Szukaj na tym blogu

czwartek, 13 września 2012

Historia mojej futbolmanii, cz.1

Dzisiaj taki temat niekoniecznie związany z bieżącymi wydarzeniami. No cóż, nie wszystkie muszą takie być. Ironia losu po raz kolejny sprawiła, ze kiedy akurat mam dużo pozasportowych spraw na głowie i nie za dużo czasu na spisywanie przemyśleń, to akurat pod moim nosem co chwila mamy kolejny interesujący mecz aż wołający "Pooooopatrz ile ciekawych nowych rzeczy przyniosłem do twojej głowy! Musisz się nimi podzielić z czytelnikami!", że piszę codziennie albo częściej a i tak jestem opóźniona w stosunku do rzeczywistości, ale kiedy akurat mam chwilę luzu, żeby napisać coś bez tego pośpiechu - to nic, ale to absolutnie nic wartego uwagi się nie dzieje. O meczach reprezentacji Polski już skończyłam (NIE ZAMIERZAM pisać oddzielnej historii o meczu z Mołdawią, samo wspominanie go boli - a przypominam, że ja go nie oglądałam). Fakt, że w mojej szkole ruszyła liga międzyklasowa, raczej nikogo nie będzie obchodził (swoją drogą - wygraliśmy mecz otwarcia! :P). Wobec tego czas, abym zrealizowała plan B w postaci wpisu nie odnoszącego się bezpośrednio do aktualnych wydarzeń, ale (mam nadzieję) równie interesujący. Podzielę się więc tym, jak to się stało, że w ogóle jestem kibicem. A była to historia zupełnie inna niż większość tego typu, w stylu "tata kupił mi koszulkę jego ukochanego klubu i od tamtej pory też mu kibicuję". Nie, to było dużo bardziej zawiłe...

<falujący ekran jak zawsze na filmach gdy ktoś coś wspomina>

Moje pierwsze wspomnienia dotyczące futbolu nie były zbyt wyraźne. To znaczy, tak, gdy chodziłam do przedszkola, to koledzy z grupy kopali piłkę na podwórku, to samo w podstawówce, ale o piłce profesjonalnej nie wiedziałam absolutnie nic. Nie wiem dokładnie, kiedy zaczęłam zdawać sobie sprawę z jego istnienia, ale na pewno zaczęło się od meczów reprezentacyjnych - sensu istnienia klubów nie rozumiałam długo, długo, jeszcze w chyba 3 czy 4 klasie jak słyszałam frazę "mistrz Polski" to byłam w wielkim szoku, że jak to tak, jak przecież Polska jest jedna, to jak może być mistrzem Polski? Dopiero potem koledzy z klasy uświadomili mi istnienie Legii, a w związku z tym również innych klubów, ale długo i tak nie mogłam ogarnąć, o co w tym wszystkim chodzi i kiedy gra Polska, a kiedy Legia i w ogóle wszystkie te dziwne rzeczy. Tak, jak teraz na to patrzę też się zastanawiam, jak to możliwe, że byłam taką ignorantką, ba! Co tam moje podejście, przecież piłka jest w mediach tak wszechobecna, że po prostu nie da się żyć tyle czasu nie rozumiejąc o co w niej chodzi. Dotąd nie jestem w stanie zrozumieć właśnie tej jednej rzeczy, jak ja się przed tym natłokiem piłkarskiej wiedzy uchowałam - bo dlaczego w ogóle się chowałam, wiem doskonale. I choć teraz tego żałuję, to jednak świetnie rozumiem swoją decyzję - tutaj przychodzi bowiem pierwsze konkretne wspomnienie z konkretnego meczu, jakie jestem w stanie przywołać - całkiem przypadkiem również najgorsze konkretne wspomnienie z konkretnego meczu, jakie jestem w stanie przywołać.

