Szukaj na tym blogu

czwartek, 18 października 2012

Angielskie deja vu

Tak, czas na kolejną porcję wspominek i analogii, oto mieliśmy bowiem dzień dokładnej rocznicy tego słynnego meczu Polska - Anglia na Wembley, o którym w ramach podkręcania atmosfery przed kolejnym starciem tych reprezentacji słyszeliśmy już w mediach 367944257 razy, zakończonego remisem 1:1. I tak się składa, że - po części dzięki deszczowi - dokładnie w tą rocznicę przyszło nam rozegrać kolejny mecz z Anglikami w eliminacjach mistrzostw świata. Wynik? Ależ owszem, 1:1. Ale nie tylko to powoduje uczucie deja vu. A może inaczej - to niekoniecznie powoduje. To znaczy tak, wynik się zgadza, ale ważniejsza od wyniku często jest gra. Gry z meczu na Wembley nie opiszę z tego prostego powodu, że musiałabym o nią spytać mojego nawet nie tatę, a dziadka. Ale nie szkodzi, bo było kilka innych meczów rozegranych całkiem niedawno, które i tak przypominały bardzo to, co działo się wczoraj na Stadionie Narodowym. A właśnie ja od samego początku miałam wrażenie, że zbliża się znowu zeszłoroczny mecz z Niemcami, i to w każdym aspekcie.

Zaczęło się od przeciwnika, który od dawna jest naszym wielkim rywalem, naszym nemezis, wrogiem odwiecznym, przekleństwem narodu. Co prawda Wyspiarzy udało nam się, w odróżnieniu od naszych zachodnich sąsiadów, raz pokonać, ale co nam w historii futbolu krwi napsuli, tego chyba nigdy nie uda się przezwyciężyć. Nic więc dziwnego, że mecz był poprzedzony takim zamieszaniem w mediach, jakiego nie było chyba nawet przed rozpoczęciem Euro. A, no i do zamieszania oczywiście dołączyć trzeba wspaniałe typy naszych rodaków już na tydzień przed spotkaniem głoszących, że dostaniemy 5:0, czasami z dopiskiem "do przerwy". Co dziwne, akurat to nie było takie nieuzasadnione, bo nawet obiektywna ocena sił zarówno na papierze, jak i na podstawie ostatnich starć, wskazywała zdecydowanie na naszych rywali. Tymczasem mija 5 minut meczu, a Polacy jakoś dziwnie dobrze zaczęli. Mija 10 minut, Polacy nadal jakoś dziwnie dobrze grają. Mija 25 minut, przecieram oczy, a tu Polacy nadal grają zupełnie jak nie oni, a wręcz dominują! I tak samo było w obu meczach. Okazuje się, że Polacy mogą być obiektywnie słabym zespołem, ale kiedy przychodzi do walki z historycznym przeciwnikiem, to potrafią się spiąć i naprawdę pokazać klasę, a sytuacji stwarzają pewnie więcej, niż w pięciu poprzednich meczach razem wziętych.

