Czyli o odpadaniu słów kilka, a może nawet więcej i jak ktoś chce, może od razu pominąć ten wpis, bo pewnie temat odpadania i tak będę musiała poruszyć jeszcze 137595202373734 razy. Cóż niestety począć, skoro to jedna z nielicznych rzeczy, która w sporcie wychodzi nam naprawdę dobrze. Tak, tak, znowu będę pesymistyczna i narzekacka, bo i znowu - chociaż szukałam pozytywów - naprawdę o to ciężko. Nie z tego prostego powodu, że po prostu jesteśmy słabi - wtedy po prostu przyzwyczaiłabym się do tego i po prostu przerzuciła na coś innego. Dlatego, że w tym kraju co chwila ktoś mi robi nadzieję, że wreszcie coś się zmienia, żeby chwilę potem perfidnie zagrać mi na nosie. Jak wszystkie cztery występy naszych ekip w playoffs Ligi Europy.
Może najpierw o Śląsku, bo z powodów oczywistych i osobistych będzie dużo krócej. I w sumie, to chyba akurat w przypadku wrocławian o złudnych nadziejach można mówić nie tylko w kontekście ostatniej rundy, ale wszystkich. Co prawda jeśli chodzi o rundę trzecią, nadziei narobił mi nie tyle sam Śląsk, co UEFA z panem Infantino na czele, która mając do wyboru takie marki, jak Anderlecht Bruksela, CFR Cluj czy BATE Borysów (cała trójka ostatecznie spokojnie dobiła się do LM), skazała... khkhkhkhkhk... nie chce mi to przejść przez gardło, kto to wymyślił, że nie można powtarzać ciągle nazwy klubu i trzeba używać synonimów! - ech, no niech już będzie, mistrzów Polski (ała, to naprawdę boli) - na starcie z niemal anonimowym Helsingborgs IF ze Szwecji, robiąc nam, Polakom, jednocześnie nadzieję, że jest to rywal do przejścia (ryzykuję tezę, że Wisła z poprzedniego sezonu spokojnie dałaby radę). Nadzieja szybko okazała się być laniem 6:1 w dwumeczu, wyleceniem z hukiem z rozgrywek i wpadnięciem do Ligi Europy, a jak już na zakończenie europejskiej przygody wrocławian przydzielono im niemiecki Hannover, to niemal wszyscy już nawet się nie łudzili, że mi... mogę nie używać tego określenia? Proooszę.... No, nikt nawet nie myślał o jakimś tam awansie. Aż dopóki nie minęło 2/3 meczu, a Śląsk jakimś cudem z takim rywalem wyszedł z 0:3 na 3:3. Wtedy wszyscy wybałuszali oczy i jak zwykle, w ich sercach zapaliła się ta drobna iskierka nadziei, której zgaszenie obiecywaliśmy sobie już 16262244849 razy i za każdym razem jakieś temu podobne zdarzenie wbrew naszej woli ją odradzało. Odradzało tylko po to, żebyśmy znowu poczuli, jakim nieprzyjemnym uczuciem jest gdy niemiecka drużyna dwoma szybkimi atakami błyskawicznie je gasi.
Ale polskiemu klubowi (jeee, znalazłam lepszy synonim!) nie wystarczyło wyżreć całe zapasy nadziei z naszych serc w pierwszym meczu. Musiał jeszcze oskubać je do reszty, kiedy w rewanżu, gdzie wszyscy liczyli na najniższy wymiar kary, nagle jako pierwsi strzelili bramkę. I znowu zaczyna się ta sama historia: "Wow, Śląsk strzelił bramkę? No nigdy bym się nie spodziewał... ty patrz, jak strzelili jedną, to dlaczego mieliby nie zrobić tak jeszcze 2 razy i awansować?" "Cicho serce, przestań wymyślać takie historie! To oczywiste, że Śląsk nie wygra z Hannoverem 3:0 na wyjeździe!" "No ale patrz mózgu, no przecież jeden gol już jest, a to dopiero 10 minut meczu, mają dużo czasu.." "Tak, dużo czasu, żeby stracić to prowadzenie. Oni nawet z Widzewem przecież przegrywają!" "Widzew Widzewem, ale tam byli zawieszeni główni piłkarze, a do tego tu jest dodatkowa mobilizacja..." "Nie i już! Są po prostu za słabi!" "Słabi nie słabi... taka jest piłka, że i słaby wygrywa z silnym, przypomnij sobie me..." "O NIE, żadnych analogii, nie tym razem! Przegrają i tyle, nie chce znowu sobie robić nadziei..." "No ale patrz jakby to było pięknie, już rok temu były 2 kluby polskie w LE, teraz też jest na to szansa, wyobraź sobie..." "Nie ma żadnej szansy, nie dla nich! Nic sobie nie będę wy... ty, to serio ładna wizja... SHIT, znowu się dałam!" I tak nadzieje znowu rozbłyska, ale tym razem widocznie dwie bramki to dla Niemców za mało i turbują moje biedne poharatane, bo głupio nadal kibicowsko oddane wszystkiemu co polskie serduszko pięcioma golami, w czym jedyne pocieszenie, że dwa z nich były Sobiecha. Może przez to trener zdejmie go z ławki na ważniejsze mecze sezonu. Albo chociaż w ogóle zdejmie go z ławki. Ta, życie jest wielką ironią...
A jeśli jakiśtam niezwiązany ze mną niczym poza szeroko pojętym "dobrem polskiej piłki" Śląsk tak poturbował moją nadzieję, to wyobraźcie sobie, co musiała wyczyniać tak bliska memu sercu Legia. Ta to się dopiero rozszalała - najpierw przy ponownej pomocy UEFY z panem Infantino, uciekła starciom z choćby Viktorią Pilzno, CSKA Moskwa, Twente Enschede czy przede wszystkim rzymskim Lazio, na rzecz zdecydowanie obniżającego ostatnio loty Rosenborga Trondheim, powszechnie uważanego za najłatwiejszego z potencjalnych rywali. Nic więc dziwnego, że mając w pamięci zeszły sezon, gdy losowanie było dla Legii dużo mniej łaskawe, a jednak dała radę przedostać się do fazy grupowej, wydawało się, że tym razem są na to jeszcze większe szanse. A jakby tego było mało, kiedy ja, pełna nadziei i rozmyślania na temat tego meczu, wreszcie odpaliłam na odpowiedniej aplikacji w iPodzie relacje tekstową ze spotkania z myślą "Lepiej mi awansujcie, bo chcę pójść w tym roku na jakiś mecz Ligi Europy, a teraz nie mogę, bo są wakacje i nie ma mnie w Polsce" i widzę bramkę Kuby Koseckiego, to jakieś tam iskierki nadziei to zdecydowanie za mało powiedziane, serce już mi się rozświetla na wspomnienie zeszłorocznej przygody mojego kochanego klubu w europejskich pucharach i myśl, że może się to powtórzyć.... I co wtedy robi Legia? Zaczyna bronić wyniku. Nie wiem, jakim cudem w naszym kraju nikt jeszcze się nie nauczył, że granie na czas to jest metoda na ostatnie 5 minut spotkania, a nie na całą druga połowę, ale tak, jak zaprzepaściło to tak wyczekiwane przez nas Euro, tak teraz zgubiło i warszawską drużynę, bo - czego mogłam być prawie pewna, życie mi nie da się cieszyć widocznie żadnym wynikiem - kiedy było już blisko końca spotkania i chyba pierwszej sytuacji jaką pamiętam, kiedy takim bronieniem udało się utrzymać wynik - Rosenborg jednak wyrównał i sytuacja w kontekście rewanżu z pozytywnej zmieniła się w słabą.
Mimo wszystko jednak nie tak słabą, żeby zaprzestać nadziei i wreszcie dać moim zszarganym nerwom spokój, co to to nie! Awans był bowiem nadal sprawą otwartą, norweski klub nadal zespołem do ogrania, Legia nadal najlepiej radzącą sobie w Europie spośród wszystkich polskich drużyn, a do tego w pamięci nadal siedziało wspomnienie niesamowitego awansu sprzed roku... Dlatego kiedy rewanż wreszcie nadszedł, nad wyraz spokojnie oglądałam początkową wymianę ciosów i jeszcze nie do końca zdążyłam odczuć stawkę meczu, kiedy padła bramka dla Legii. Na samym początku nie mogłam się otrząsnąć ze zdziwienia i to nie dlatego, że Legia strzeliła, ani nawet nie dlatego, że strzeliła dokładnie wtedy, kiedy komentator zaczął narzekać na małą ilość wyprowadzanych przez nią akcji, ale po prostu dlatego, że byłam święcie przekonana, że Ljuboja zamiast strzelać, będzie podawał do Saganowskiego. Tak, wiem, za dużo Barcelony się naoglądałam, nie wszystkie kluby wchodzą z piłką do bramki. Prawdopodobnie jest dokładnie na odwrót, żaden poza nią nie wchodzi. Ale odwyk jakiś tez mi się przyda. A wracając do tematu, to moja nadzieja na awans po tym golu rozbłysła wtedy jaśniej niż gwiazdki w logo Ligi Mistrzów, i już naprawdę uwierzyłam w kolejny sezon w europejskich pucharach i to nawet mimo komentatora informującego mnie, ze zagranie w fazie grupowej - jakiejkolwiek fazie grupowej - dwa lata pod rząd nie udało się dotychczas żadnemu polskiemu klubowi. Nigdy, nawet w czasach grywania w LM, co jest wynikiem co najmniej żenującym biorąc pod uwagę, że są kluby, które meldują się w europucharach na jesieni już któryśnasty rok z rzędu. Jednak ja uwierzyłam, że teraz uda się to wreszcie Legii, będącej na jak najprostszej drodze ku temu (w sumie to wystarczy nie przegrać), tylko po to, żeby po chwili po raz kolejny boleśnie się zawieść. Nie przewidziałam bowiem, że dla ekipy trenera Urbana "uczenie się na błędach" jest pojęciem tak zrozumiałym, jakby pochodziło co najmniej z języka mołdawskiego i po raz kolejny, zamiast napierać dalej, zdobyć drugą bramkę i mieć awans praktycznie w kieszeni, cofną się i zaczną bronić wyniku już w okolicach 50 minuty, co oczywiście kończy się tragicznie - coraz większym naporem przeciwnika ostatecznie udokumentowanym golem. Albo nawet dwoma, jak w tym przypadku, a więc brakiem nawet dogrywki i eliminacją z Ligi Europy. A co jeszcze dziwniejsze, nawet - swoją drogą prześliczny - drugi gol dla Norwegów nie wyleczył mnie z nadziei na korzystny wynik, a wszystko przez to, że do awansu nadal starczył jeden gol i to wkurzające wspomnienie z zeszłego sezonu, kiedy też już straciłam nadzieję, a Legia z Golem na czele udowodniła mi, jak głupim to było pomysłem. (Wybaczcie 12384944 nawiązanie do tego spotkania, obok dwumeczu Chelsea - Barca w zeszłym sezonie jest ono chyba najczęściej przywoływanym i porównywanym przeze mnie starciem). Niestety, limit szczęścia widocznie wyczerpał się w zeszłym roku, bo tym razem sensacyjnej bramki w końcówce nie było, była za to jeszcze bardziej podrażniona nadzieja, i obiecywanie sobie po raz 87643456, że więcej się nie nabiorę na granie w "Polska potrafi grać w piłkę nożną", bo każda kolejna negatywna weryfikacja tego faktu boli coraz bardziej. A do tego to przekonanie, że przez ten felerny mecz ze Spartakiem rok temu sytuacja bodajże Żyry z doliczonego czasu, kiedy piłka zamiast do bramki, trafiła w leżącego obrońcę rywali, będzie mi się śniła po nocach. (Nie przyśniła się. To dziwne, a Gran Derbi śniły mi się tyle razy o.O)
Jeśli tak frajersko stracony awans (bo tak wychodzenie dwa razy na prowadzenie, a ostatecznie remis i porażkę trzeba traktować) może mieć jeszcze jakieś dobre strony, to są nim jak zwykle niezawodni kibice. Co jak co, ale kiedy włączasz sobie mecz wyjazdowy, do tego ze streama internetowego, bo jak zwykle żaden normalny kanał TV nie chce go pokazać (Orange sport to nie jest normalny kanał), więc jakość jest dużo gorsza, a i tak po krótkiej chwili słuchania już rozpoznajesz znajome przyśpiewki, to aż serce rośnie. Co prawda potem bywały i momenty, gdy słyszałam bardziej norweskich kibiców (albo komentatorzy tak paplali, ze nie dało się więcej przyśpiewek rozpoznawać), ale sam fakt, że Polacy przekrzykują lokalnych fanów w Norwegii i to nie na meczu siatkówki (tam przekrzykujemy praktycznie wszystkich, głównie z powodu mniejszego zainteresowania miejscowych), jest powodem do dumy, a oprawa? Cudo! Pierwszy raz w życiu widziałam, żeby na jakimś meczu to fani gości prezentowali oprawę, no ale cóż, widocznie skandynawscy fanatycy nie mają podejścia do legijnych. Fakt, są też złe strony, bo nie wiem, za co zaczęły polskich fanów w pewnym momencie wypraszać służby porządkowe, ale z pewnością za takich kibiców trochę wstyd. Jednak mimo wszystko sama sztuka robienia atmosfery na meczu to coś, co umiemy bardzo dobrze i przynajmniej nasi ultrasi jeszcze są jednym dobrym powodem, dla którego naprawdę warto - mimo lecącego na łeb na szyję poziomu sportowego - przychodzić na stadiony. Na nich, zamiast na piłkarzach, powinno się zacząć opierać kampanię ku zwiększaniu frekwencji, zamiast wpadać na tak "genialne" pomysły jak grożenie zamknięciem Żylety - swoja drogą, krótka wiadomość do tego yntelygenta który to wymyślił:
Zwłaszcza że akurat z opraw i dopingu naprawdę możemy być dumni przed Europą, bo są w tym kontekście wybitne -Norwegowie, którzy przyjechali na pierwszy mecz do Warszawy, byli zachwyceni atmosferą na Łazienkowskiej. Zresztą nie oni jedni. Był kiedyś taki angielski blog sportowy (zresztą może nadal jest, nie wiem), którego autorzy objeżdżali stadiony całej Europy, od gigantów Premier League do klubów w najmniejszych krajach naszego kontynentu. Podczas każdej swojej wycieczki patrzyli jednak nie na mecz, a oceniali doping i atmosferę, jaką tworzą kibice. W zeszłorocznym podsumowaniu stwierdzili, że ze wszystkich stadionów, jakie odwiedzili w 2011, nigdzie nie ma takiego dopingu jak na Legii. A warto zaznaczyć, że mecz, który zobaczyli i na podstawie którego oceniali, to było spotkanie z Cracovią, więc może niekoniecznie najważniejsze dla kibiców, co dopiero by było, jakby wybrali się na derby, albo na mecz z Lechem...
Albo na mecz Ligi Europy. W końcu tam kibice starają się najbardziej, żeby pokazać swoje możliwości też ludziom spoza Polski i żeby sława o naszych kibicach rozeszła się dalej. Bo nie wszyscy czytają takie blogi jak ten wyżej wymieniony, ani tym bardziej nie jeżdżą po nieznanych sobie ligach, a nawet ich nie oglądają. A Ligę Europy tak. Tam sława polskiej sztuki dopingowania mogłaby się roznieść po innych krajach, aż obeszłaby cały kontynent. Szkoda, że w tym roku nie będzie na to okazji.