Miałam może z 8, 9 lat, nie więcej, kiedy mój tata, zapalony kibic, postanowił, że pokaże mi i mojej siostrze piłkę nożną z bliska i zaciągnął nas na mecz towarzyski Polski z... nawet nie pamiętam, Islandią albo Norwegia chyba, czy czymś takim innym z północy. Mecz odbywał się jeszcze na starym stadionie Legii, więc mogę przynajmniej wymienić jeden plus tego, że tam byłam - teraz mogę szpanować, że było nie było pamiętam, jak on wyglądał :). Pamiętam co prawda jak przez mgłę, ale jednak :P. Niestety poza tym wniknęło z tego wszystko złe, co tylko mogło się stać - ja, 8-latka kompletnie nie rozumiejąca zasad ani sensu piłki nożnej, siedziałam tam gdzieś w tłumie ludzi wrzeszczących nawet nie do końca rozumiałam z jakiego powodu i generalnie czułam się tak zdezorientowana, jak tylko zdezorientowane takie dziecko być może. Oczywiście nie zapamiętałam ani sekundy z tego, co działo się na boisku (nie dziwcie się więc, że nie podam wam nawet wyniku), jedyne, co wiedziałam o piłce nożnej wychodząc ze stadionu, to że było okropnie, więc jej nie znoszę. I w takim błędnym przekonaniu rosłam dalej. Później mój kochany tatuś jeszcze mi je pogłębił, w czerwcu 2006 nie będąc na zakończeniu mojej 3 klasy podstawówki, na czym mi bardzo zależało, bo wyjechał do Niemiec na "jakieś tam" Mistrzostwa Świata. Taaak, wiem, teraz bym się wściekała bardziej o to, że nie wziął mnie ze sobą (Był nawet na finale! Ogarniacie to? Nie wiem, czy kiedykolwiek będę miała szanse zobaczyć na żywo finał Mistrzostw Świata, zwłaszcza że raczej nie pojadę ani do Rosji, ani Kataru i już się boję, co FIFA wymyśli na 2026), ale co ja taka mała mogłam wiedzieć? Jeszcze utwierdziłam w sobie to przekonanie, że piłka to zło. I tak dorastałam, szczelnie chroniąc się przed wszystkim co związane z futbolem. Oczywiście gazety, telewizja i koledzy z podstawówki zrobili swoje i - jak już wspomniałam - jednak co nieco wiedzy o tym sporcie posiadłam, ale mimo wszystko była ona zdecydowanie za niska nawet w porównaniu do przeciętnej nastolatki głoszącej - jak to kiedyś ktoś na FB ładnie określił - że piłka jest okrągła, a bramki przy wyjściu z centrum handlowego. Czyli prawie żadna i totalnie się w tym wszystkim nie orientowałam - właśnie dlatego nie potrafię teraz określić na przykład, kiedy zaczęłam rozumieć, na czym polegają ligi albo kiedy pierwszy raz usłyszałam o zagranicznych klubach i wszystkich tych podstawowych rzeczach, których nie znałam. Ale generalnie moja piłkarska wiedza to był totalny chaos, chociaż już trochę lepszy niż podczas tego feralnego meczu, od którego się wszystko zaczęło.