Szkoda tylko, że wtedy tryb "deja vu niemieckie" przeszedł w tryb "deja vu RPA". Po meczu z ekipą z Afryki co trzeci artykuł czy komentarz informował, że "z Anglikami nie będziemy mieć tylu sytuacji, będzie może z jedna, więc trzeba będzie ją absolutnie wykorzystać". Tratatata, a było po raz kolejny tak samo. Co mogło bardzo dziwić - akcji Polaków znowu było od groma. Co nikogo chyba nie zdziwiło - znowu można było dostać bólu zębów patrząc, jak próbują z tych akcji osiągnąć jakiekolwiek efekty w postaci goli. Ale że Anglia to jednak nie jest RPA, to w międzyczasie zrobiła to, co jest zresztą specjalnością zarówno ich, jak i ich klubów, czyli wepchnęli bramkę absolutnie z niczego. W meczu, w którym z opinii i na papierze powinniśmy zostać zmiażdżeni, jakimś cudem prowadzimy grę i dominujemy na boisku, ale nie umiemy strzelić gola, aż nagle jakimś cudem sami tracimy ją po stałym fragmencie... Brzmi znajomo? Hmmm... nie spodziewałam się odpowiedzi przeczącej, ale chyba powinnam się już przyzwyczaić, że tylko ja mam taką manię analogii, że natychmiast włączyło mi się z kolei deja vu w wersji Euro. A dokładniej, w wersji rosyjskiej. Na początku jeszcze nie wyglądało to dokładnie tak samo, bo zaraz po stracie gola znowu ruszyliśmy do boju i wydawało się, że zaraz strata zostanie nie tylko odrobiona, ale wręcz nadrobiona. Ale mijały minuty, a ataki Polaków były nadal takie same, jak przed stratą bramki, to znaczy ładne, składne i zaskakujące jak na Biało-Czerwonych, ale mimo to kompletnie nieefektywne. Co prawda cały czas miałam nadzieję, że to właśnie ta najbliższa akcja przyniesie nam upragnioną bramkę ("czy to jest ten moment", jak to powtarza Szpakowski), ale kolejne minuty mijały, a bramki jak nie było, tak nie było i zaczęłam się obawiać, że to właśnie ta część, w której może nam brakować Błaszczykowskiego, który by dokończył dzieła deja vu, i to będzie jedyna różnica między meczem z Anglią, a meczem z Rosją. Ale na szczęście w tym momencie dzieło deja vu postanowiło czerpać wzorce z jeszcze bardziej niedawnej przeszłości i powtórzyła się znowu akcja pod bramką - tyle, że w wyniku zmiany stron stał w niej teraz Joe Hart, a nie Przemysław Tytoń. Poza tym - dokładna powtórka sytuacji bramkowej. No dobra, odbicie lustrzane, bo piłka była wybijana z drugiego rogu. Ale dośrodkowanie Obraniaka tak samo skierowane, pozycja Glika w polu karnym taka sama jak Rooneya, kąt strzału identyczny, wręcz dwie bramki z dokładnie tego samego worka. Kolejne tego dnia deja vu. W tym wszystkim więc chyba widać już, że niekoniecznie największym podobieństwem była ta sama data i wynik, jak w słynnym meczu na Wembley?