Szukaj na tym blogu
piątek, 31 sierpnia 2012
czwartek, 30 sierpnia 2012
El Clásico, czyli WTF is going on?
Chyba słaba jestem w wyciąganiu wniosków. Wczorajsze starcie Realu i Barcy na Santiago Bernabeu było moim 12. już Gran Derbi (jak na niecałe 3 sezony to dość pokaźna liczba), a nadal się nie nauczyłam, że jakiekolwiek przewidywanie, co się w tych meczach stanie, jest rzeczą zupełnie bez sensu, bo taka stawka, jaka pojawia się w tych spotkaniach, wywraca wszystkie zasady rządzące piłką i sprawia, że to, co widzieliśmy w zwykłych rozgrywkach do tej pory nie jest już podstawą do jakiegokolwiek oceniania. Tak, może się zapętliłam w tych moich wyjaśnieniach, ale ledwo od pierwszego gwizdka upłynęło 10 minut, a ja już wywracałam oczami i nie wiem, czy fakt, że tuż przed meczem siostra zaciągnęła mnie na maraton filmów o Harrym Potterze, miał tu jakieś znaczenie, ale miałam ochotę natychmiast teleportować się sprzed telewizora do Hogwartu i krzyknąć "Dobra, gadać, kto mi tutaj pozamieniał drużyny na umiejętności?" (Osobiście typowałabym Freda i George'a, oni lubią takie dowcipy co to tylko mnie nie śmieszą :P).
No dobra, ale ja sobie mogę pożartować o Hogwarcie, tymczasem faktem jest, że przed tym meczem Real w formie był tragicznej. 3 pierwsze mecze w sezonie, remis i 2 porażki, i to z kim! Z odwiecznym rywalem i, co chyba jeszcze gorsze, z Getafe, klubem, o którym krążyły dowcipy, że dopóki jest w Primera Division, Real ma zapewnione przynajmniej 6 punktów w sezonie! Jeśli więc nawet taki klub jest w stanie Real ograć, wydawało się, że zaledwie 3 dni później spokojnie zrobi to Barcelona, podbudowana zresztą prowadzeniem po pierwszym meczu i przewodzeniem w tabeli ligowej. Tymczasem w pierwszej połowie wczorajszego meczu było totalnie na odwrót, nie tylko jeśli chodzi o wynik, ale i styl: to Real prowadził grę, konstruował większość akcji, co rusz oddawał strzały na bramkę, a rola Barcy ograniczała się do prób przeszkadzania im, a jak jeszcze Adriano zszedł z czerwoną kartka, to już w ogóle można by zwariować. Dopiero pod koniec pierwszej połowy zaczęło się Katalończykom udawać przedostawać pod bramkę Casillasa, ale i tak całą ta część spotkania zastanawiałam się kto tam biega po boisku w koszulkach w kolorze blaugrana, bo na pewno nie była to moja Barca, która nigdy nie widziałam, żeby tak grała. Ironii dopełni fakt, że nawet tą swoją jedyną bramkę Messi strzelił z przepięknie wykonanego rzutu wolnego, elementu, który od zawsze był domeną i punktem popisowym Ronaldo! Innymi słowy, wszystko dokładnie tak, jak byśmy się spodziewali na podstawie poprzednich GD, tyle że dokładnie na odwrót, z Realem w roli Barcy i Barcą w roli Realu.
I całe szczęście, że ten wolny Leo wpadł do bramki, bo w przeciwnym wypadku pewnie całą przerwę spędziłabym gryząc wszystko, co jest pod ręką, denerwując się, co się stało z moją Barcą. To znaczy, i tak dokładnie tak było, ale przynajmniej mogłam sobie powtarzać, że może ta bramka wreszcie poderwie Dumę Katalonii do walki, w końcu wychodzili już z opresji wiele razy, a strzelić jedną bramkę to nie jest wyczyn przekraczający ich możliwości. A potem przypomniał mi się dwumecz z Chelsea w ostatnim półfinale LM, i sytuację, w jakiej The Blues się w pewnym momencie znaleźli: przegrywali 2:0, a ich zawodnik właśnie zszedł z czerwoną kartką... Wygląda znajomo? A jednak wszyscy wiemy, że udało im się, mimo gry w osłabieniu, ostatecznie wyrównać stan meczu. A że co los raz zabrał, musi kiedyś oddać, liczyłam na podobne rozstrzygnięcie, ale tym razem z korzyścią dla Barcy.
Fakt, ze trochę się przeliczyłam. Wyrównujący gol ostatecznie nie padł i puchar trafił do Madrytu. I co właściwie w związku z tym? Tak, zdaję sobie sprawę, że 2:1 to jest dokładnie ten wynik, jakiego się obawiałam po pierwszym meczu, po mojej analizie - jedyny z tych, które wydawały mi się prawdopodobne, który dawał Superpuchar Realowi. I tak, zdaję sobie sprawę, że gdyby nie błąd Valdesa z Camp Nou, to teraz Barca świętowałaby kolejne trofeum, a co więcej - tylko przez krótki czas w tym meczu jego trafienie do stolicy Katalonii mogło być kwestionowane. A gdyby mógł grać Alves, to Adriano nie dostałby czerwieni, bo nie byłoby go nawet na boisku. A gdyby zdrowy był Puyol, to pewnie powstrzymałby przynajmniej jedną z bramek Realu, jako że obie były wynikiem błędów stoperów. A gdyby Vilanova wpuścił Villę zamiast Tello, to ten ze swoim doświadczeniem pewnie trafiłby którąś z akcji prawym skrzydłem, jakie pojawiły się pod koniec meczu. Gdyby, gdyby. Gdyby Real grał jak Polonia Warszawa, to skończyłoby się manitą, ale nie gra, więc takie gadanie nie ma sensu niezależnie od tego, jakie fakty z przeszłości chcemy zmienić. A błąd Victorowi wybaczam, bo tyle strzałów Higuaina i Ronaldo, ile on obronił, to zdecydowanie zrekompensowało pomyłkę sprzed tygodnia. Vilanovie też postaram się jednak ufać, w końcu Guardiola też swego czasu podejmował wiele decyzji, których nie rozumiałam, a ostatecznie okazywały się one strzałem w dziesiątkę, nie znam też dokładnie sytuacji treningowej w Barcy, więc może Villa faktycznie nie był jeszcze gotowy na taki mecz. Chociaż... nawet na końcówkę?
Wybaczam jednak wszystkim, bo cokolwiek stało się przez te piętnaście minut, kiedy telewizor jako odpowiedź na moje nerwy miał tylko reklamy leków na wątrobę (może chociaż coś na serce? Plizzz, trochę wyczucia....), to chyba ktoś znalazł przeciwzaklęcie na dowcip Freda i George'a, bo na drugą połowę wreszcie wyszła Barca jaką znam. Może trochę słabsza, bo czasami wpuszczała madrytczyków pod swoje pole karne, ale znowu starająca się prowadzić grę, wymieniać krótkie, szybkie podania, konstruować kombinacyjne akcje, dokładnie jak w pierwszej połowie spotkania u siebie. Tak, wiem, to oznacza również, że bez goli. Zdarza się, widocznie obrona Realu dobrze wykonała w tym meczu swoje zadanie (powrót Ramosa przy akcji Alby... szacun!). Ale przynajmniej znowu grali swoje, grali w tym pięknym stylu, na który kocham patrzeć niezależnie od tego, czy to do czegoś prowadzi, czy nie, a do tego bardzo podobała mi się gra skrzydłami (Pedro chyba wreszcie wrócił do formy, no i Alba bardzo mi zaimponował, to będzie dobre wzmocnienie składu). Grali po prostu tak, że w żaden sposób nie dałoby się zauważyć, że Barca gra w osłabieniu. I prawdopodobnie dlatego na około 15 minut przed końcem meczu już wyczułam, że chociaż tego nie widać, to wiem, że bramki już nie będzie, pogodziłam się z tym, ze Superpuchar trafi do Madrytu, i po prostu dalej patrzyłam na akcje Blaugrany. Akcje, które wygadały na groźne, chociaż podświadomie czułam, ze i tak nic nie wpadnie, ale akcje będące przykładami na moją ukochaną odmianę futbolu. I co z tego, że nieskuteczne i ostatecznie kończące się porażką. Taki jest sport, nie da się wiecznie wygrywać. Przecież nie dla zwycięstw kibicuję Barcelonie, nie dla pucharów. It's because somehow, someway, Barcelona is one of the two places where I belong :). A taki dwumecz jak ten, oznacza tylko jedno - szykuje się pasjonujący sezon. Z jednej, i z drugiej strony.
Zresztą może to i dobrze, że Real wygrał ten Superpuchar... W końcu, jak twierdzi Mourinho, to i tak nic nieznaczące trofeum :) (chociaż odkąd go zdobył, mógł zdążyć już zmienić zdanie :P). Faktem jest jednak, że rok temu to Barca zdobyła pierwszy puchar sezonu, co nie przełożyło się na powalający sezon główny, a wręcz przeciwnie, utraciła mistrzostwo kraju. Ale bardziej męczyłaby mnie sytuacja z nieuznanym golem na 3:0. Nie sugeruję, ze sędzia chciał pomóc Barcy (gdyby tak było, nie wyrzuciłby kilka minut później jej zawodnika z boiska), niemniej jednak nie mam pojęcia, co on zobaczył w tym polu karnym, bo - przyznaję to z bólem serca - bramka była zdobyta w 100% prawidłowo, co oznacza, że ewentualna wygrana Barcy nie byłaby do końca uczciwa, a ja nie chcę w ten sposób wygrywać. I to mimo, że obiektywnie patrząc, Blaugrana optycznie jednak dominowała w tym meczu, zagrała jedna słabą połowę na 4 łączne, straciła bramki po pechowym rzucie rożnym, po błędzie bramkarza, który nie miał prawa się zdarzyć, po błędzie stopera, który nie powinien się zdarzyć i po błędzie drugiego stopera, który też nie miał prawa się zdarzyć, czyli praktycznie rzecz biorąc sama sprezentowała rywalom 3 z 4 goli. I co z tego. Ostatni dwumecz z Chelsea nauczył mnie jednak ostatecznie, że optyczna przewaga nic w futbolu nie znaczy, a zwycięża ten, kto strzeli więcej bramek. W tym dwumeczu, więcej bramek strzelił Real, więc zwycięża, proste. To znaczy, więcej włącznie z tą nieuznaną, bo tak to byłoby po równo... (zasada goli na wyjeździe jakoś nigdy do mnie szczególnie nie przemawiała. Gol to gol, a remis to remis, jak mamy remis, jest dogrywka, a nie jakieś kombinacje... ale co ja mogę w tej sprawie). Ale tak czy siak, według oficjalnych przepisów FIFA Real zwyciężył i twierdzenie, że jakby nie Hogwart w pierwszej połowie meczu, to Barca by spokojnie wygrała i to nawet skacząc na jednej nodze, jest zbyt w stylu Mourinho. Zwyciężył, więc był lepszy, taki logiczny wniosek, i taka jest mentalność Barcy. Postaramy się odegrać w kolejnym spotkaniu.
No dobra, ale ja sobie mogę pożartować o Hogwarcie, tymczasem faktem jest, że przed tym meczem Real w formie był tragicznej. 3 pierwsze mecze w sezonie, remis i 2 porażki, i to z kim! Z odwiecznym rywalem i, co chyba jeszcze gorsze, z Getafe, klubem, o którym krążyły dowcipy, że dopóki jest w Primera Division, Real ma zapewnione przynajmniej 6 punktów w sezonie! Jeśli więc nawet taki klub jest w stanie Real ograć, wydawało się, że zaledwie 3 dni później spokojnie zrobi to Barcelona, podbudowana zresztą prowadzeniem po pierwszym meczu i przewodzeniem w tabeli ligowej. Tymczasem w pierwszej połowie wczorajszego meczu było totalnie na odwrót, nie tylko jeśli chodzi o wynik, ale i styl: to Real prowadził grę, konstruował większość akcji, co rusz oddawał strzały na bramkę, a rola Barcy ograniczała się do prób przeszkadzania im, a jak jeszcze Adriano zszedł z czerwoną kartka, to już w ogóle można by zwariować. Dopiero pod koniec pierwszej połowy zaczęło się Katalończykom udawać przedostawać pod bramkę Casillasa, ale i tak całą ta część spotkania zastanawiałam się kto tam biega po boisku w koszulkach w kolorze blaugrana, bo na pewno nie była to moja Barca, która nigdy nie widziałam, żeby tak grała. Ironii dopełni fakt, że nawet tą swoją jedyną bramkę Messi strzelił z przepięknie wykonanego rzutu wolnego, elementu, który od zawsze był domeną i punktem popisowym Ronaldo! Innymi słowy, wszystko dokładnie tak, jak byśmy się spodziewali na podstawie poprzednich GD, tyle że dokładnie na odwrót, z Realem w roli Barcy i Barcą w roli Realu.
I całe szczęście, że ten wolny Leo wpadł do bramki, bo w przeciwnym wypadku pewnie całą przerwę spędziłabym gryząc wszystko, co jest pod ręką, denerwując się, co się stało z moją Barcą. To znaczy, i tak dokładnie tak było, ale przynajmniej mogłam sobie powtarzać, że może ta bramka wreszcie poderwie Dumę Katalonii do walki, w końcu wychodzili już z opresji wiele razy, a strzelić jedną bramkę to nie jest wyczyn przekraczający ich możliwości. A potem przypomniał mi się dwumecz z Chelsea w ostatnim półfinale LM, i sytuację, w jakiej The Blues się w pewnym momencie znaleźli: przegrywali 2:0, a ich zawodnik właśnie zszedł z czerwoną kartką... Wygląda znajomo? A jednak wszyscy wiemy, że udało im się, mimo gry w osłabieniu, ostatecznie wyrównać stan meczu. A że co los raz zabrał, musi kiedyś oddać, liczyłam na podobne rozstrzygnięcie, ale tym razem z korzyścią dla Barcy.
Fakt, ze trochę się przeliczyłam. Wyrównujący gol ostatecznie nie padł i puchar trafił do Madrytu. I co właściwie w związku z tym? Tak, zdaję sobie sprawę, że 2:1 to jest dokładnie ten wynik, jakiego się obawiałam po pierwszym meczu, po mojej analizie - jedyny z tych, które wydawały mi się prawdopodobne, który dawał Superpuchar Realowi. I tak, zdaję sobie sprawę, że gdyby nie błąd Valdesa z Camp Nou, to teraz Barca świętowałaby kolejne trofeum, a co więcej - tylko przez krótki czas w tym meczu jego trafienie do stolicy Katalonii mogło być kwestionowane. A gdyby mógł grać Alves, to Adriano nie dostałby czerwieni, bo nie byłoby go nawet na boisku. A gdyby zdrowy był Puyol, to pewnie powstrzymałby przynajmniej jedną z bramek Realu, jako że obie były wynikiem błędów stoperów. A gdyby Vilanova wpuścił Villę zamiast Tello, to ten ze swoim doświadczeniem pewnie trafiłby którąś z akcji prawym skrzydłem, jakie pojawiły się pod koniec meczu. Gdyby, gdyby. Gdyby Real grał jak Polonia Warszawa, to skończyłoby się manitą, ale nie gra, więc takie gadanie nie ma sensu niezależnie od tego, jakie fakty z przeszłości chcemy zmienić. A błąd Victorowi wybaczam, bo tyle strzałów Higuaina i Ronaldo, ile on obronił, to zdecydowanie zrekompensowało pomyłkę sprzed tygodnia. Vilanovie też postaram się jednak ufać, w końcu Guardiola też swego czasu podejmował wiele decyzji, których nie rozumiałam, a ostatecznie okazywały się one strzałem w dziesiątkę, nie znam też dokładnie sytuacji treningowej w Barcy, więc może Villa faktycznie nie był jeszcze gotowy na taki mecz. Chociaż... nawet na końcówkę?