I wtedy nadeszło lato 2008, nadeszło Euro w Austrii i Szwajcarii. A - jak mieliśmy okazję sami się niedawno przekonać - gdy jest Euro, to piłki jest w mediach 37774925 razy więcej, niż na co dzień, w związku z tym i moja świadomość piłkarska się powiększyła. Oczywiście tylko w kontekście piłki reprezentacyjnej, co trochę ułatwiło mi sprawę, bo ją jeszcze jako tako ogarniałam - klubowej już zupełnie nie. Wiedza powiększyła się głównie dlatego, że chyba pierwszy raz od tamtej pechowej wizyty na stadionie faktycznie oglądałam jakiś mecz. Głównie dlatego, że wspomniane były codziennie, w związku z tym niezależnie kiedy przychodziłam do taty, zawsze była włączona telewizja z jakimś spotkaniem rozgrywającym się w tle. Taaa, przychodziłam do taty - bo w sumie, a co ja mam oszukiwać, zwłaszcza że akurat ku tej historii ma to dość spore znaczenie - tak, mam rozwiedzionych rodziców. Kropka, koniec, to historia o piłce a nie mojej rodzinie, więc niech wystarczy wiadomość, że właśnie dlatego pewnie przed tym Euro nie widziałam żadnego meczu - mama nie znosi piłki, a tatę jak odwiedzałam, to akurat jakimś cudem nigdy nie oglądał. Aż do wspomnianego Euro właśnie. Wtedy pierwszy raz w życiu naprawdę zaczęłam zwracać uwagę na futbol, ale - paradoksalnie - nie były to mecze Polaków. Meczu Polaków nie widziałam anie jednego, co najwyżej słyszałam, jak się o nich mówi w mediach. Słyszałam bardzo wyraźnie, zresztą - na drzwiach sali gimnastycznej u mnie w szkole wisiał wielki terminarz meczów, nie mogłam go przegapić, dlatego wiedziałam doskonale, jak fatalnie nam poszło. Na szczęście wiedziałam już wówczas o piłce może niewiele, ale to, że Polacy są słabi - wiedziałam doskonale, dlatego nawet nie byłam zawiedziona. Moja przygoda z tym Euro - i po części także z piłką w ogóle - zaczęła się już po tym, jak z kretesem odpadliśmy z turnieju, ale powód był co najmniej dziwny. Otóż w tamtym czasie miałam na komórce bardzo prostą gierkę piłkarską właśnie. Nie, nie żadną FIFĘ czy nic takiego, to była najbanalniejsza gra, jaką dało się wymyślić - praktycznie piłkarze grali sami, twoja rola ograniczała się do wybrania kraju (i tak zawsze brałam Polskę, to zmieniało tylko kolor koszulek, nie umiejętności), ustawienia (i tak zawsze brałam 4-4-2, w ogóle nie rozumiałam jak to działa i co powinnam robić), a potem wciskania 5 kiedy chcesz podać/strzelić (i tak wciskałam non stop). I i tak tymi metodami zawsze wygrywałam kilkoma bramkami. Gra beznadziejna, ale jakimś cudem wciągała mnie. Co to ma do Euro? Otóż pewnego dnia poszłam do taty, a tam w telewizji leci mecz Holandia - Francja, no to - chociaż cały czas byłam zdania, że piłka to zło - spoglądałam na niego kątem oka, aż w końcu wpadłam na dziwny pomysł, odpaliłam moją gierkę na komórce, ustawiłam mecz Holandia - Francja (stanęłam po stronie Holendrów, jakoś tak nie przepadam za Francuzami) i rozegrałam. Skończyło się 4:1 dla mnie, znaczy Holandii (jak już wspomniałam, gra była na tyle tępa, że wciskając 5 non stop dało się wygrać 10:0, więc nie było to wielkie osiągnięcie). Uznałam jednak z moją niewielką wiedzą piłkarską, że to mało prawdopodobny wynik, więc zmieniłam poziom trudności na najwyższy i jakimś cudem w ponownym meczu wygrałam zaledwie 2:0 - swoją drogą był to mecz z najmniejszą ilością goli, jaki w historii rozegrałam w tej grze :). A jak już rozegrałam i "przewidziałam wynik" (bo temu ta gierka miała służyć), to naturalne, że mimowolnie zainteresowałam się tez tym, czy moja prognoza się sprawdzi. Innymi słowy - pierwszy raz w moim życiu zaczęłam oglądać mecz. I w tym momencie wszyscy zapominamy to, co mówiłam o tej drugiej gierce, tak jak ja to robię, bo okazało się, że mecz skończył się - ta-dam! - nie inaczej niż 4:1 dla Holandii :P. Ba, trafiłam nawet kolejność strzelania bramek! Wobec takich okoliczności nie miałam wyjścia - zainteresowałam się dalszym ciągiem turnieju, a drużyną, której losy śledziłam, stali się właśnie Oranje.