Zwłaszcza że nawet ten wynik nie jest do końca taki sam i może być mylący. Jak pewnie wszyscy już wiemy, remis z 1973 dawał w końcowym efekcie awans Polski na MŚ, a Anglikom go odebrał. Dlatego w całym kraju został ogłoszony jako remis zwycięski. Co nam da ten remis, jeszcze nie wiemy - kto wie, może okaże się, że ten punkt będzie miał podobne znaczenie jak 39 lat temu. A może wręcz na odwrót, to przez niego na mundial się nie dostaniemy. Nie wiem i szczerze mało mnie to obchodzi. Jakiegokolwiek znaczenia nie przydzieli przyszłość temu punkcikowi, nigdy nie będę wspominać tego meczu dobrze, bo on nie powinien być tylko jeden, lecz mieć obok dwa podobne. I nie mam ochoty więcej słyszeć, że powinniśmy się cieszyć z remisu, bo to Anglia, nasze przekleństwo, że ostatni raz jakikolwiek punkt z nimi zdobyliśmy dekadę temu, że przed meczem wszyscy remis bralibyśmy w ciemno... Owszem, zdaję sobie z tego sprawę. Zdaję ją sobie rownież z tego, że sama zapytana, jaki wynik typuję, odpowiedziałam, że remis i odczuwałam to jako bardzo optymistyczny typ. Co z tego, skoro z przebiegu gry nawet ślepy by zauważył, że powinniśmy ten mecz wygrać i to bardzo wyraźnie, skoro nawet angielskie media zgodnie mówią, że Anglicy mają wielkie szczęście, że wywieźli z Warszawy w ogóle jakieś punkty. Dlatego nie, nie będę się cieszyć z remisu, nie będę go uważała za zwycięski remis, lecz za remis przegrany, nawet jeśli ostatecznie ten punkt da nam awans do MŚ. Co z tego, że to Anglia - byliśmy w tym meczu lepsi i powinniśmy go wygrać. Wyspiarze nie pokazali podczas tego starcia absolutnie nic, zagrali jedno z najsłabszych spotkań, jakie w życiu widziałam w ich wykonaniu, a błędy popełniali czasami takie, jakie widujemy na boiskach Ekstraklasy. Wytworzyli sobie w sumie półtora sytuacji, z czego to pół, to bramka, bramka strzelona tak z niczego, jak tylko można zdobyć bramkę, tak kompletnie z wielkiego, pustego nic, że nawet nie zauważyłam, że cokolwiek się wydarzyło na boisku. Nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze przyjdzie nam grać przeciwko tak słabym Anglikom. Uprzedzając polemikę - tak, polska bramka była wręcz kopią bramki angielskiej, więc też była totalnie z niczego. Też, moim skromnym zdaniem, nie powinna paść. Ale powinna za to paść co najmniej z połowy z dwóch sytuacji Piszczka, jednej Lewandowskiego, jednej Obraniaka, jednej Wszołka i jednej Wawrzyniaka, których może fakt setkami nie wypada nazwać, ale już co najmniej 70-kami owszem, nawet mając na uwadze obniżoną skuteczność Polaków, co najmniej dwa razy powinny zakończyć się piłką trzepoczącą w siatce. A do tego dochodzi jeszcze wiele mniej klarownych akcji. Polacy wykorzystali słabość Anglików, zaskoczyli swoją grą i co ważne - wytrzymali kondycyjnie całe spotkanie. Na Euro naszym problemem było to, że Polacy ze wszystkich trzech meczów naprawdę dobry mieli tylko jeden - 45 minut z Grecją, 30 z Rosją i 15 z Czechami. Z Czarnogórą gra toczyła się fazami, ze zmienną dominacją ekipy polskiej i bałkańskiej. Z Mołdawią męczyli się niemiłosiernie. Z Anglią świetne było całe 90 minut, a Biało-Czerwona ekipa rozegrała swój najlepszy mecz od bardzo, bardzo dawna, co najmniej od zeszłorocznego meczu z Niemcami, a chyba nawet jeszcze lepiej, niż wtedy. Zdominowali zespół bogatszy, mocniejszy, więcej wart i bardziej utytułowany. Tylko co z tego, skoro zwycięstwa i tak nie było.