Wybaczam jednak wszystkim, bo cokolwiek stało się przez te piętnaście minut, kiedy telewizor jako odpowiedź na moje nerwy miał tylko reklamy leków na wątrobę (może chociaż coś na serce? Plizzz, trochę wyczucia....), to chyba ktoś znalazł przeciwzaklęcie na dowcip Freda i George'a, bo na drugą połowę wreszcie wyszła Barca jaką znam. Może trochę słabsza, bo czasami wpuszczała madrytczyków pod swoje pole karne, ale znowu starająca się prowadzić grę, wymieniać krótkie, szybkie podania, konstruować kombinacyjne akcje, dokładnie jak w pierwszej połowie spotkania u siebie. Tak, wiem, to oznacza również, że bez goli. Zdarza się, widocznie obrona Realu dobrze wykonała w tym meczu swoje zadanie (powrót Ramosa przy akcji Alby... szacun!). Ale przynajmniej znowu grali swoje, grali w tym pięknym stylu, na który kocham patrzeć niezależnie od tego, czy to do czegoś prowadzi, czy nie, a do tego bardzo podobała mi się gra skrzydłami (Pedro chyba wreszcie wrócił do formy, no i Alba bardzo mi zaimponował, to będzie dobre wzmocnienie składu). Grali po prostu tak, że w żaden sposób nie dałoby się zauważyć, że Barca gra w osłabieniu. I prawdopodobnie dlatego na około 15 minut przed końcem meczu już wyczułam, że chociaż tego nie widać, to wiem, że bramki już nie będzie, pogodziłam się z tym, ze Superpuchar trafi do Madrytu, i po prostu dalej patrzyłam na akcje Blaugrany. Akcje, które wygadały na groźne, chociaż podświadomie czułam, ze i tak nic nie wpadnie, ale akcje będące przykładami na moją ukochaną odmianę futbolu. I co z tego, że nieskuteczne i ostatecznie kończące się porażką. Taki jest sport, nie da się wiecznie wygrywać. Przecież nie dla zwycięstw kibicuję Barcelonie, nie dla pucharów. It's because somehow, someway, Barcelona is one of the two places where I belong :). A taki dwumecz jak ten, oznacza tylko jedno - szykuje się pasjonujący sezon. Z jednej, i z drugiej strony.
Zresztą może to i dobrze, że Real wygrał ten Superpuchar... W końcu, jak twierdzi Mourinho, to i tak nic nieznaczące trofeum :) (chociaż odkąd go zdobył, mógł zdążyć już zmienić zdanie :P). Faktem jest jednak, że rok temu to Barca zdobyła pierwszy puchar sezonu, co nie przełożyło się na powalający sezon główny, a wręcz przeciwnie, utraciła mistrzostwo kraju. Ale bardziej męczyłaby mnie sytuacja z nieuznanym golem na 3:0. Nie sugeruję, ze sędzia chciał pomóc Barcy (gdyby tak było, nie wyrzuciłby kilka minut później jej zawodnika z boiska), niemniej jednak nie mam pojęcia, co on zobaczył w tym polu karnym, bo - przyznaję to z bólem serca - bramka była zdobyta w 100% prawidłowo, co oznacza, że ewentualna wygrana Barcy nie byłaby do końca uczciwa, a ja nie chcę w ten sposób wygrywać. I to mimo, że obiektywnie patrząc, Blaugrana optycznie jednak dominowała w tym meczu, zagrała jedna słabą połowę na 4 łączne, straciła bramki po pechowym rzucie rożnym, po błędzie bramkarza, który nie miał prawa się zdarzyć, po błędzie stopera, który nie powinien się zdarzyć i po błędzie drugiego stopera, który też nie miał prawa się zdarzyć, czyli praktycznie rzecz biorąc sama sprezentowała rywalom 3 z 4 goli. I co z tego. Ostatni dwumecz z Chelsea nauczył mnie jednak ostatecznie, że optyczna przewaga nic w futbolu nie znaczy, a zwycięża ten, kto strzeli więcej bramek. W tym dwumeczu, więcej bramek strzelił Real, więc zwycięża, proste. To znaczy, więcej włącznie z tą nieuznaną, bo tak to byłoby po równo... (zasada goli na wyjeździe jakoś nigdy do mnie szczególnie nie przemawiała. Gol to gol, a remis to remis, jak mamy remis, jest dogrywka, a nie jakieś kombinacje... ale co ja mogę w tej sprawie). Ale tak czy siak, według oficjalnych przepisów FIFA Real zwyciężył i twierdzenie, że jakby nie Hogwart w pierwszej połowie meczu, to Barca by spokojnie wygrała i to nawet skacząc na jednej nodze, jest zbyt w stylu Mourinho. Zwyciężył, więc był lepszy, taki logiczny wniosek, i taka jest mentalność Barcy. Postaramy się odegrać w kolejnym spotkaniu.
(źródło: http://kwejk.pl/obrazek/1387381)
A na zakończenie pozwolę sobie na chwilę odejścia od tej szlachetnej mentalności. Skoro kiedy przyszłam do szkoły po ostatnim 3:1 na Bernabeu, wszyscy madritistas z mojej dawnej klasy nic tylko jarali się bramką strzeloną w pierwszej minucie meczu, tak jakby tuz po tej pierwszej minucie spotkanie się skończyło, albo jakby wtedy wyłączyli telewizor, nie sprawdzali wyniku i nie mieli pojęcia, co było dalej, ja tez pozwolę sobie na małą podjarę tak, jakby to była jedyna akcja tego spotkania. Wspaniały, cudowny, niesamowicie podkręcony strzał z rzutu wolnego. Panie i panowie, Leo Messi:
niedziela, 26 sierpnia 2012
Wakacje wakacjami, ale El Clásico być musi
Czyli zaczął się sezon tam, gdzie najbardziej na to czekałam - w Hiszpanii, zaczęła go więc również moja ukochana Barça. Oba mecze oczywiście widziałam, no bo głupio tak nie obejrzeć inauguracji, a już nie obejrzeć GD to jak grzech śmiertelny, toteż mimo braku komputera i telewizji (takie uroki wakacyjnych wyjazdów) udało mi się odpalić zacinający się stream internetowy na malutkim ekraniku iPoda - co jednak oznacza, że jeszcze przy przymusowym oglądaniu połowy meczu bez komentarza (ze względu na późną porę i towarzyszy wakacji chcących spać) - niekoniecznie mogłam odróżniać na przykład niektórych zawodników od siebie, bo numery na koszulkach w tej jakości nie były zbyt widoczne. Tak więc mogę być w niektórych kwestiach trochę niedoinformowana. To takie małe zastrzeżenie ode mnie, tymczasem jednak oczywiście mecz - jak każde inne spotkanie Realu z Barceloną - wywołał u mnie huragan przemyśleń, którymi zamierzam się teraz podzielić.
Wniosek numer jeden jest taki, że nic się w zeszłym sezonie jednak nie zmieniło. Mimo tego wszystkiego, co się działo pod koniec zeszłego sezonu, utraty mistrzostwa, odejścia Guardioli i reszty zamieszania wokół niej, Barcelona nadal jest taka sama i nadal gra swoje. A klasyki nadal wyglądają tak, jak zdążyłam się do tego przyzwyczaić, to znaczy Barca podaje, podaje, podaje... (godzinę pózniej) podaje, podaje i tak kombinuje, Real jej przeszkadza i raz na jakiś czas wyprowadza kontry, z tych kontr oczywiście coś wbije, bo jednak swój poziom prezentują, ale generalnie Barca dominuje na boisku i zawsze wbija więcej albo przynajmniej tyle samo (a wtedy z reguły ostatecznie okazuje się to im opłacać). W zeszłym sezonie tak wyglądała wiekszość klasyków, poza dwoma - i to dwoma ostatnimi, remisem w CdR na Camp Nou i ostatnim spotkaniem ligowym. W tych dwóch spotkaniach Real walczył z Barcą jak równy z równym, co było zresztą widać po wyniku - jedno zwycięstwo i jeden remis, ale taki, gdzie do ostatnich minut żarłam paznokcie powtarzając "no kończ to, panie sędzio, bo oni naprawdę zaraz coś wbiją...". A że były to akurat dwa ostatnie GD, zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy nie szykuje nam się jakaś zmiana tendencji w klasykach. Jednak nie. Jednak w tym meczu wszystko było po staremu, włącznie z wynikiem - i chyba nie muszę mówić, że jest to dla mnie wielka ulga :)
A to oznacza również, że wbrew temu co było - który to już raz? - wieszczone, nie zmieniła się i Barca. Pogłoski o tym, że to "koniec ery wielkiej Barcelony" i że od tej pory zacznie się jej spektakularny upadek, aż w końcu wyląduje na dnie obok innych przeciętnych hiszpańskich klubów, w samym tylko zeszłym sezonie słyszałam chyba po każdym jej przegranym meczu i za każdym razem udowadniała ona, żeby się nie spieszyć się z proroctwami. Ale tak słabego okresu, jak tydzień, w którym odpadła z LM i straciła szanse na obronę mistrzostwa, Blaugrana za czasów Guardioli jeszcze nie miała, a kiedy ten jeszcze odszedł... Wydawało się, że jeśli ta epoka nie skończy się teraz, to nie skończy się już nigdy. Tymczasem okazało się, dokładnie to, co ludzie głębiej znający sytuację Barcy już wiedzieli - że zmiana Guardioli na Vilanovę to jak żadna zmiana. I to, jak Duma Katalonii zaprezentowała się podczas El Clásico, potwierdza, że nie zmieniła się również drużyna. Niekoniecznie oznacza to kolejny debiut na ławce trenerskiej ze zdobyciem 6 trofeów w jednym roku, nie łudźmy się, takie rzeczy nie zdarzają się co chwila. Ale na pewno nie oznacza to też spektakularnego upadku ze szczytu i przekazania palmy pierwszeństwa największemu rywalowi. Jeśli po tym meczu mogę czegoś być pewna, to tego, że Barca na pewno podejmie walkę, postara się udowodnić, że umie przedłużyć swoją hegemonię, jak to niektóre media określały. Czy jej się uda, to już inna sprawa - w końcu to jest sport, a jego bodaj najważniejszą cechą są niespodzianki i nieprzewidywalność. Ale na pewno nie odpuści.
Inną kwestią tutaj jest jednak forma Realu, która - co by nie mówić - nie błyszczy, a przynajmniej nie tak, jak jeszcze przed okresem przygotowawczym. Jak już wspomniałam, w ostatnich dwóch GD zeszłego sezonu "Królewscy" naprawdę zaimponowali formą i pokazali, że mogą powalczyć z Barcą jak równy z równym, tymczasem ich występ kilka dni temu na Camp Nou był zdecydowanie poniżej ich możliwości, przeprowadzili tylko kilka składnych akcji, gole strzelili w sytuacjach, które nie wynikały z przewagi na boisku - główka po rzucie rożnym to akcja, która chyba najczęściej służyła do rozstrzygania wyników wbrew sytuacji na boisku, statystykom, dominacji itp. O drugiej bramce chyba nie muszę się wypowiadać, nawet kluby Ekstraklasy wykorzystałyby taki błąd bramkarza. (chwila zastanowienia...) Okej, może niektóre kluby Ekstraklasy nie umiałyby wykorzystać nawet takiej sytuacji :D. Ale taki klub, jak Real Madryt, to zupełnie inna półka, więc może skończę te bezsensowne porównania i wrócę do tematu. W każdym razie obecna forma Realu może ich fanom zostawiać wiele do życzenia, gra niektórych zawodników jest wyraźnie poniżej ich przeciętnego poziomu (kiedy to akurat Ronaldo strzelił po tym rożnym, uznałam to za największe jaja ever - wcześniej nie za bardzo zauważyłam, że w ogóle gra w tym meczu), a najważniejsze jest to, że nie jest to - jak to bywało kiedyś - zaprezentowanie się słabiej niż zwykle tylko podczas El Clásico, z powodów psychicznych. Taką samą formę zaprezentował bowiem w meczu ligowym z Valencią, jednocześnie pozwalając Barcy już od pierwszej kolejki zdobyć przewagę nad głównym rywalem do tytułu. Teraz głównym wyznacznikiem będzie tu mecz Barcy z trzecią siłą Hiszpanii, który pokaże, jaka jest różnica między formą Katalończyków i ich odwiecznych rywali. Zwłaszcza że terminarz przysłużył się, umieszczając oba te spotkania dość blisko siebie, przez co formy raczej nie zdąży stracić Valencia. Chodzi mi o to, że z reguły problemem innych hiszpańskich ekip poza czołową dwójką jest nieregularność formy, przez którą nawet jeśli zagrają jak równy z równym z Barcą lub Realem, to kilka tygodni pózniej przegrają z kandydatem do spadku i tak oto powstaje luka punktowa między drugim a trzecim miejscem w tabeli końcowej. Efektem ubocznym tej sytuacji jest to, że na mistrzostwo ma wpływ terminarz, bo jest różnica, jeśli jeden klub z wielkiej dwójki zagra na przykład z Valencią w okresie jej szczytowej formy (wtedy najczęściej kończy się remisem), a drugi - najniższej (wtedy nikogo nie zdziwi nawet 5:0). Tym razem oba spotkania są tak blisko siebie, że forma Los Che nie powinna ulec zmianie, co pokaże nam, czy to ekipa z Walencji postara się walczyć na równym poziomie z obydwoma gigantami, czy też faktycznie Real ma się obecnie dużo słabiej, niż zazwyczaj.
Na oddzielny akapit zasługuje jednak postawa niektórych fanów Realu, ktorych nigdy nie można zadowolić, i tak będą przekonani, że cały świat naokoło nich istnieje tylko po to, aby wspierać Barcelonę. Zanim jednak się wypowiem - tak, zdaję sobie sprawę, że znaczna część madritistów to normalni kibice, którzy nie awanturują się co chwila, niestety jednak, ta część psychicznych fanów, która co chwila robi napinki, jest najgłośniejsza i to o nich będzie teraz mój komentarz. Pierwszy mecz o Superpuchar Hiszpanii był bowiem powodem do cudu niesamowitego w naszym kraju - chyba pierwszego GD jakie pamiętam, które było transmitowane w TVP i nie komentowane przez Szpakowskiego! W normalnym świecie - powód do niesamowitej radości. A że zamiast Szpaka miejsce przed mikrofonem zajął uznawany przez wielu za najlepszego komentatora TVP Jacek Laskowski - to już nawet nie radość, to po prostu cud, czyż nie? No więc jednak nie, okazuje się, że kto by nie komentował meczu, i tak pózniej internet jest pełen komentarzy sfrustrowanych madritistów narzekających, jak ta TVP może zatrudniać tak nieprofesjonalnych komentatorów, którzy w tak otwarty sposób sprzyjają Barcelonie... Nawet jeśli (pamiętam kiedyś taką sytuację) ten straszny komentator, co to tak po nim słychać, że kibicuje Barcy, w rzeczywistości kiedyś otwarcie się przyznał do bycia fanem Realu. No ale do niektórych nie trafia, że jeśli Barcelona dominuje i prowadzi grę, a Real głównie jej przeszkadza, nie prowadząc żadnych akcji, to jak komentator mówi, że Barcelona dominuje i prowadzi grę, a Real głównie jej przeszkadza, nie prowadząc żadnych akcji, to opisuje sytuację na boisku, a nie sprzyja Katalończykom. Ciekawe, że jak Real wygrywał, to wtedy jakoś komentarz był okej... Ale widocznie według niektórych jak Real dominuje, to trzeba się nim zachwycać, ale już choćby wspomnienie faktu, że na boisku dominuje Barca, jest nieprofesjonalnei stronnicze, i powinno się umniejszać jej grę twierdząc, że to wszystko fart? No bo na poważnie - w pierwszej połowie, nie przypominam sobie jakiegoś choćby strzału na bramkę Valdesa, to jak można tu się czegokolwiek czepiać?