W tym wszystkim muszę jeszcze podkreślić, że nie mogłam tak sobie po prostu zacząć oglądać Euro. Cały czas byłam uprzedzona do futbolu przez te pechowe zdarzenia z dzieciństwa, a ja już tak mam, że jak do czegoś się uprzedzę, to choćbym się później przekonała, że absolutnie nie mam racji, to będę się zapierała rękami i nogami byleby tylko tego nie przyznać. I to nie przed innymi, ale przede wszystkim - przed samą sobą. Całe dzieciństwo powtarzałam, że piłka jest nudna i do dupy, więc musi być nudna i do dupy niezależnie jaka się być okazała. A to oznacza, że potrzebowałam wymówki, by Euro dalej oglądać. Przyznanie się, że mecz mnie wciągnął (był naprawdę dobry), nie wchodziło w grę, ale oprócz bycia wciągającym miał jeszcze jedną cechę. Padło w nim dużo bramek, a tak się składa, że podczas Euro 2008, pamiętam to doskonale, po każdej bramce na stadionie rozbrzmiewał najfajniejszy kawałek "Samby de Janeiro" - a że wtedy jeszcze w ogóle nie wiedziałam co to jest, było to dla mnie tylko "fajną muzyczką po golu" - i tak oto za każdym razem, gdy wpadałam do taty, siadałam przed TV (może nie tak zapalenie, jednak nadal udawałam, ze mam to gdzieś) i powtarzałam, że "niech strzelą jak najwięcej goli, bo ja chce usłyszeć moją muzyczkę". Tak, wiem, głupia wymówka, ale wytłumaczcie to 11-latce. Niestety, następny mecz mógł to wszystko ujawnić, jako że "ta fajna" Holandia dostała ostre baty od Rosji - muzyczka co prawda leciała wiele razy, ale jakoś nie byłam tym zachwycona. Ale ja się jakoś tym nie przejmowałam, nadal wierzyłam, że oglądam mecze tylko dla piosenki, a tata chyba mnie przejrzał i nic nie mówił, bo jak tak patrzę z perspektywy czasu, nie wydaje mi się, żeby też w to uwierzył. Ale wtedy nie widziałam w tym nic dziwnego, wiec.. pozostanę w perspektywie 11-latki. Holandia przegrała i tuż po tym tata odwiózł mnie i siostrę do domu i do dzisiaj pamiętam, jak wychodziłam z samochodu, a on zachwycał się grą Rosjan w tym meczu, zwłaszcza Arszawina - i nie rozumiałam, czemu tak robi, przecież on też wolał Holandię! No cóż, to że nie lubisz jakiejś drużyny nie oznacza, że nie możesz jej doceniać - kolejna rzecz, której nauczyłam się i zrozumiałam dużo, dużo później niż się wydarzyła. Tak czy siak kolejnym i ostatnim meczem, który pamiętam, było spotkanie Hiszpanii z Rosją. Rosji nie lubiłam za wywalenie Holandii, więc wzięłam stronę Hiszpanii (oczywiście wszystko to było tylko w moje głowie i nie mówiłam tego głośno, przecież oficjalnie cały czas piłka była nudna, a oglądałam dla muzyczki po golu). Tak, wiem, że te moje wybory były całkiem przypadkowe i nie miały związku z grą drużyn, ale spoko - to już ostatnia zmiana wśród moich ulubionych reprezentacji. Przy Hiszpanii zostałam do dziś... Ale to znowu zupełnie inna historia.

