszą liga świata", wyraźnie przechodzi kryzys, bo już drugi sezon z rzędu olbrzymim wysiłkiem łamane na zwykłym fartem będzie się określać czynnik, dzięki któremu ma choć jednego reprezentanta w ćwierćfinałach. (I co z tego, że rok temu ten jeden reprezentant, który farciarsko przeszedł 1/8, ostatecznie triumfował w finale. Ile to zwycięstwo było warte, widzieliśmy w fazie grupowej). Gdzie te czasy, kiedy nikogo nie dziwiło, gdy w LM mieliśmy stuprocentowo angielski finał... Tyle że jeszcze rok temu mówiło się, że Anglia ustępuje z tronu na rzecz Hiszpanii, zresztą był to jedyny argument, który mógł skłonić mnie do sprzyjania Realowi w meczu z MU - "pokaże to, która liga jest lepsza, że to koniec ery BPL i czas Primery". No, nawet jeśli United jednak z Królewskimi odpadnie i Anglia straci ostatnią nadzieję (w Arsenal nie wierzę jeszcze bardziej, niż nie wierzę w Barcę), to na pewno nie straci jej kosztem Hiszpanii. Głównie dlatego, że tam też te nadzieje są marne. W słabiutki nastrój wprowadziły ich już rozgrywki, które do tej pory były iberyjską domeną, które rok temu zakończyły się hiszpańskim finałem. Tym razem obrońca tytułu Ligi Europy Atletico Madryt nie poradził sobie w 1/16 finału z Rubinem Kazań, a finalista - Athletic Bilbao - nawet nie wyszedł z grupy, dalej gra tylko biedne Levante, dla którego to pierwszy w całej historii klubu sezon w europejskich pucharach, miejsce wywalczył jako sensacja ubiegłego sezonu i ich celem jest bardziej miła przygoda, niż jakiś znaczący sukces. Ale Liga Mistrzów to już dla Hiszpanii istna tragedia. O Barcelonie już dość się naprodukowałam, ale porażki w pierwszych meczach poniosły również Valencia i Malaga i obydwie mogą tylko dziękować Bogu, że straty są tylko jednobramkowe, bo dzięki temu jakieś nadzieje mają - inna sprawa, że po raz kolejny mówimy o meczach z kategorii "wynik lepszy niż gra", a ta do przechylenia szali zwycięstwa na swoją stronę musi się poprawić. Dorzucając do tego fakt, że będący obecnie w najlepszej formie z hiszpańskich klubów (chociaż oglądając PD może lepiej byłoby powiedzieć "jedyny będący w jakiejkolwiek formie z hiszpańskich klubów") Real awans będzie musiał wywalczyć na Old Trafford, gdzie nie tacy już polegli, możemy mieć bardzo nieoczekiwaną zamianę miejsc. Podczas losowania par 1/8 LM niezwykle ucieszyłam się, widząc że Los Blancos zmierzą się z MU, głównie z powodu myśli, że "któregoś z nich w ćwierćfinale na pewno zabraknie". Teraz okazuje się, że taka para może być głównym powodem, dla którego jakiś klub z dwóch (podobno) najlepszych lig świata w ogóle w tym ćwierćfinale się pojawi.

A że wszyscy wiemy, że gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta, natychmiast patrzymy, kto na miejsce dwóch dotychczasowych potęg się wpycha. I natychmiast widzimy, jakie ligi zaburzają znany nam porządek wszechświata, uprzykrzając życie dotychczasowym "wiecznym faworytom", Barcelonie i Realowi. Widzimy Milan rozbijający Blaugranę na San Siro, widzimy Juventus niemal zapewniający sobie ćwierćfinał dokładnie w tym miejscu, w którym Duma Katalonii upadła w tej Lidze Mistrzów po raz pierwszy, na Celtic Park. A potem zestawiamy to sobie do kupy z tym, kto był sensacyjnym finalistą niedawnego przecież Euro, widzimy, że wspomniane dwa kluby zaczynają na poważnie myśleć co najmniej o półfinale Champions League i zaczynamy poważnie wątpić w plotki o końcu potęgi calcio. Z drugiej strony spoglądamy na Real i widzimy, kto go właściwie na ten nieszczęsny United w tak wczesnej fazie wepchnął, a zrobiła to Borussia Dortmund wyprzedzając madrycką potęgę w grupie. A nasze opinie na temat siły rożnych lig doznają szoku po raz kolejny, gdy orientujemy się, że wielki Real zatrzymał w sumie nie za duży klub, któremu w ostatnio przestało się wieść na krajowym podwórku i to nie z powodu nagłej utraty formy, tylko jej jeszcze dalszego wzrostu u największego rywala. Ano właśnie, ponieważ pierwszym klubem, który przychodzi mi na myśl gdy obecnie myślę o faworycie LM, jest Bayern Monachium. W Bawarii stanie się marką z tej samej półki co Barca, Real czy Manchester United jest podstawowym celem wszystkich w klubie. Budżet mają podobny, należyte zakupy poczynili, skład mają nie mniej gwiazdorski, a teraz doprowadzili go do poziomu, który każdego ligowego przeciwnika jest w stanie rozbić niczym z karabinu maszynowego. Dominacja, z jaką rządzi i dzieli w tym sezonie Bayern, zadziwia mnie niesamowicie, przypomina mi Barcelonę w najlepszych swoich latach i najbardziej logicznym, a wręcz obowiązkowym krokiem w drodze do przejęcia miana najlepszej drużyny kontynentu (co, nie oszukujmy się, jest równoznaczne z byciem najlepsza drużyną świata) jest bezdyskusyjne zdobycie Pucharu Europy, dystansując po drodze wszystkich rywali. Co zresztą powinni byli uczynić już w zeszłym sezonie, ale na swoje nieszczęście mieli Robbena w niezdobywaniu trofeów, które zostały im podane na srebrnej tacy pod sam nos i eskortowane gwardią cesarską, tak że wystarczy kiwnąć palcem albo strzelić karnego żeby mieć puchar w rękach, są jeszcze lepsi niż Legia. Ale te zeszłoroczne porażki musiały boleć i żaden zawodnik z Monachium nie zamierza przezywać ich po raz drugi, co zdecydowanie zmotywowało ich do działania i wydaje się, że w tym roku już nie wypuszczą trofeum z rąk. A pamiętajmy, że z drugiej strony nie odpuszcza BVB, która na kolejne mistrzostwo kraju nie ma już szans i obecnie LM jest ich najważniejszym frontem, na który rzucają wszystkie swoje siły. Siły, które - jak udowodniły choćby potyczki z Realem czy ostatni finał Pucharu Niemiec - jak chcą, to mogą wygrać z naprawdę każdym. Tak, co prawda wiele zalezy od losowania, ale zdecydowanie nie zdziwiłby mnie w tegorocznej LM niemiecki finał. Bo gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta, a kosztem Anglii i Hiszpanii ostatnio zdecydowanie zyskuje Bundesliga.