Okazuje się, że jednak można. A oczywiście czego najlepiej sie przyczepić, jak nie pracy sędziów? Tak więc jak i we wszystkich poprzednich GD (poza tym jednym wygranym przez Real, znowu znamienne... przypadek?), tak i tu mieliśmy mecz pełen kontrowersji dotyczących pracy sędziów. No więc gwoli wyjaśnień:
- Karny na Inieście był ewidentny, nie ma co się nawet kłócić
- Obie kontrowersyjne sytuacje z Alexisem są już mniej jasne, ale za drugi faul też spokojnie można by podyktować jedenastkę, a i w pierwszej też jakby jakiś aptekarz wskazał wapno, to by się wybronił
- Bramka Pedro nie była z żadnego spalonego - w momencie podania był on w linii z obrońcą, stopy miał dalej od bramki, a nawet jeśli ktoś będzie się czepiał, że głowa mu wystawała poza linię (powtórki z kamery były nieco z boku, więc nie jestem w stanie tego dokładnie ocenić, ale nie wykluczam, że mogło tak być), to istnieje przepis o preferowaniu gry ofensywnej mówiący, że tak minimalnych spalonych się nie gwiżdże (do którego zresztą i niektorzy madritiści się odwoływali, kiedy to Real strzelał gole w takich sytuacjach). Poza tym nie popadajmy w przesadę, sędzia musi podjąć decyzję o spalonym na podstawie ułamka sekundy podania i obserwując graczy w ruchu, więc jesli nawet po obejrzeniu wszelkiego rodzaju powtórek telewizyjnych i stopklatek nie możemy jednoznacznie zdecydować, czy był spalony czy nie, to co dopiero on? No bez przesady, naprawdę...
- Jeszcze krótki komentarz w kwestii kartek - nawet pomijając zamieszanie z pierwszym żółtkiem dla Albiola, które okazało się być żółtkiem dla Alonso, to zaliczył on jeszcze przed przerwą dwa faule na kartkę, więc dodając do tego jeszcze to jedno żółtko, które faktycznie sędzia mu pokazał po przerwie, zdecydowanie powinien wylecieć z boiska, a wtedy gra byłaby zupełnie inna. Żeby jednak nie było, ze szukam błędów tylko po stronie przeciwnika, przyznaję, że Alexis i Busquets przesadzili z turlaniem się po faulach i może jakiś kartonik ostrzegawczy trochę by im przemówił, bo zaczynam mieć tego faktycznie dość.
W każdym razie co by nie sądzić o pracy arbitrów, w sumie nie za bardzo byłoby się o co czepiać, jakby nie to, że to jest dwumecz, więc nie liczy się tylko to, kto wygrał (tutaj i tak wynik jest zasłużony), ale też jaką ma zaliczkę przed rewanżem, więc jeden gol w tą czy w tamtą naprawdę robi różnice...
Ale o to Barca powinna mieć pretensje nie do sędziego (zresztą nie zauważyłam, żeby je zgłaszała, jej kibice też nie), tylko do swojego bramkarza. Tak, tak, zgadliście, oczywiście kwestię bramki ustalającej wynik meczu również musiałam poruszyć, bo po prostu takie błędy nie powinny się pojawiać w meczach na takim poziomie. Chociaż... (krótka retrospekcja na zeszłosezonowe ligowe 3:1 na Bernabeu)... jednak się pojawiają i za każdym razem boję się , że kiedyś to się Barcy odbije czkawką, no bo ile mogą koledzy z pola na każdy błąd w bramce Valdesa reagować strzeleniem trzech kolejnych goli? Z jednej strony rozumiem katalońskiego golkipera, no bo cieżko utrzymać koncentrację przez cały mecz, gdy trzeba się wykazywać praktycznie przez jego 10%, bo resztę czasu gry przeciwnicy tylko się bronią. Z drugiej strony, właśnie ta umiejętność jest cechą najlepszych - może to porównanie nie na miejscu, ale Casillas był w podobnej sytuacji na Euro i jakoś dał radę - co oznacza, że Valdes jednym z najlepszych jednak nie jest, skoro mu się takie wpadki zdarzają. Pytanie, dlaczego taki klub jak Barca nie ma lepszego bramkarza - czy dlatego, że ją na takiego nie stać, czy dlatego, że lepszego, przynajmniej jej zdaniem, nie potrzebuje (w końcu okej, może i Valdes robi błędy, ale chyba tylko jeden klub na świecie daje mu okazję je popełniać, to czy warto zmieniać bramkarza na cztery mecze w sezonie?). No i najważniejsze w kontekście obecnym - czy takie błędy nie okażą się zgubne w kontekście rewanżu.
PS O meczach eliminacyjnych polskich klubów w LE, które odbyły sie tego samego dnia, wypowiem się po odbyciu się rewanżów.
Wniosek numer jeden jest taki, że nic się w zeszłym sezonie jednak nie zmieniło. Mimo tego wszystkiego, co się działo pod koniec zeszłego sezonu, utraty mistrzostwa, odejścia Guardioli i reszty zamieszania wokół niej, Barcelona nadal jest taka sama i nadal gra swoje. A klasyki nadal wyglądają tak, jak zdążyłam się do tego przyzwyczaić, to znaczy Barca podaje, podaje, podaje... (godzinę pózniej) podaje, podaje i tak kombinuje, Real jej przeszkadza i raz na jakiś czas wyprowadza kontry, z tych kontr oczywiście coś wbije, bo jednak swój poziom prezentują, ale generalnie Barca dominuje na boisku i zawsze wbija więcej albo przynajmniej tyle samo (a wtedy z reguły ostatecznie okazuje się to im opłacać). W zeszłym sezonie tak wyglądała wiekszość klasyków, poza dwoma - i to dwoma ostatnimi, remisem w CdR na Camp Nou i ostatnim spotkaniem ligowym. W tych dwóch spotkaniach Real walczył z Barcą jak równy z równym, co było zresztą widać po wyniku - jedno zwycięstwo i jeden remis, ale taki, gdzie do ostatnich minut żarłam paznokcie powtarzając "no kończ to, panie sędzio, bo oni naprawdę zaraz coś wbiją...". A że były to akurat dwa ostatnie GD, zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy nie szykuje nam się jakaś zmiana tendencji w klasykach. Jednak nie. Jednak w tym meczu wszystko było po staremu, włącznie z wynikiem - i chyba nie muszę mówić, że jest to dla mnie wielka ulga :)
A to oznacza również, że wbrew temu co było - który to już raz? - wieszczone, nie zmieniła się i Barca. Pogłoski o tym, że to "koniec ery wielkiej Barcelony" i że od tej pory zacznie się jej spektakularny upadek, aż w końcu wyląduje na dnie obok innych przeciętnych hiszpańskich klubów, w samym tylko zeszłym sezonie słyszałam chyba po każdym jej przegranym meczu i za każdym razem udowadniała ona, żeby się nie spieszyć się z proroctwami. Ale tak słabego okresu, jak tydzień, w którym odpadła z LM i straciła szanse na obronę mistrzostwa, Blaugrana za czasów Guardioli jeszcze nie miała, a kiedy ten jeszcze odszedł... Wydawało się, że jeśli ta epoka nie skończy się teraz, to nie skończy się już nigdy. Tymczasem okazało się, dokładnie to, co ludzie głębiej znający sytuację Barcy już wiedzieli - że zmiana Guardioli na Vilanovę to jak żadna zmiana. I to, jak Duma Katalonii zaprezentowała się podczas El Clásico, potwierdza, że nie zmieniła się również drużyna. Niekoniecznie oznacza to kolejny debiut na ławce trenerskiej ze zdobyciem 6 trofeów w jednym roku, nie łudźmy się, takie rzeczy nie zdarzają się co chwila. Ale na pewno nie oznacza to też spektakularnego upadku ze szczytu i przekazania palmy pierwszeństwa największemu rywalowi. Jeśli po tym meczu mogę czegoś być pewna, to tego, że Barca na pewno podejmie walkę, postara się udowodnić, że umie przedłużyć swoją hegemonię, jak to niektóre media określały. Czy jej się uda, to już inna sprawa - w końcu to jest sport, a jego bodaj najważniejszą cechą są niespodzianki i nieprzewidywalność. Ale na pewno nie odpuści.
Inną kwestią tutaj jest jednak forma Realu, która - co by nie mówić - nie błyszczy, a przynajmniej nie tak, jak jeszcze przed okresem przygotowawczym. Jak już wspomniałam, w ostatnich dwóch GD zeszłego sezonu "Królewscy" naprawdę zaimponowali formą i pokazali, że mogą powalczyć z Barcą jak równy z równym, tymczasem ich występ kilka dni temu na Camp Nou był zdecydowanie poniżej ich możliwości, przeprowadzili tylko kilka składnych akcji, gole strzelili w sytuacjach, które nie wynikały z przewagi na boisku - główka po rzucie rożnym to akcja, która chyba najczęściej służyła do rozstrzygania wyników wbrew sytuacji na boisku, statystykom, dominacji itp. O drugiej bramce chyba nie muszę się wypowiadać, nawet kluby Ekstraklasy wykorzystałyby taki błąd bramkarza. (chwila zastanowienia...) Okej, może niektóre kluby Ekstraklasy nie umiałyby wykorzystać nawet takiej sytuacji :D. Ale taki klub, jak Real Madryt, to zupełnie inna półka, więc może skończę te bezsensowne porównania i wrócę do tematu. W każdym razie obecna forma Realu może ich fanom zostawiać wiele do życzenia, gra niektórych zawodników jest wyraźnie poniżej ich przeciętnego poziomu (kiedy to akurat Ronaldo strzelił po tym rożnym, uznałam to za największe jaja ever - wcześniej nie za bardzo zauważyłam, że w ogóle gra w tym meczu), a najważniejsze jest to, że nie jest to - jak to bywało kiedyś - zaprezentowanie się słabiej niż zwykle tylko podczas El Clásico, z powodów psychicznych. Taką samą formę zaprezentował bowiem w meczu ligowym z Valencią, jednocześnie pozwalając Barcy już od pierwszej kolejki zdobyć przewagę nad głównym rywalem do tytułu. Teraz głównym wyznacznikiem będzie tu mecz Barcy z trzecią siłą Hiszpanii, który pokaże, jaka jest różnica między formą Katalończyków i ich odwiecznych rywali. Zwłaszcza że terminarz przysłużył się, umieszczając oba te spotkania dość blisko siebie, przez co formy raczej nie zdąży stracić Valencia. Chodzi mi o to, że z reguły problemem innych hiszpańskich ekip poza czołową dwójką jest nieregularność formy, przez którą nawet jeśli zagrają jak równy z równym z Barcą lub Realem, to kilka tygodni pózniej przegrają z kandydatem do spadku i tak oto powstaje luka punktowa między drugim a trzecim miejscem w tabeli końcowej. Efektem ubocznym tej sytuacji jest to, że na mistrzostwo ma wpływ terminarz, bo jest różnica, jeśli jeden klub z wielkiej dwójki zagra na przykład z Valencią w okresie jej szczytowej formy (wtedy najczęściej kończy się remisem), a drugi - najniższej (wtedy nikogo nie zdziwi nawet 5:0). Tym razem oba spotkania są tak blisko siebie, że forma Los Che nie powinna ulec zmianie, co pokaże nam, czy to ekipa z Walencji postara się walczyć na równym poziomie z obydwoma gigantami, czy też faktycznie Real ma się obecnie dużo słabiej, niż zazwyczaj.
Na oddzielny akapit zasługuje jednak postawa niektórych fanów Realu, ktorych nigdy nie można zadowolić, i tak będą przekonani, że cały świat naokoło nich istnieje tylko po to, aby wspierać Barcelonę. Zanim jednak się wypowiem - tak, zdaję sobie sprawę, że znaczna część madritistów to normalni kibice, którzy nie awanturują się co chwila, niestety jednak, ta część psychicznych fanów, która co chwila robi napinki, jest najgłośniejsza i to o nich będzie teraz mój komentarz. Pierwszy mecz o Superpuchar Hiszpanii był bowiem powodem do cudu niesamowitego w naszym kraju - chyba pierwszego GD jakie pamiętam, które było transmitowane w TVP i nie komentowane przez Szpakowskiego! W normalnym świecie - powód do niesamowitej radości. A że zamiast Szpaka miejsce przed mikrofonem zajął uznawany przez wielu za najlepszego komentatora TVP Jacek Laskowski - to już nawet nie radość, to po prostu cud, czyż nie? No więc jednak nie, okazuje się, że kto by nie komentował meczu, i tak pózniej internet jest pełen komentarzy sfrustrowanych madritistów narzekających, jak ta TVP może zatrudniać tak nieprofesjonalnych komentatorów, którzy w tak otwarty sposób sprzyjają Barcelonie... Nawet jeśli (pamiętam kiedyś taką sytuację) ten straszny komentator, co to tak po nim słychać, że kibicuje Barcy, w rzeczywistości kiedyś otwarcie się przyznał do bycia fanem Realu. No ale do niektórych nie trafia, że jeśli Barcelona dominuje i prowadzi grę, a Real głównie jej przeszkadza, nie prowadząc żadnych akcji, to jak komentator mówi, że Barcelona dominuje i prowadzi grę, a Real głównie jej przeszkadza, nie prowadząc żadnych akcji, to opisuje sytuację na boisku, a nie sprzyja Katalończykom. Ciekawe, że jak Real wygrywał, to wtedy jakoś komentarz był okej... Ale widocznie według niektórych jak Real dominuje, to trzeba się nim zachwycać, ale już choćby wspomnienie faktu, że na boisku dominuje Barca, jest nieprofesjonalnei stronnicze, i powinno się umniejszać jej grę twierdząc, że to wszystko fart? No bo na poważnie - w pierwszej połowie, nie przypominam sobie jakiegoś choćby strzału na bramkę Valdesa, to jak można tu się czegokolwiek czepiać?
Okazuje się, że jednak można. A oczywiście czego najlepiej sie przyczepić, jak nie pracy sędziów? Tak więc jak i we wszystkich poprzednich GD (poza tym jednym wygranym przez Real, znowu znamienne... przypadek?), tak i tu mieliśmy mecz pełen kontrowersji dotyczących pracy sędziów. No więc gwoli wyjaśnień:
- Karny na Inieście był ewidentny, nie ma co się nawet kłócić
- Obie kontrowersyjne sytuacje z Alexisem są już mniej jasne, ale za drugi faul też spokojnie można by podyktować jedenastkę, a i w pierwszej też jakby jakiś aptekarz wskazał wapno, to by się wybronił
- Bramka Pedro nie była z żadnego spalonego - w momencie podania był on w linii z obrońcą, stopy miał dalej od bramki, a nawet jeśli ktoś będzie się czepiał, że głowa mu wystawała poza linię (powtórki z kamery były nieco z boku, więc nie jestem w stanie tego dokładnie ocenić, ale nie wykluczam, że mogło tak być), to istnieje przepis o preferowaniu gry ofensywnej mówiący, że tak minimalnych spalonych się nie gwiżdże (do którego zresztą i niektorzy madritiści się odwoływali, kiedy to Real strzelał gole w takich sytuacjach). Poza tym nie popadajmy w przesadę, sędzia musi podjąć decyzję o spalonym na podstawie ułamka sekundy podania i obserwując graczy w ruchu, więc jesli nawet po obejrzeniu wszelkiego rodzaju powtórek telewizyjnych i stopklatek nie możemy jednoznacznie zdecydować, czy był spalony czy nie, to co dopiero on? No bez przesady, naprawdę...