Hiszpania ku mojemu szczęściu wygrała i awansowała do finału, ale tego meczu już nie było mi dane oglądać - wyjechałam z mamą nad morze do Łeby. Tam o tym, jak właściwie będzie wyglądać finał, z kim grają Hiszpanie i kto ma większe szanse na zwycięstwo, dowiadywałam się z końcowych stron gazet zwijanych potajemnie z kiosków. Znaczy, podchodzę do kiosku, odwracam na tylną stronę, czytam i odkładam gazetę. I też sama przed sobą nie chciałam się przyznać, że to robię - w końcu oficjalnie cały czas nie lubię piłki, to co mnie obchodzą strony sportowe? To było straszne rozdarcie wewnętrzne, bo cały czas nie chciałam się przyznać przed sobą, że moje uprzedzenia z dzieciństwa były błędne. Dlatego nie zrobiłam absolutnie nic, żeby obejrzeć finał. Pamiętam, ze kiedy się odbywał, siedziałam na huśtawce obok naszego pensjonatu, a tata wysyłał mi SMSa, kiedy coś się działo - znaczy bramka czy koniec meczu. Chociaż bramkę akurat usłyszałam, a raczej reakcję na nią ludzi w sąsiedztwie - ach ta polska nienawiść do Niemców.. :D. Na zakończenie otrzymałam SMSa, którego treść pamiętam do dziś: "Koniec meczu. Hiszpanie mistrzami europy! lecą same fajne muzyczki na stadionie :)". Wtedy przez chwilę, przez maleńką chwilę pomyślałam, że może jednak powinnam ten finał oglądać... Ale tylko małą chwilkę. Szybko zajęłam się czym innym i zapomniałam o Euro aż do czasu, kiedy 2 dni później na deptaku jak zwykle mijałam stoisko z gazetami i jak zwykle przewróciłam gazetę na tylną stronę. Było to 2 dni później, więc nie było już opisu finału - była za to wybrana przez dziennikarzy "11-ka turnieju". Wtedy nauczyłam się dokładniej pozycji na boisku, poznałam też paru nowych zawodników - tych najlepszych z meczów, które oglądałam, już kojarzyłam, moim ulubionym był hiszpański obrońca (wtedy jeszcze nie wiedziałam, ze obrońca) Joan Capdevila, dlatego ze zawsze, gdy komentator wymieniał jego nazwisko, wydawało mi się, że mówi "łap debila", i bardzo mnie to bawiło :). Ale wracając do tematu, wtedy właśnie zdałam sobie sprawę z jednego. Że Euro się skończyło i to pewnie ostatni artykuł o nim, jaki przeczytam na tylnej stronie gazety, że jak następnego dnia przejdę tym samym deptakiem, to już nie będę miała po co podchodzić do stoiska z gazetami - bo polityka i biznes tym bardziej mnie nudziły. I wtedy przez chwilę, przez maleńką chwilkę pomyślałam, że będę za tym tęsknić. Ale tylko małą chwilkę. Przecież piłka jest głupia, nudna i jej nie lubię. Tak się uprzedziłam w dzieciństwie i nie mogłam przecież przyznać, że jest inaczej. Teraz widzę, że był to jeden z największych błędów, jakie popełniłam - jak sobie pomyślę, co by było, gdybym już od wtedy stała się kibicem... Ale byłam zbyt mała i głupia, żeby przyznać, że moje uprzedzenia z dzieciństwa były błędne, toteż minęło kilka tygodni a ja nie pamiętałam już ani o Euro, ani o futbolu... Ale od tej pory, gdy słyszałam - jak wcześniej - od kolegów z klasy bądź z mediów coś o piłce, już nigdy nie patrzyłam na to dokładnie tak samo...


Historia okazała się być dużo dłuższa, niż na początku planowałam, dlatego na tym an razie skończę. Dalszy ciąg będzie jak znowu będę miała wolną chwilkę (pffff... chwilkę... pisałam to prawie 2h), a akurat nie będzie bieżących wydarzeń do obgadywania. Dziękuję za uwagę i mam nadzieję że nie zanudziłam :)

3 komentarze:

  1. i "łap debila" mnie totalnie rozwaliły :D
    Fajna ta przygoda, poważnie. Miałaś ją od w sumie najmłodszych lat, bo ja jedyne co pamiętam z EURO 2008 to muzyczka, ale nie ta po strzeleniu gola, tylko hymn mistrzostw... niestety, ale mnie nikt do piłki nie wprowadzał, nie zabierał na mecze, nic... Mam tylko przed oczami obraz mojego taty który wrócił do domu ze zdartym gardłem (pewnie był na meczu Legii) kiedy ja już siedziałam w piżamie i oglądałam telewizję, a mojej mamie powiedział "nooo, wygraaali" i obraz się urywa. ;D
    Oooj, jak ja Ci zazdroszczę zobaczenia starego stadionu Legii... Ja mogę słyszeć tylko "lepsza atmosfera niż na nowym" i się wkurzać, że mnie tam nie było. :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. łoj, coś mi ucięło początek :D chodziło o falujący obraz XD

      Usuń
    2. Uwierz mnie swego czasu "łap debila" tez totalnie rozwalało :)
      Nie masz czego zazdrościć, i tak jesli w ogóle cos z niego pamietam, to jak przez mgłę, a atmosfery tez nie miałam jak poczuć, bo po prostu tego nie zrozumiałam. Jedyną rzeczą w temacie dopingu jaka pamietam to jak tata mi tłumaczył czym jest Żyleta (taaak, były czasy, gdy Żyleta przychodziła na kadrę...), ale nawet tego nie za bardzo ogarnęłam i generalnie cały czas sie zastanawiam co by było, jakbym na tym meczu wcale nie była - byc moze nie uprzedzilabym sie tak do piłki i juz przygoda z Euro 2008 zmienilaby mnie w kibica, a tak to potem olalam sprawę... Ale z drugiej strony wtedy nie miałyby miejsca inne wydarzenia, które pojawia sie juz w drugiej czesci ^^

      Usuń