Ale właśnie, wspomniałam Legię... Tak naprawdę, to (lol) z tą myślą siadałam przed ekran, klikając "utwórz nowy post", zanim nie zaczęłam się produkować o Barcelonie i Champions League. Bo Bayern na błędach zeszłego sezonu zdecydowanie się wiele nauczył. Mój CWKS - patrząc po 2 kolejkach rundy wiosennej - chyba jednak nie. Co prawda wiele się w klubie zmieniło, mamy nowego prezesa, którego fani jak na razie wielbią, bo nie dość, że wreszcie ktoś, kto wie, że okno transferowe - zwłaszcza zimowe - jest od uzupełniania składu, a nie od sprzedawania połowy kadry na ławkę do drugiej ligi niemieckiej, to jeszcze zakończył konflikt z kibicami i na stadion wrócił doping. Niestety, jakoś do poziomu prezesa nie dostosowali się zawodnicy, którzy powrót tak wytęsknionej przeze mnie Ekstraklasy uczcili, w dwóch meczach zdobywając jeden punkt i to przeciwko ostatniemu zespołowi ligi, który totalnie się rozsypuje, po fatalnym meczu, w którym legioniści cierpieli będąc zmuszonymi do przeprowadzenia akcji, która jakoś by tam wyglądała. Fakt, że brakowało na boisku Miro Radovicia, ale wierzyć mi się nie chce, że w podobno tak superszerokiej kadrze jest tylko jeden zawodnik, który umie składnie podać, i jak go brak, to trzeba grać systemem niemalże 4-2-4, ostatnio stosowanym, kiedy po boisku Legii biegał Deyna. Przecież choćby supersławny mecz przeciwko Spartakowi na Łużnikach też był rozegrany bez udziału Serba, również zawieszonego za kartki, i jakoś udało się wtedy zaprezentować nawet nie tyle przyzwoicie, co fenomenalnie, ogrywając klub, który spokojnie stać na wyrównane mecze z Barceloną w LM. A teraz, w być może jeszcze lepszym składzie, nie ma możliwości strzelić jednej pieprzonej bramki bankrutującemu prawdopodobnie spadkowiczowi z Ekstraklasy? No jak ja tęskniłam za tą ligą...

Chociaż nie. W tym ostatnim zdaniu nie ma ani odrobiny ironii. Tak, zdecydowanie tego mi brakowało. W tym natłoku perfekcjonizmu, wśród tego Bayernu miotącego wszystkich jak leci, wśród kolejnych Gran Derbich, w których jeden malutki błąd może kosztować życie, w tych wszystkich ligach angielskich, hiszpańskich, niemieckich czy włoskich pełnych doskonałych klubów nie pozwalających sobie na kompromitujące straty punktów tak, że po połowie sezonu już wiadomo, kto zdobędzie tytuł... właśnie tego mi brakowało. Trochę tej naszej kopaniny, która tworzy największy paradoks światowej piłki nożnej, że jednocześnie nie da się na nią patrzeć i nie można od niej oderwać wzroku, trochę tej przypadkowości, tego, że nie zawsze wszystko jest idealnie wyliczone, nie każde zagranie takie, jak być powinno, tej nieprzewidywalności, która sprawia, że gdy wszystko wydaje się pozamiatane, a każdy normalny lider jeszcze by odskoczył od reszty stawki - u nas robi się jeszcze większy ścisk, ale jednocześnie po zanotowaniu tak fatalnego meczu, jak ten Legii z GKSem, przewaga nad pozostałymi klubami... jeszcze wzrasta :). I po raz kolejny można się śmiać, że może tym razem przedwcześnie, ale znowu zaczyna się słynne "nikt nie chce być mistrzem". Ale w sumie w czym problem? Ostatnio - jak widać wyżej - Ligę Mistrzów też mało kto chce wygrać. Ale to jest właśnie w piłce piękne. Gdyby zawsze wygrywali faworyci, trofea od razu można by wręczyć, że użyję tenisowego slangu, najwyżej rozstawionym. A tak? Trofeeeeeeeeum maaam... kto, chce, kto chce bo idę do domu? Nie, Wenger, oferta nie do ciebie... Kto chceeee? Kto chce puchar?