- Jeszcze krótki komentarz w kwestii kartek - nawet pomijając zamieszanie z pierwszym żółtkiem dla Albiola, które okazało się być żółtkiem dla Alonso, to zaliczył on jeszcze przed przerwą dwa faule na kartkę, więc dodając do tego jeszcze to jedno żółtko, które faktycznie sędzia mu pokazał po przerwie, zdecydowanie powinien wylecieć z boiska, a wtedy gra byłaby zupełnie inna. Żeby jednak nie było, ze szukam błędów tylko po stronie przeciwnika, przyznaję, że Alexis i Busquets przesadzili z turlaniem się po faulach i może jakiś kartonik ostrzegawczy trochę by im przemówił, bo zaczynam mieć tego faktycznie dość.
W każdym razie co by nie sądzić o pracy arbitrów, w sumie nie za bardzo byłoby się o co czepiać, jakby nie to, że to jest dwumecz, więc nie liczy się tylko to, kto wygrał (tutaj i tak wynik jest zasłużony), ale też jaką ma zaliczkę przed rewanżem, więc jeden gol w tą czy w tamtą naprawdę robi różnice...
Ale o to Barca powinna mieć pretensje nie do sędziego (zresztą nie zauważyłam, żeby je zgłaszała, jej kibice też nie), tylko do swojego bramkarza. Tak, tak, zgadliście, oczywiście kwestię bramki ustalającej wynik meczu również musiałam poruszyć, bo po prostu takie błędy nie powinny się pojawiać w meczach na takim poziomie. Chociaż... (krótka retrospekcja na zeszłosezonowe ligowe 3:1 na Bernabeu)... jednak się pojawiają i za każdym razem boję się , że kiedyś to się Barcy odbije czkawką, no bo ile mogą koledzy z pola na każdy błąd w bramce Valdesa reagować strzeleniem trzech kolejnych goli? Z jednej strony rozumiem katalońskiego golkipera, no bo cieżko utrzymać koncentrację przez cały mecz, gdy trzeba się wykazywać praktycznie przez jego 10%, bo resztę czasu gry przeciwnicy tylko się bronią. Z drugiej strony, właśnie ta umiejętność jest cechą najlepszych - może to porównanie nie na miejscu, ale Casillas był w podobnej sytuacji na Euro i jakoś dał radę - co oznacza, że Valdes jednym z najlepszych jednak nie jest, skoro mu się takie wpadki zdarzają. Pytanie, dlaczego taki klub jak Barca nie ma lepszego bramkarza - czy dlatego, że ją na takiego nie stać, czy dlatego, że lepszego, przynajmniej jej zdaniem, nie potrzebuje (w końcu okej, może i Valdes robi błędy, ale chyba tylko jeden klub na świecie daje mu okazję je popełniać, to czy warto zmieniać bramkarza na cztery mecze w sezonie?). No i najważniejsze w kontekście obecnym - czy takie błędy nie okażą się zgubne w kontekście rewanżu.
PS O meczach eliminacyjnych polskich klubów w LE, które odbyły sie tego samego dnia, wypowiem się po odbyciu się rewanżów.
niedziela, 19 sierpnia 2012
Dlaczego Ekstraklasa jest ekstra
Dzisiaj zostanę w temacie tłumaczenia zawiłości pewnych nazw obowiązujących w futbolu, ale tym razem nawet zaprzeczę sama sobie. Jeszcze tydzień temu (i to niecały) twierdziłam, że jedyną bardziej mylącą nazwą niż Superpuchar, który nie jest super, jest Ekstraklasa, która jeszcze bardziej nie jest ekstra, tylko po to, żeby potem odwołać swoje słowa i stwierdzić, że po głębszym przemyśleniu Superpuchar jednak jest super. No to teraz, kiedy wszystkie ligi Europy wróciły, jedna kolejka wystarczyła, żeby uświadomić mi, że czas odwołać i drugą część swoich słów, tłumacząc, że tak naprawdę wszystkie nazwy są w pełni uzasadnione, bo Ekstraklasa też jest ekstra.
Tak, wszyscy wiemy skąd ta nazwa - jako że Polska jest jednym z tych nienormalnych krajów, gdzie słowa pierwsza czy trzecia liga wcale nie informują, który jest to w rzeczywistości poziom rozgrywek, używa się określenia "klasa rozrywkowa". A najwyższa z tych klas jest wyjątkowa, bo jest na ustach całej Polski. To jest to coś ekstra, czego nie mają inne klasy, dlatego jest to Ekstra-Klasa. Ale mi chodzi o coś zupełnie innego, o to potoczne znaczenie słowa "ekstra" równoznaczne z "super", "świetne" i tak dalej. I tu może się to wydawać mylące, no bo na pierwszy rzut oka - co jest świetnego w naszej rodzimej lidze ze szczytu? Narzekanie na nią jest przecież prowadzone w naszych mediach praktycznie z dnia na dzień, uczymy tego kolejne pokolenia i pewnie gdyby zawodnicy z polskich klubów poprawiała swoje umiejętności choćby o 1% za każdym razem, gdy ktoś na nich narzeka, już dawno podbilibyśmy Ligę Mistrzów. A jednak dokładnie w momencie, gdy to 16 klubów od Śląska i Legii po Piast i Pogoń rozegrały tylko ten jeden, pierwszy mecz sezonu, od razu zdałam sobie sprawę, że są rzeczy, które naprawdę są Ekstra w Ekstraklasie.
Ekstraklasa jest ekstra, bo jest nieprzewidywalna i tak, wiem że to strasznie oklepany tekst, ale jeśli ledwo sezon się zaczyna, tylko jeden mecz został rozegrany, a Pogoń ogrywa Zagłębie 4:0, to co ja mam powiedzieć? Ręka do góry, kto się takiego wyniku spodziewał. I proszę mi tu teraz nie ściemniać, bo przeglądałam wiele typów na pierwszą kolejkę i najbardziej "pro-pogoniowskie" (jeśli mogę użyć takiego słowa) typy brzmiały "remis, ale jednak z wskazaniem na Zagłębie". A jak ktoś naprawdę uważał, że jest szansa na taki wynik, to musi teraz mieć bardzo dużo pieniędzy od buków. Tymczasem właśnie takie coś się zdarzyło, a to był dopiero pierwszy mecz! Ciekawe, jakimi jeszcze takimi spotkaniami uraczy nas nasza liga - i po pierwszej kolejce, już nie mogę się doczekać, kiedy poznam odpowiedź na te pytanie.
Ekstraklasa jest też ekstra, bo jest zakręcona, a przynajmniej, delikatnie mówiąc, odmienna od standardowej europejskiej ligi (i nie chodzi mi tu o poziom sportowy, chociaż to, niestety, też prawda). Mam jednak na myśli bardziej dynamikę układu sił, który bardziej niż rozgrywki piłkarskie przypomina mi Formułę 1, gdzie w każdej przerwie między sezonami mechanicy zmieniają bolidy tak, że ich kolejność od najlepszych do najsłabszych nie ma już nic wspólnego z tą z poprzedniego sezonu. Tyle że przy klubach Ekstraklasy nie majstrują żadni mechanicy (transfery nie zmieniają aż tak obrazu drużyny, nie oszukujmy się), a mimo to układ sił praktycznie co roku jest inny. Dlatego takie wyniki, jak inauguracyjna porażka mistrza i wicemistrza czy zwycięstwo 4 bramkami beniaminka nikogo nie dziwią. Dlatego też wszelkie przedsezonowe typowania, który klub będzie walczył o co, są z góry skazane na porażkę - przypominam, że w zeszłym sezonie Lechia i Zagłębie były typowane do walki o europejskie puchary, Lech i Wisła były kandydatami do mistrza, a Podbeskidzie i Korona do bronienia się przed spadkiem - i teraz, jak ktoś nie pamięta, polecam wygooglanie tabeli końcowej i weryfikację tych zapowiedzi. Ale, co najdziwniejsze, teraz, kiedy już możliwości wyżej wymienionych klubów są oceniane na podstawie zeszłorocznego występu, wcale się nie zdziwię, że zamiast drugi raz tak samo, zaprezentują się dokładnie tak, jak właśnie przestano od nich oczekiwać. To po prostu totalnie pokręcona liga, w której wszystko dzieje się dokładnie na odwrót, niż się spodziewamy - co ma też swoje złe strony w postaci pojawiającego się czasami tak zwanego "mistrza z przypadku", ale poza tym jest multizabawnie i jeśli nie oglądasz dla emocji (które czasami są naprawdę duże) czy niespodzianek (których, jak już wyjaśniłam, jest bez liku), to po prostu dla śmiechu i rozrywki. No bo jak tu się nie uśmiechać, kiedy widzisz, że jakby ostatni mecz kolejki skończył się minutę wcześniej, to padałyby w niej tylko 2 wyniki - 2:1 i 4:0 :)
Ale przede wszystkim Ekstraklasa jest ekstra, bo jest nasza. I na potwierdzenie tego argumentu natychmiast przypomina mi się to uczucie, kiedy w zeszłym sezonie wracałam do domu z Łazienkowskiej z meczu Legia-Lech, oglądałam dokładnie swój świeżo kupiony, nowy szalik i stwierdziłam, że chociaż zawsze uważałam Barcelonę za mój najukochańszy klub, to jednak ona zawsze będzie dla mnie takim tworem gdzieś na drugim końcu Europy, i mimo że ten twór ma piękny stadion w pięknym mieście i przepięknie na nim gra, to jednak zawsze będzie to dla mnie taki nierealny ideał, który będę mogła podziwiać tylko przez telewizję, a nawet jak uda mi się wybrać kiedyś do Barcelony w wakacje i kupić ten wymarzony bilet na Camp Nou, to i tak będę tam zwykłą turystką, która nawet za bardzo dopingować nie będzie, bo poza hymnem klubu nie zna nawet żadnych przyśpiewek... A Legia? Legia może nie gra wybitnie, ma fatalny zarząd, potrafi seryjnie przegrywać wygrane mecze i frajersko tracić tytuły, które ma podane jak na talerzu... Tak, to prawda, potrafi być naprawdę wkurzająca, do ideału jej daleko. Ale jest moja, jest lokalna, jest klubem, którego duszę czuję, bo tą duszą jest Warszawa, miasto które kocham i w którym mieszkam od urodzenia. I mogę sobie wielbić Barcę przed telewizorem, nic w tym złego, jestem z nią bardzo związana. Ale całkiem prawdopodobne, że kiedy wreszcie pierwszy raz stanę na Camp Nou, podniosę szalik wysoko, a trybuny odśpiewają głośno El Cant Del Barça , choć powinno byc to największym przeżyciem, jakie mnie do tej pory spotka, to okaże się nagle, że to w ogóle nie to samo, co tego sierpniowego dnia, gdy pierwszy raz doświadczyłam, jak niesamowicie serce pulsuje, gdy cała Łazienkowska wiedziona przez Żyletę śpiewa Sen o Warszawie . A wszystko dlatego, że to po prostu nie moja rzeczywistość. Rozumiem kataloński ruch separatystyczny i wszystkie inne wartości społeczne, które stoją za Barçą, czuję je i popieram, ale nimi nie żyję, bo po prostu urodziłam się na drugim końcu kontynentu. Żyję Warszawą i dlatego legijna atmosfera stadionowa jest bliższa mojemu sercu niż ta barcelońska, która jest piękna, ale której częścią niestety nigdy nie będę.
I to samo właśnie można by powiedzieć o całej lidze, niezależnie od tego, jakie są twoje ukochane kluby, czy to polskie czy zagraniczne. Tak, Ekstraklasa jest słaba; jest mało zaawansowana technicznie, jej przedstawiciele kompromitują się w europejskich pucharach, piłkarzom czasami wręcz nie chce się grać, prezesi zmieniają trenerów jak rękawiczki, a spora część meczy jest bezsensowną kopaniną i jest po prostu żenująca. To prawda i tego nie zmienimy, ale w takim kraju się urodziliśmy i tak się składa, że jest to jedyna liga osadzona w naszych realiach, doświadczająca naszych problemów i naszych cech narodowych, zależna po części od naszej sytuacji polityczno-ekonomicznej i, co najważniejsze, z atmosferą, która jest nam najbliższa, a to dlatego, że to my ją tworzymy i my decydujemy o tym, jaka ma być, jakie kwestie poruszać, w jaki sposób oddziaływać na kibica - a że wszyscy żyjemy w tych samych realiach, to te zamysły rozumiemy i trafiają one dokładnie tam, gdzie miały, dając taki efekt, jaki miał być wywołany. Czyli najlepszy. I pewnie, że nadal możemy oglądać hity La Ligi i Premier League i narzekać, dlaczego na naszych boiskach tak nie grają - kto by tak nie robił, gdy porównania wypadają tak tragicznie. Ale gdy przychodzi co do czego, wędrujemy na stadion naszej lokalnej ekipy i niezależnie, czy to klub Ekstraklasy, I ligi czy okręgówki, stwierdzamy, że to jest właśnie nasza drużyna i to ją rozumiemy najlepiej. Bo jest nam najbliższa. I dlatego nie tylko sama Ekstraklasa, ale po prostu polskie rozgrywki ligowe, są naprawdę ekstra.
Tak, wszyscy wiemy skąd ta nazwa - jako że Polska jest jednym z tych nienormalnych krajów, gdzie słowa pierwsza czy trzecia liga wcale nie informują, który jest to w rzeczywistości poziom rozgrywek, używa się określenia "klasa rozrywkowa". A najwyższa z tych klas jest wyjątkowa, bo jest na ustach całej Polski. To jest to coś ekstra, czego nie mają inne klasy, dlatego jest to Ekstra-Klasa. Ale mi chodzi o coś zupełnie innego, o to potoczne znaczenie słowa "ekstra" równoznaczne z "super", "świetne" i tak dalej. I tu może się to wydawać mylące, no bo na pierwszy rzut oka - co jest świetnego w naszej rodzimej lidze ze szczytu? Narzekanie na nią jest przecież prowadzone w naszych mediach praktycznie z dnia na dzień, uczymy tego kolejne pokolenia i pewnie gdyby zawodnicy z polskich klubów poprawiała swoje umiejętności choćby o 1% za każdym razem, gdy ktoś na nich narzeka, już dawno podbilibyśmy Ligę Mistrzów. A jednak dokładnie w momencie, gdy to 16 klubów od Śląska i Legii po Piast i Pogoń rozegrały tylko ten jeden, pierwszy mecz sezonu, od razu zdałam sobie sprawę, że są rzeczy, które naprawdę są Ekstra w Ekstraklasie.