Chociaż tego akurat można było się spodziewać. W końcu kiedy ostatnio Polska wygrała jakiś mecz? I nie chodzi mi tu o mecze z jakimiś Andorami czy innymi San Marino ani też jakieś nic nie znaczące mecze towarzyskie. Mam na myśli zwycięstwo które coś znaczy, zwycięstwo, z którego możemy być dumni, zwycięstwo, które jest naszym sukcesem. Kiedy? Nie przypadkiem w 2007 z Portugalią? A przecież od tego czasu zagraliśmy wiele ważnych meczów, wiele trudnych meczów, a do tego wiele takich dobrych meczów, choćby towarzyski z Niemcami i na Euro z Rosją, żeby wymienić tylko te najważniejsze (a nie są one jedyne). Wszystkie kończyły się remisami, a media i cały naród skakał z radości, że udało się zatrzymać potęgę, że nie przegraliśmy, że wbrew przewidywaniom nie kończymy z pustymi rękoma, że odnieśliśmy ten słynny już "zwycięski remis"... Przecież nawet ten słynny mecz z Anglią na Wembley uważamy za nasze największe narodowe zwycięstwo nad ekipą "Trzech Lwów"! Nasze największe zwycięstwo narodowe... jest remisem! Czyż to nie ironia? A jednak tak do tego podchodzimy, jesteśmy krajem dumnym z naszych zwycięskich remisów! Tyle, że ile można ciągnąć na samych remisach, przekonaliśmy się boleśnie na Euro 2012... Czas z tym skończyć! Ani jednego podziału punktów więcej! Nie wiem jak reszta kraju, ale ja mam już serdecznie dość zwycięskich remisów! Mam ich tak cholernie dość, jak nigdy, nie chcę więcej się cieszyć z wyniku pół na pół! Nie będę więcej przyjmować samego braku porażki jako sukcesu! W całym swoim kibicowskim życiu nie doświadczyłam jeszcze ani jednego znaczącego cokolwiek zwycięstwa Biało-Czerwonych, ciągle tylko te remisy i remisy! Koniec, kropka, trzeba raz doprowadzić misję do końca! Wiem, i tak nie mam źle - mój ukochany polski klub jest liderem swojej ligi, mój ukochany zagraniczny klub jest liderem swojej ligi, ale moja ukochana reprezentacja nie może nawet wygrać jednego ważnego meczu i czuję, że czegoś mi cholernie brakuje... Nie proszę o bycie Hiszpanką, nie obchodzi mnie nawet, jak to jest być mistrzem świata czy Europy, chcę wiedzieć, jakie to uczucie zwyciężyć ważne spotkanie! Chcę doświadczyć niepewności co do wyniku, który ostatecznie obraca się na korzyść Polski! Chcę wreszcie przestać traktować jednego punktu jako zdobyczy, chcę by taką wartość nabrały trzy! Chcę skończyć ze zwycięskimi remisami - zwycięskie są tylko zwycięstwa. Tym razem nie zarzucam naszej kadrze grania na remis - widać było, że po wyrównaniu nie próbują bronić wyniku, a jeszcze starają się przechylić szalę zwycięstwa na swoją korzyść, a to już jest poprawa od kadry Smudy, dla którego sukcesem było "nieprzegranie". Cóż, ostatnio rozważałam sytuację "po prostu wygrywania", widocznie ona trochę pomogła Anglii i nie dała jej polec w Warszawie. Ale to była Anglia. Czas na misję Ukraina - i ona już musi zakończyć się kompletem punktów.

Jedyna dobra rzecz, jaka wynikła z tego meczu, to Steven Gerrard, który na pomeczowej konferencji stwierdził, że z taką Polską na jej terenie nikt nie wygra. To mądry i doświadczony człowiek, oby miał rację.

2 komentarze:

  1. Właśnie nie wiem jak to jest z tą naszą reprezentacją. Kiedy nie daje nam się większych szans potrafimy uzyskać satysfakcjonujący wynik (Rosja na Euro, wspomniana Portugalia i, było nie było, mecz o którym traktujemy). Kiedy natomiast musimy wygrać z, wydawałoby się, przeciętnym przeciwnikiem dostajemy wciry (tutaj jako przykład można by podać większość spotkań z el. do MŚ w 2010 albo mecz z Czechami na Ojro). Kiedyś jakiś mój bełkot na blogu spuentowałem, że nie powinniśmy oczekiwać od Polaków niczego dobrego, przyjąć postawę, iż jesteśmy piłkarskim krajem trzeciego świata i wtedy każde zwycięstwo będzie wielkim zaskoczeniem :)
    Pozdrawiam
    P.S. Fajnie, że młode osoby przelewają swoje myśli na bloga. Liczę na kolejne wpisy - oby jak najczęściej :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A faktycznie, zresztą tak mają nie tylko piłkarze ale też na przykład siatkarze - oczywiście w mniejszym stopniu, bo w ich przypadku dajmy na to porażka w ćwierćfinale MŚ byłaby traktowana jako porażka, gdzie dla piłkarzy byłby to sukces stulecia, ale i tak kiedy jadą niedoceniani odnoszą dużo większe sukcesy, niż gdy przed turniejem 2176517635742 razy media ogłaszają ich złotymi medalistami. Widocznie tak już ma nasz naród, że najbardziej na świecie szkodzi mu presja... Być może takie podejście faktycznie by coś dało, ale cóż - w naszym kraju? Gdzie narodowym sportem jest pompowanie balonika? W życiu :P
      PS Dziękuję za miłe słowa, bardzo motywują do dalszego pisania :)

      Usuń