Ekstraklasa jest ekstra, bo jest nieprzewidywalna i tak, wiem że to strasznie oklepany tekst, ale jeśli ledwo sezon się zaczyna, tylko jeden mecz został rozegrany, a Pogoń ogrywa Zagłębie 4:0, to co ja mam powiedzieć? Ręka do góry, kto się takiego wyniku spodziewał. I proszę mi tu teraz nie ściemniać, bo przeglądałam wiele typów na pierwszą kolejkę i najbardziej "pro-pogoniowskie" (jeśli mogę użyć takiego słowa) typy brzmiały "remis, ale jednak z wskazaniem na Zagłębie". A jak ktoś naprawdę uważał, że jest szansa na taki wynik, to musi teraz mieć bardzo dużo pieniędzy od buków. Tymczasem właśnie takie coś się zdarzyło, a to był dopiero pierwszy mecz! Ciekawe, jakimi jeszcze takimi spotkaniami uraczy nas nasza liga - i po pierwszej kolejce, już nie mogę się doczekać, kiedy poznam odpowiedź na te pytanie.
Ekstraklasa jest też ekstra, bo jest zakręcona, a przynajmniej, delikatnie mówiąc, odmienna od standardowej europejskiej ligi (i nie chodzi mi tu o poziom sportowy, chociaż to, niestety, też prawda). Mam jednak na myśli bardziej dynamikę układu sił, który bardziej niż rozgrywki piłkarskie przypomina mi Formułę 1, gdzie w każdej przerwie między sezonami mechanicy zmieniają bolidy tak, że ich kolejność od najlepszych do najsłabszych nie ma już nic wspólnego z tą z poprzedniego sezonu. Tyle że przy klubach Ekstraklasy nie majstrują żadni mechanicy (transfery nie zmieniają aż tak obrazu drużyny, nie oszukujmy się), a mimo to układ sił praktycznie co roku jest inny. Dlatego takie wyniki, jak inauguracyjna porażka mistrza i wicemistrza czy zwycięstwo 4 bramkami beniaminka nikogo nie dziwią. Dlatego też wszelkie przedsezonowe typowania, który klub będzie walczył o co, są z góry skazane na porażkę - przypominam, że w zeszłym sezonie Lechia i Zagłębie były typowane do walki o europejskie puchary, Lech i Wisła były kandydatami do mistrza, a Podbeskidzie i Korona do bronienia się przed spadkiem - i teraz, jak ktoś nie pamięta, polecam wygooglanie tabeli końcowej i weryfikację tych zapowiedzi. Ale, co najdziwniejsze, teraz, kiedy już możliwości wyżej wymienionych klubów są oceniane na podstawie zeszłorocznego występu, wcale się nie zdziwię, że zamiast drugi raz tak samo, zaprezentują się dokładnie tak, jak właśnie przestano od nich oczekiwać. To po prostu totalnie pokręcona liga, w której wszystko dzieje się dokładnie na odwrót, niż się spodziewamy - co ma też swoje złe strony w postaci pojawiającego się czasami tak zwanego "mistrza z przypadku", ale poza tym jest multizabawnie i jeśli nie oglądasz dla emocji (które czasami są naprawdę duże) czy niespodzianek (których, jak już wyjaśniłam, jest bez liku), to po prostu dla śmiechu i rozrywki. No bo jak tu się nie uśmiechać, kiedy widzisz, że jakby ostatni mecz kolejki skończył się minutę wcześniej, to padałyby w niej tylko 2 wyniki - 2:1 i 4:0 :)
Ale przede wszystkim Ekstraklasa jest ekstra, bo jest nasza. I na potwierdzenie tego argumentu natychmiast przypomina mi się to uczucie, kiedy w zeszłym sezonie wracałam do domu z Łazienkowskiej z meczu Legia-Lech, oglądałam dokładnie swój świeżo kupiony, nowy szalik i stwierdziłam, że chociaż zawsze uważałam Barcelonę za mój najukochańszy klub, to jednak ona zawsze będzie dla mnie takim tworem gdzieś na drugim końcu Europy, i mimo że ten twór ma piękny stadion w pięknym mieście i przepięknie na nim gra, to jednak zawsze będzie to dla mnie taki nierealny ideał, który będę mogła podziwiać tylko przez telewizję, a nawet jak uda mi się wybrać kiedyś do Barcelony w wakacje i kupić ten wymarzony bilet na Camp Nou, to i tak będę tam zwykłą turystką, która nawet za bardzo dopingować nie będzie, bo poza hymnem klubu nie zna nawet żadnych przyśpiewek... A Legia? Legia może nie gra wybitnie, ma fatalny zarząd, potrafi seryjnie przegrywać wygrane mecze i frajersko tracić tytuły, które ma podane jak na talerzu... Tak, to prawda, potrafi być naprawdę wkurzająca, do ideału jej daleko. Ale jest moja, jest lokalna, jest klubem, którego duszę czuję, bo tą duszą jest Warszawa, miasto które kocham i w którym mieszkam od urodzenia. I mogę sobie wielbić Barcę przed telewizorem, nic w tym złego, jestem z nią bardzo związana. Ale całkiem prawdopodobne, że kiedy wreszcie pierwszy raz stanę na Camp Nou, podniosę szalik wysoko, a trybuny odśpiewają głośno El Cant Del Barça , choć powinno byc to największym przeżyciem, jakie mnie do tej pory spotka, to okaże się nagle, że to w ogóle nie to samo, co tego sierpniowego dnia, gdy pierwszy raz doświadczyłam, jak niesamowicie serce pulsuje, gdy cała Łazienkowska wiedziona przez Żyletę śpiewa Sen o Warszawie . A wszystko dlatego, że to po prostu nie moja rzeczywistość. Rozumiem kataloński ruch separatystyczny i wszystkie inne wartości społeczne, które stoją za Barçą, czuję je i popieram, ale nimi nie żyję, bo po prostu urodziłam się na drugim końcu kontynentu. Żyję Warszawą i dlatego legijna atmosfera stadionowa jest bliższa mojemu sercu niż ta barcelońska, która jest piękna, ale której częścią niestety nigdy nie będę.
I to samo właśnie można by powiedzieć o całej lidze, niezależnie od tego, jakie są twoje ukochane kluby, czy to polskie czy zagraniczne. Tak, Ekstraklasa jest słaba; jest mało zaawansowana technicznie, jej przedstawiciele kompromitują się w europejskich pucharach, piłkarzom czasami wręcz nie chce się grać, prezesi zmieniają trenerów jak rękawiczki, a spora część meczy jest bezsensowną kopaniną i jest po prostu żenująca. To prawda i tego nie zmienimy, ale w takim kraju się urodziliśmy i tak się składa, że jest to jedyna liga osadzona w naszych realiach, doświadczająca naszych problemów i naszych cech narodowych, zależna po części od naszej sytuacji polityczno-ekonomicznej i, co najważniejsze, z atmosferą, która jest nam najbliższa, a to dlatego, że to my ją tworzymy i my decydujemy o tym, jaka ma być, jakie kwestie poruszać, w jaki sposób oddziaływać na kibica - a że wszyscy żyjemy w tych samych realiach, to te zamysły rozumiemy i trafiają one dokładnie tam, gdzie miały, dając taki efekt, jaki miał być wywołany. Czyli najlepszy. I pewnie, że nadal możemy oglądać hity La Ligi i Premier League i narzekać, dlaczego na naszych boiskach tak nie grają - kto by tak nie robił, gdy porównania wypadają tak tragicznie. Ale gdy przychodzi co do czego, wędrujemy na stadion naszej lokalnej ekipy i niezależnie, czy to klub Ekstraklasy, I ligi czy okręgówki, stwierdzamy, że to jest właśnie nasza drużyna i to ją rozumiemy najlepiej. Bo jest nam najbliższa. I dlatego nie tylko sama Ekstraklasa, ale po prostu polskie rozgrywki ligowe, są naprawdę ekstra.
czwartek, 16 sierpnia 2012
Dlaczego Superpuchar jest super
Ale zanim zajmę się tym tematem, krótka dygresja. Wszystko dlatego, że zamierzałam opublikować cały osobny wpis o zakończeniu Igrzysk Olimpijskich, ale po podstawowym rozplanowaniu go w głowie okazało się, że właściwie nie mam pomysłu, co bym miała w nim napisać. Nie wiem, może to przez słabe wyniki Polaków, zwłaszcza że tenisiści i siatkarze zawiedli, a piłka nożna na Igrzyskach to nie jest prawdziwa piłka nożna, a więc w moich ulubionych dyscyplinach było dość mało do oglądania. A może po prostu dlatego, że przez większość Igrzysk byłam na obozie i jeśli uznajemy taniec za sport, to był on przez te dwa tygodnia dyscypliną która odciskała się na moim życiu jeszcze bardziej, niż zrobiła to piłka nożna podczas Euro, więc moja wiedza o wydarzeniach na olimpiadzie ograniczała się do czytanych na szybko w wolnych chwilach informacjach poprzez wi-fi w internecie - bo na żywo udało mi się obejrzeć jedynie półtora meczu siatkówki, trzy gemy z meczu mikstowego Radwańskiej i końcówkę konkursu pchnięcia kulą, taki był wspaniały dostęp do telewizji - w każdym razie jakimś sposobem te igrzyska przeszły gdzieś obok mnie, nie odznaczając się jakoś szczególnie na moim życiu. Ale to chyba ten obóz, bo przez te cztery dni, kiedy byłam jeszcze w domu, okupowałam miejsce przed telewizorem praktycznie od rana do nocy, przełączając się z TVP na Eurosport i z powrotem i poznając nowe dyscypliny i ogromnie mi się to podobało, o czym zresztą już pisałam. Dlatego za cztery lata będę musiała, nauczona doświadczeniem, zarezerwować sobie odpowiedni okres, żeby całego go spędzić na śledzeniu sportowego święta, a tymczasem po prostu upewnię się, że wiem o wszystkich ważnych wydarzeniach z Londynu i zacznę się skupiać na tym, co dopiero ma się wydarzyć.
A tego akurat jest dużo, bo kiedy my skupialiśmy się - zależnie od osoby - na niszowych, na co dzień nie oglądanych dyscyplinach sportu bądź po prostu własnych wakacjach, to tymczasem borem lasem nadeszła połowa sierpnia, a to oznacza, że faktycznie nadchodzi pełnia europejskiego sezonu klubowego w naszej ukochanej piłce nożnej, a wraz z nią - rozpoczynające wszystko spotkania o Superpuchar, i to na nich chciałabym dzisiaj się skupić. A to może oznaczać dość luźne rozważania, bo moje pierwsze skojarzenie na słowo "Superpuchar" to rozważania sprzed jakiegoś czasu na temat niewłaściwie nadanych i wprowadzających w błąd nazw, czyli takich sprzecznych z ich znaczeniem. No, jak na przykład "pierogi ruskie", które są w 100% polskie, nie mają w sobie nic ruskiego i Rosji nigdy na oczy nie widziały :). To wtedy stwierdziłam, że najbardziej mylącą nazwą jest właśnie "Superpuchar", no bo co sugeruje taka nazwa? Że okej, puchar to puchar, to zwykły puchar, ale Super-puchar - ooo, to dopiero jest coś! Tymczasem Superpuchar jest w rzeczywistości najmniej znaczącym trofeum w sezonie, do którego nie przykłada się znaczącej uwagi - no więc mamy najbardziej mylącą nazwę świata futbolu. No, przynajmniej wtedy tak myślałam, bo potem stwierdziłam, że jeszcze bardziej mylącą nazwą jest "Ekstraklasa", o której można powiedzieć wszystko, ale na pewno nie to, że jest ekstra :D - no ale zostańmy przy temacie i mylącym sformułowaniu "Superpuchar". Przynajmniej wtedy wydawało mi się, że mylącym, bo niedawno chyba odkryłam, skąd to "super" w Superpucharze.
Bo Superpuchar naprawdę jest super. Jest super dla kibiców, którzy już na sam początek sezonu mogą cieszyć się spotkaniami zasługującymi na miano wielkich klasyków. Podczas gdy terminarze rozgrywek ligowych dawkują nam emocje, rozpoczynając sezony od starć czołowych drużyn z tymi z dołu tabeli (to znaczy, z dołu poprzedniej tabeli, bo na rozpoczęcie sezonu ona jeszcze nic nie mówi i krystalizuje się dopiero po 3-4 kolejkach), mecze o Superpuchar, jako spotkania mistrza kraju ze zdobywcą pucharu, niemal zawsze są konfrontacjami zespołów ze ścisłej czołówki (w zasadzie tylko czasami pojawiające się niespodzianki w pucharach są w stanie to zakłócić). I to właśnie dlatego już na rozpoczęcie sezonu mieliśmy szansę obejrzeć starcia Borussia-Bayern czy przede wszystkim osławione już ponad wszelkie możliwe granice El Clásico, Gran Derbi czy jak by tego nie zwać, starcie Realu i Barcelony. A nawet dwa starcia, jako że akurat hiszpański Superpuchar rozgrywany jest systemem mecz i rewanż. Może El Clásico faktycznie staje się trochę przereklamowane, może i nawet bywało go aż za dużo, ale od jakiegoś czasu (to znaczy, przepraszam fanów Realu, ale odkąd jego zawodnicy skupili się na kopaniu piłki zamiast nóg przeciwników), niezależnie od wyniku po każdym Gran Derbi nie mogę się doczekać kolejnego, tak więc nie posiadam się z radości, że kolejny sezon rozpoczniemy aż od dwóch takich meczów. I to jest pierwsza super rzecz w Superpucharze.
Superpuchar jest super również dla klubów, bo można go różnie interpretować. Z jednej strony jest to najmniej znaczące trofeum i, jak twierdzą władze na przykład Borussii Dortmund, "jedynie element sezonu przygotowawczego", z drugiej strony, to wciąż oficjalne spotkanie i oficjalne trofeum, a więc również szansa, aby dobrze zacząć sezon. A dla klubów, które ostatnio sezony kończą dużo gorzej niż by chciały, chociaż dobry początek byłby ważny, zwłaszcza jeśli oznacza on - wreszcie - zwycięstwo nad jedynym rywalem, który przez ostatnie dwa sezony był nie do pokonania. Innymi słowy, Superpuchar jest super dla Bayernu Monachium, który właśnie dzięki niemu osiągnął - przynajmniej w skali mini - to, co udawało mu się większość historii, a przestało się udawać w okresie najnowszym. A to z kolei jest dowodem, że są w stanie to zrobić rownież w większej skali, i zapowiedź powrotu na tron w nowym sezonie. Ale paradoksalnie dobrze czuć się mimo wszystko również Borussia, właśnie dlatego, że Superpuchar jest tak mało znaczący, przez co cały czas mogą powtarzać, że oczywiście szkoda im porażki, ale to tylko element presezonu, a oni zbiorą się do kupy na te bardziej znaczące rozgrywki i tam pokażą, co naprawdę potrafią. Innymi słowy, tak nieźle i tak dobrze.
Superpuchar jest też super dla klubów, bo daje im możliwość szybkiego nabijania liczniku łącznie zdobytych trofeów, jako że wywalczenie go jest w pewien sposób bonusem do mistrzostwa/pucharu (niepotrzebne skreślić), a liczy się jako oddzielne oficjalne trofeum. Jeszcze pamiętam, jak w zeszłym roku po zdobyciu dwóch Superpucharów, Hiszpanii i Europy, okazało się, że łączna liczba wszystkich trofeów oficjalnych Barcy przewyższyła o jedno liczbę tychże należących do Realu - w ten sposób, chociaż wszyscy wiemy, że te najbardziej znaczące trofea nadal są po stronie madryckiego klubu (historii jednak nie zmienisz tak łatwo), oficjalnie to Blaugrana może nazywać się "najbardziej utytułowanym klubem w kraju". Ale deficyt historyczny Barcy jeszcze nie jest tak mały, ona mimo wszystko od zawsze rywalizowała z Los Blancos, tyle że kiedyś nie przynosiło to aż tak spektakularnych efektów jak w ostatnich latach. Takiego "nabijania" trofeów najbardziej potrzebują kluby, które potęgami próbują stać się nagle i musiałyby przez dobre paręnaście lat wygrywać co tylko się da, żeby dogonić rywali pracujących na swój status przez całą historię. Dla takich zespołów każdy pojedynczy tytuł ma znaczenie, a Superpuchar jest ku temu najlepszą okazją. A może raczej Tarcza Wspólnoty, bo to właśnie Manchester City powinien teraz jak najszybciej gonić inne kluby z angielskiej czołówki, jeśli nie chce, by wizerunek klubu z krajowego absolutnego topu rozpływał się natychmiast po pierwszym rzucie oka na klubowe muzeum. Słucham? Że i tak nie dogoni, bo zanim tyle nazbiera to szejkowie znudzą się i odejdą, a na muzeum pełne trofeów potrzeba historii? Pewnie tak, ale w tym momencie ważne jest, żeby poza ostatnim pucharem za mistrzostwo Anglii było tam cokolwiek innego, żeby to nie wyglądało na zwycięstwo na totalnym farcie i nic więcej... A tak to o, chociaż jakieś takie tarcze się wstawi :). Zresztą to chyba stanie się jeszcze powszechniejsze, bo nawet jakby wynik tego meczu był inny i Tarcza nie dostałaby roli wypełniacza gablotki The Citizens, to dostałaby rolę wypełniacza innej gablotki, tyle że w Londynie - w końcu Chelsea może i ustabilizowała swoją pozycję w czołówce dość wyraźnie, ale historycznie nadal musi gonić rywali. A do tego akurat Superpuchar jest naprawdę super.
Superpuchar jest też super dla wszelkich prezesów i dyrektorów, nie tylko klubów, ale przede wszystkim związków, lig i tak dalej, bo po prostu na nim najłatwiej zarobić. Tylko jedno spotkanie, więc organizacja nie kosztuje wiele, a starcie takich zespołów, że wejściówki sprzedają sie jak świeże bułeczki, że o prawach do transmisji nie wspomnę. A że mecz nie jest w sumie aż taki ważny, bo Superpuchar ma mały prestiż, to można w sumie olać wiernych kibiców i wysłać - jak to już od jakiegoś czasu robią Włosi - mistrza i zdobywcę pucharu gdzieś daleko, gdzie ludzie zapłacą za bilety trzy razy więcej niż prawdziwi, wierni kibice. I takim oto magicznym sposobem Juventus z Napoli zamiast przed wiernymi, włoskimi kibicami musieli walczyć gdzieś w Chinach "żeby promować włoski futbol na świecie". I widocznie promocja działa, bo już słyszałam myśli, żeby podobnie wypromować piłkę hiszpańską... I co z tego, że co chwila powtarzam ANI MI SIĘ WAŻCIE, bo w przyszłe wakacje mam w sierpniu odwiedzić Barcelonę i raczej nie po to przejeżdżam pół Europy, żebyście mi akurat na ten tydzień wywieźli ukochaną drużynę gdzieś do Chin... -.- (No chyba, że ukochana drużyna się do Superpucharu nie zakwalifikuje, ale tego na razie nie dopuszczam do myśli :D). Ale widocznie chińscy kibice są cenniejsi niż zwykli. Albo bogatsi. Tak to jest, piłka nożna to biznes nie sport. Tak, ten ostatni akapit był trochę ironiczny, ale to - niestety - kolejny powód, dla którego Superpuchar jest super. I pewnie ze wszystkich przeze mnie tu wymienionych, właśnie ten, dla którego Superpuchar w ogóle istnieje. Taki jest ten świat, jak to już wiadomo od dawna... Kasa, misiu, kasa...
A tego akurat jest dużo, bo kiedy my skupialiśmy się - zależnie od osoby - na niszowych, na co dzień nie oglądanych dyscyplinach sportu bądź po prostu własnych wakacjach, to tymczasem borem lasem nadeszła połowa sierpnia, a to oznacza, że faktycznie nadchodzi pełnia europejskiego sezonu klubowego w naszej ukochanej piłce nożnej, a wraz z nią - rozpoczynające wszystko spotkania o Superpuchar, i to na nich chciałabym dzisiaj się skupić. A to może oznaczać dość luźne rozważania, bo moje pierwsze skojarzenie na słowo "Superpuchar" to rozważania sprzed jakiegoś czasu na temat niewłaściwie nadanych i wprowadzających w błąd nazw, czyli takich sprzecznych z ich znaczeniem. No, jak na przykład "pierogi ruskie", które są w 100% polskie, nie mają w sobie nic ruskiego i Rosji nigdy na oczy nie widziały :). To wtedy stwierdziłam, że najbardziej mylącą nazwą jest właśnie "Superpuchar", no bo co sugeruje taka nazwa? Że okej, puchar to puchar, to zwykły puchar, ale Super-puchar - ooo, to dopiero jest coś! Tymczasem Superpuchar jest w rzeczywistości najmniej znaczącym trofeum w sezonie, do którego nie przykłada się znaczącej uwagi - no więc mamy najbardziej mylącą nazwę świata futbolu. No, przynajmniej wtedy tak myślałam, bo potem stwierdziłam, że jeszcze bardziej mylącą nazwą jest "Ekstraklasa", o której można powiedzieć wszystko, ale na pewno nie to, że jest ekstra :D - no ale zostańmy przy temacie i mylącym sformułowaniu "Superpuchar". Przynajmniej wtedy wydawało mi się, że mylącym, bo niedawno chyba odkryłam, skąd to "super" w Superpucharze.
Bo Superpuchar naprawdę jest super. Jest super dla kibiców, którzy już na sam początek sezonu mogą cieszyć się spotkaniami zasługującymi na miano wielkich klasyków. Podczas gdy terminarze rozgrywek ligowych dawkują nam emocje, rozpoczynając sezony od starć czołowych drużyn z tymi z dołu tabeli (to znaczy, z dołu poprzedniej tabeli, bo na rozpoczęcie sezonu ona jeszcze nic nie mówi i krystalizuje się dopiero po 3-4 kolejkach), mecze o Superpuchar, jako spotkania mistrza kraju ze zdobywcą pucharu, niemal zawsze są konfrontacjami zespołów ze ścisłej czołówki (w zasadzie tylko czasami pojawiające się niespodzianki w pucharach są w stanie to zakłócić). I to właśnie dlatego już na rozpoczęcie sezonu mieliśmy szansę obejrzeć starcia Borussia-Bayern czy przede wszystkim osławione już ponad wszelkie możliwe granice El Clásico, Gran Derbi czy jak by tego nie zwać, starcie Realu i Barcelony. A nawet dwa starcia, jako że akurat hiszpański Superpuchar rozgrywany jest systemem mecz i rewanż. Może El Clásico faktycznie staje się trochę przereklamowane, może i nawet bywało go aż za dużo, ale od jakiegoś czasu (to znaczy, przepraszam fanów Realu, ale odkąd jego zawodnicy skupili się na kopaniu piłki zamiast nóg przeciwników), niezależnie od wyniku po każdym Gran Derbi nie mogę się doczekać kolejnego, tak więc nie posiadam się z radości, że kolejny sezon rozpoczniemy aż od dwóch takich meczów. I to jest pierwsza super rzecz w Superpucharze.
Superpuchar jest super również dla klubów, bo można go różnie interpretować. Z jednej strony jest to najmniej znaczące trofeum i, jak twierdzą władze na przykład Borussii Dortmund, "jedynie element sezonu przygotowawczego", z drugiej strony, to wciąż oficjalne spotkanie i oficjalne trofeum, a więc również szansa, aby dobrze zacząć sezon. A dla klubów, które ostatnio sezony kończą dużo gorzej niż by chciały, chociaż dobry początek byłby ważny, zwłaszcza jeśli oznacza on - wreszcie - zwycięstwo nad jedynym rywalem, który przez ostatnie dwa sezony był nie do pokonania. Innymi słowy, Superpuchar jest super dla Bayernu Monachium, który właśnie dzięki niemu osiągnął - przynajmniej w skali mini - to, co udawało mu się większość historii, a przestało się udawać w okresie najnowszym. A to z kolei jest dowodem, że są w stanie to zrobić rownież w większej skali, i zapowiedź powrotu na tron w nowym sezonie. Ale paradoksalnie dobrze czuć się mimo wszystko również Borussia, właśnie dlatego, że Superpuchar jest tak mało znaczący, przez co cały czas mogą powtarzać, że oczywiście szkoda im porażki, ale to tylko element presezonu, a oni zbiorą się do kupy na te bardziej znaczące rozgrywki i tam pokażą, co naprawdę potrafią. Innymi słowy, tak nieźle i tak dobrze.
Superpuchar jest też super dla klubów, bo daje im możliwość szybkiego nabijania liczniku łącznie zdobytych trofeów, jako że wywalczenie go jest w pewien sposób bonusem do mistrzostwa/pucharu (niepotrzebne skreślić), a liczy się jako oddzielne oficjalne trofeum. Jeszcze pamiętam, jak w zeszłym roku po zdobyciu dwóch Superpucharów, Hiszpanii i Europy, okazało się, że łączna liczba wszystkich trofeów oficjalnych Barcy przewyższyła o jedno liczbę tychże należących do Realu - w ten sposób, chociaż wszyscy wiemy, że te najbardziej znaczące trofea nadal są po stronie madryckiego klubu (historii jednak nie zmienisz tak łatwo), oficjalnie to Blaugrana może nazywać się "najbardziej utytułowanym klubem w kraju". Ale deficyt historyczny Barcy jeszcze nie jest tak mały, ona mimo wszystko od zawsze rywalizowała z Los Blancos, tyle że kiedyś nie przynosiło to aż tak spektakularnych efektów jak w ostatnich latach. Takiego "nabijania" trofeów najbardziej potrzebują kluby, które potęgami próbują stać się nagle i musiałyby przez dobre paręnaście lat wygrywać co tylko się da, żeby dogonić rywali pracujących na swój status przez całą historię. Dla takich zespołów każdy pojedynczy tytuł ma znaczenie, a Superpuchar jest ku temu najlepszą okazją. A może raczej Tarcza Wspólnoty, bo to właśnie Manchester City powinien teraz jak najszybciej gonić inne kluby z angielskiej czołówki, jeśli nie chce, by wizerunek klubu z krajowego absolutnego topu rozpływał się natychmiast po pierwszym rzucie oka na klubowe muzeum. Słucham? Że i tak nie dogoni, bo zanim tyle nazbiera to szejkowie znudzą się i odejdą, a na muzeum pełne trofeów potrzeba historii? Pewnie tak, ale w tym momencie ważne jest, żeby poza ostatnim pucharem za mistrzostwo Anglii było tam cokolwiek innego, żeby to nie wyglądało na zwycięstwo na totalnym farcie i nic więcej... A tak to o, chociaż jakieś takie tarcze się wstawi :). Zresztą to chyba stanie się jeszcze powszechniejsze, bo nawet jakby wynik tego meczu był inny i Tarcza nie dostałaby roli wypełniacza gablotki The Citizens, to dostałaby rolę wypełniacza innej gablotki, tyle że w Londynie - w końcu Chelsea może i ustabilizowała swoją pozycję w czołówce dość wyraźnie, ale historycznie nadal musi gonić rywali. A do tego akurat Superpuchar jest naprawdę super.
Superpuchar jest też super dla wszelkich prezesów i dyrektorów, nie tylko klubów, ale przede wszystkim związków, lig i tak dalej, bo po prostu na nim najłatwiej zarobić. Tylko jedno spotkanie, więc organizacja nie kosztuje wiele, a starcie takich zespołów, że wejściówki sprzedają sie jak świeże bułeczki, że o prawach do transmisji nie wspomnę. A że mecz nie jest w sumie aż taki ważny, bo Superpuchar ma mały prestiż, to można w sumie olać wiernych kibiców i wysłać - jak to już od jakiegoś czasu robią Włosi - mistrza i zdobywcę pucharu gdzieś daleko, gdzie ludzie zapłacą za bilety trzy razy więcej niż prawdziwi, wierni kibice. I takim oto magicznym sposobem Juventus z Napoli zamiast przed wiernymi, włoskimi kibicami musieli walczyć gdzieś w Chinach "żeby promować włoski futbol na świecie". I widocznie promocja działa, bo już słyszałam myśli, żeby podobnie wypromować piłkę hiszpańską... I co z tego, że co chwila powtarzam ANI MI SIĘ WAŻCIE, bo w przyszłe wakacje mam w sierpniu odwiedzić Barcelonę i raczej nie po to przejeżdżam pół Europy, żebyście mi akurat na ten tydzień wywieźli ukochaną drużynę gdzieś do Chin... -.- (No chyba, że ukochana drużyna się do Superpucharu nie zakwalifikuje, ale tego na razie nie dopuszczam do myśli :D). Ale widocznie chińscy kibice są cenniejsi niż zwykli. Albo bogatsi. Tak to jest, piłka nożna to biznes nie sport. Tak, ten ostatni akapit był trochę ironiczny, ale to - niestety - kolejny powód, dla którego Superpuchar jest super. I pewnie ze wszystkich przeze mnie tu wymienionych, właśnie ten, dla którego Superpuchar w ogóle istnieje. Taki jest ten świat, jak to już wiadomo od dawna... Kasa, misiu, kasa...
Etykiety:
bayern monachium,
borussia dortmund,
bundesliga,
chelsea,
fc barcelona,
igrzyska olimpijskie,
juventus,
la liga,
manchester city,
napoli,
premier league,
real madryt,
serie a
piątek, 10 sierpnia 2012
Life is brutal and full of zasadzkas
And sportowcas, którzy przegrywają i z reguły są to ci, którzy akurat chcesz, żeby wygrali. I do tego jak próbujesz w jakiś magiczny sposób dodać im szczęścia, to jeszcze zapeszasz. Smutne to, ale prawdziwe i kiedyś będę musiała się z tym pogodzić.
Smutna jest przede wszystkim porażka siatkarzy. Dlatego, że oczekiwaliśmy od nich czegoś znacznie większego, ale też dlatego, że nagle okazuje się, że przez system rozgrywek po tak długim czasie grania nagle nie mamy nic. Bo w systemie, gdzie z sześciu drużyn z grupy wychodzą aż cztery, to właśnie wyjście z niej nie jest wielkim osiągnięciem, zwłaszcza kiedy grupa układa się tak, że pod względem poziomu dwie ekipy wyraźnie odstają od reszty i już przed rozpoczęciem rozgrywek wiadomo było, kto odpadnie, a kto przejdzie dalej. Zresztą nawet sam Anastasi wielokrotnie powtarzał, że grupa się nie liczy, a najważniejszy będzie ćwierćfinał. I proszę. Pod tym względem nasi siatkarze zawiedli pewnie podobnie jak Aga Radwańska, która co prawda odpadła już w pierwszej rundzie i ze słabszą zawodniczką ale trzeba pamiętać, że siatkarze mieli grupę, więc jedna porażka jeszcze nie oznaczała ich pożegnania z turniejem. Do tego ekipa Anastasiego odpadła tak naprawdę nie w meczu z Rosjanami, którzy są potężną drużyną i mieli prawo z nimi przegrać, lecz w starciu z Australią, które mieli wręcz obowiązek wygrać - czego nie zrobili, tym samym skazując się na walkę z ekipą Sbornej. A porażka z Australią jest mniej więcej tak samo spodziewana i możliwa do wytłumaczenia, jak porażka Radwańskiej z Goerges. Może nawet jeszcze mniej. Niestety, jak już ci, z których na co dzień jesteśmy najbardziej dumni, zawodzą, to wszyscy naraz.
Smutne są też te wszystkie czwarte miejsca naszych zawodników na igrzyskach, zwłaszcza kiedy medal był naprawdę blisko. Jakby policzyć wszystkie takie sytuacje, pewnie zebrałoby ich się drugie tyle, co mamy teraz medali, jak choćby judoka Paweł Zagrodnik, który stracił brąz przez błąd sędziów (ja się może na tym nie znam, ale moja koleżanka trenuje judo od wielu lat i była absolutnie przekonana, że Polak powinien wygrać tamto starcie). Ostatnio do ekipy czwartomiejscowców dołączyła kobieca czwórka kajakarska, która przegrała brąz o (sic!) 0,2 sekundy i naprawdę zaczynam się zastanawiać, czy naprawdę jesteśmy tacy pechowi, czy to mi się tylko tak wydaje, bo zwracam uwagę głównie na takie przypadki, bo mi strasznie tych medali brakuje. Nawet biorąc pod uwagę, że kajakarki potem odbiły sobie tę porażkę w dwójce, gdzie z kolei podobnie krótkim czasem wyprzedziły czwartą ekipę, mamy w tej chwili 9 medali. 2 złota, srebro i reszta brązów. Jeden krążek i wyrównamy wynik z Pekinu i Aten. 10 medali. Wooow, potęga. Brytyjczycy lmają dwa razy więcej złotych krążków niż my wszystkich łącznie, a to przecież podobny wielkościowo kraj do nas. I tak już od 12 lat. Chyba naprawdę czas się z tym pogodzić. Mimo że to takie smutne.
Smutne od lat są też nasze popisy piłkarskie. I choć o tym rozwodziłam się na tym blogu trylion pięćset razy i pewnie kolejne trylion pięćset razy jeszcze będę się rozwodzić, to dzisiaj będzie kolejny raz. Moje życzenia szczęścia nic nie dały, znowu na arenie międzynarodowej wyglądamy beznadziejnie i naprawdę i tak powinniśmy skakać z radości, że chociaż jednej Legii udało się przejść dalej i zachować nadzieję na występ choć w połowie tak dobry jak rok temu. Uprzedzam - tak, wiem, że Śląsk mimo porażki przechodzi do eliminacji LE, ale widząc nazwy jego potencjalnych rywali, nie wyobrażam sobie, zeby zespół tracący 6 goli z mistrzem Szwecji mógł z nimi cokolwiek ugrać. Niestety, ale to było do przewidzenia, bo co prawda sezon temu tez wszyscy narzekaliśmy, że mamy najsłabszego mistrza w historii, ale przynajmniej wtedy był to mistrz doświadczony na arenie międzynarodowej. Dlatego Wisła przynajmniej Bułgarów w 3 rundzie odprawiła bez cienia wątpliwości, dopiero w playoff zapewniając nam horror z APOELem, tymczasem Śląsk nie potrafił osiągnąć nawet tego. I dlatego też po wrocławianach nie spodziewam się dalszego awansu ani tym bardziej sensacyjnych wyjść z grupy z oferty last minute, jak to zrobiła w poprzednim sezonie Biała Gwiazda. O punktach w rankingu UEFA nie chcę nawet mówić... Nawet jeśli Legii uda się powtórzyć występ sprzed roku, to dotychczasowe tempo wzrostu już na pewno nie zostanie zachowane (głownie przez cztery porażki tydzień temu). A że wskaźnik liczy się na podstawie wyników z ostatnich 5 sezonów, za rok odpadnie nam całkiem dobry sezon Lecha jeszcze w Pucharze UEFA i sukcesem będzie utrzymanie dotychczasowej pozycji. Innymi słowy, o wyższym rozstawieniu lepiej zapomnieć. I czas się z tym pogodzić.
A najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że nie widać, żeby ktoś chciał coś z tym zrobić. Jak już wspomniałam, jestem teraz na obozie tanecznym i nasz ośrodek to się chyba tylko na obozy nastawił, bo oprócz nas jest tu jeden tenisowy i chyba trzy czy cztery piłkarskie. No więc ja, stęskniona już trochę za meczami, poszłam w wolnym czasie na boisko na tyłach pooglądać treningi piłkarzy, żeby zaskoczona odkryć, że zamiast obozu przyjechała tu na rowerach grupka kilkunastu znajomych, parę lat starszych ode mnie, żeby sobie pograć dla rozrywki. Ale wciągnęła mnie ich gra i nawet się nie skapnęłam, jak zaczęłam oceniać ich wszystkich, w stylu "Ten w czerwonej koszulce świetnie gra, i bramkarz jest bardzo dobry...". I wtedy właśnie do mnie trafiło, że to przecież do jasnej cholery nie ja powinnam to oceniać, tylko odpowiedni do tego, kompetentni ludzie, którzy sie najlepiej na tym znają! No bo ile takich boisk jest w całej Polsce, pewnie koło tysiąca, a biegają po nich setki tysięcy chłopaków (i czasami również dziewczyn) w różnym wieku, i każdy z nich mógłby w przyszłości być podporą jeśli nie reprezentacji, to chociaż klubu, ale my nigdy nie dowiemy sie o jego istnieniu! A wystarczyłoby, gdyby każde takie boisko miało oddelegowanego skauta z jakiegoś klubu, który regularnie je obserwuje, i kiedy znajdzie jakiegoś takiego właśnie "gracza w czerwonej koszulce", który sie wyróżnia, to zaprosi go do szkółki. Tak samo szkolne hale, też mogłyby być monitorowane przez znających sie na tym ludzi, tylko gdyby kluby chciały rozbudować ten system skautingu...
Zresztą to samo tyczy się innych dyscyplin. Brytyjczycy na przykład, gdy dowiedzieli się, że zorganizują olimpiadę, natychmiast przejrzeli listę dyscyplin, w których mogą wystawic reprezentantów, i wysłali ludzi, żeby przeczesywali kraj wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu ludzi nadających się do tych z nich, które nie były do tej pory brytyjską specjalnością. I tak oto mieliśmy na Igrzyskach szczypiornistów, którzy siedem lat wstecz, gdy przyznano Londynowi olimpiadę, nie wiedzieli, że istnieje taki sport jak piłka ręczna. Oczywiście wielkiego sukcesu nie odnieśli, ale jak na drużynę sklejaną tylko na potrzeby olimpiady, na pewno nie przynieśli wstydu. To dlaczego my tak nie możemy? Dlaczego nie możemy sami zatroszczyć się o przyszłość naszego sportu, zamiast naiwnie liczyć, że znowu będą znajdować się gdzieś pojedyncze osoby z tak dużą ilością samozaparcia, żeby wbrew wszystkim i tak osiągać sukcesy, i dopiero wtedy oglądać się na jego dyscyplinę, zastanawiając się, jak to jest, że nie mamy żadnych następców? A może zaczniemy się pocieszać tylko pseudopolskimi obcokrajowcami, którym emigracja pomogła w odniesieniu sukcesu (szczyt w tej kategorii mamy w tenisie, od Woźniackiej po Kerber), nie wspominając, że pewnie jakby zostały w Polsce, nigdy by nie doszli tam gdzie są, bo ich talent nie zostałby odkryty? Tak, to właśnie jest najsmutniejsze... I chyba z tym też się będę musiała pogodzić, bo nie widzę ludzi chętnych, by cos zmienić.
Smutna jest przede wszystkim porażka siatkarzy. Dlatego, że oczekiwaliśmy od nich czegoś znacznie większego, ale też dlatego, że nagle okazuje się, że przez system rozgrywek po tak długim czasie grania nagle nie mamy nic. Bo w systemie, gdzie z sześciu drużyn z grupy wychodzą aż cztery, to właśnie wyjście z niej nie jest wielkim osiągnięciem, zwłaszcza kiedy grupa układa się tak, że pod względem poziomu dwie ekipy wyraźnie odstają od reszty i już przed rozpoczęciem rozgrywek wiadomo było, kto odpadnie, a kto przejdzie dalej. Zresztą nawet sam Anastasi wielokrotnie powtarzał, że grupa się nie liczy, a najważniejszy będzie ćwierćfinał. I proszę. Pod tym względem nasi siatkarze zawiedli pewnie podobnie jak Aga Radwańska, która co prawda odpadła już w pierwszej rundzie i ze słabszą zawodniczką ale trzeba pamiętać, że siatkarze mieli grupę, więc jedna porażka jeszcze nie oznaczała ich pożegnania z turniejem. Do tego ekipa Anastasiego odpadła tak naprawdę nie w meczu z Rosjanami, którzy są potężną drużyną i mieli prawo z nimi przegrać, lecz w starciu z Australią, które mieli wręcz obowiązek wygrać - czego nie zrobili, tym samym skazując się na walkę z ekipą Sbornej. A porażka z Australią jest mniej więcej tak samo spodziewana i możliwa do wytłumaczenia, jak porażka Radwańskiej z Goerges. Może nawet jeszcze mniej. Niestety, jak już ci, z których na co dzień jesteśmy najbardziej dumni, zawodzą, to wszyscy naraz.
Smutne są też te wszystkie czwarte miejsca naszych zawodników na igrzyskach, zwłaszcza kiedy medal był naprawdę blisko. Jakby policzyć wszystkie takie sytuacje, pewnie zebrałoby ich się drugie tyle, co mamy teraz medali, jak choćby judoka Paweł Zagrodnik, który stracił brąz przez błąd sędziów (ja się może na tym nie znam, ale moja koleżanka trenuje judo od wielu lat i była absolutnie przekonana, że Polak powinien wygrać tamto starcie). Ostatnio do ekipy czwartomiejscowców dołączyła kobieca czwórka kajakarska, która przegrała brąz o (sic!) 0,2 sekundy i naprawdę zaczynam się zastanawiać, czy naprawdę jesteśmy tacy pechowi, czy to mi się tylko tak wydaje, bo zwracam uwagę głównie na takie przypadki, bo mi strasznie tych medali brakuje. Nawet biorąc pod uwagę, że kajakarki potem odbiły sobie tę porażkę w dwójce, gdzie z kolei podobnie krótkim czasem wyprzedziły czwartą ekipę, mamy w tej chwili 9 medali. 2 złota, srebro i reszta brązów. Jeden krążek i wyrównamy wynik z Pekinu i Aten. 10 medali. Wooow, potęga. Brytyjczycy lmają dwa razy więcej złotych krążków niż my wszystkich łącznie, a to przecież podobny wielkościowo kraj do nas. I tak już od 12 lat. Chyba naprawdę czas się z tym pogodzić. Mimo że to takie smutne.
Smutne od lat są też nasze popisy piłkarskie. I choć o tym rozwodziłam się na tym blogu trylion pięćset razy i pewnie kolejne trylion pięćset razy jeszcze będę się rozwodzić, to dzisiaj będzie kolejny raz. Moje życzenia szczęścia nic nie dały, znowu na arenie międzynarodowej wyglądamy beznadziejnie i naprawdę i tak powinniśmy skakać z radości, że chociaż jednej Legii udało się przejść dalej i zachować nadzieję na występ choć w połowie tak dobry jak rok temu. Uprzedzam - tak, wiem, że Śląsk mimo porażki przechodzi do eliminacji LE, ale widząc nazwy jego potencjalnych rywali, nie wyobrażam sobie, zeby zespół tracący 6 goli z mistrzem Szwecji mógł z nimi cokolwiek ugrać. Niestety, ale to było do przewidzenia, bo co prawda sezon temu tez wszyscy narzekaliśmy, że mamy najsłabszego mistrza w historii, ale przynajmniej wtedy był to mistrz doświadczony na arenie międzynarodowej. Dlatego Wisła przynajmniej Bułgarów w 3 rundzie odprawiła bez cienia wątpliwości, dopiero w playoff zapewniając nam horror z APOELem, tymczasem Śląsk nie potrafił osiągnąć nawet tego. I dlatego też po wrocławianach nie spodziewam się dalszego awansu ani tym bardziej sensacyjnych wyjść z grupy z oferty last minute, jak to zrobiła w poprzednim sezonie Biała Gwiazda. O punktach w rankingu UEFA nie chcę nawet mówić... Nawet jeśli Legii uda się powtórzyć występ sprzed roku, to dotychczasowe tempo wzrostu już na pewno nie zostanie zachowane (głownie przez cztery porażki tydzień temu). A że wskaźnik liczy się na podstawie wyników z ostatnich 5 sezonów, za rok odpadnie nam całkiem dobry sezon Lecha jeszcze w Pucharze UEFA i sukcesem będzie utrzymanie dotychczasowej pozycji. Innymi słowy, o wyższym rozstawieniu lepiej zapomnieć. I czas się z tym pogodzić.
A najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że nie widać, żeby ktoś chciał coś z tym zrobić. Jak już wspomniałam, jestem teraz na obozie tanecznym i nasz ośrodek to się chyba tylko na obozy nastawił, bo oprócz nas jest tu jeden tenisowy i chyba trzy czy cztery piłkarskie. No więc ja, stęskniona już trochę za meczami, poszłam w wolnym czasie na boisko na tyłach pooglądać treningi piłkarzy, żeby zaskoczona odkryć, że zamiast obozu przyjechała tu na rowerach grupka kilkunastu znajomych, parę lat starszych ode mnie, żeby sobie pograć dla rozrywki. Ale wciągnęła mnie ich gra i nawet się nie skapnęłam, jak zaczęłam oceniać ich wszystkich, w stylu "Ten w czerwonej koszulce świetnie gra, i bramkarz jest bardzo dobry...". I wtedy właśnie do mnie trafiło, że to przecież do jasnej cholery nie ja powinnam to oceniać, tylko odpowiedni do tego, kompetentni ludzie, którzy sie najlepiej na tym znają! No bo ile takich boisk jest w całej Polsce, pewnie koło tysiąca, a biegają po nich setki tysięcy chłopaków (i czasami również dziewczyn) w różnym wieku, i każdy z nich mógłby w przyszłości być podporą jeśli nie reprezentacji, to chociaż klubu, ale my nigdy nie dowiemy sie o jego istnieniu! A wystarczyłoby, gdyby każde takie boisko miało oddelegowanego skauta z jakiegoś klubu, który regularnie je obserwuje, i kiedy znajdzie jakiegoś takiego właśnie "gracza w czerwonej koszulce", który sie wyróżnia, to zaprosi go do szkółki. Tak samo szkolne hale, też mogłyby być monitorowane przez znających sie na tym ludzi, tylko gdyby kluby chciały rozbudować ten system skautingu...
Zresztą to samo tyczy się innych dyscyplin. Brytyjczycy na przykład, gdy dowiedzieli się, że zorganizują olimpiadę, natychmiast przejrzeli listę dyscyplin, w których mogą wystawic reprezentantów, i wysłali ludzi, żeby przeczesywali kraj wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu ludzi nadających się do tych z nich, które nie były do tej pory brytyjską specjalnością. I tak oto mieliśmy na Igrzyskach szczypiornistów, którzy siedem lat wstecz, gdy przyznano Londynowi olimpiadę, nie wiedzieli, że istnieje taki sport jak piłka ręczna. Oczywiście wielkiego sukcesu nie odnieśli, ale jak na drużynę sklejaną tylko na potrzeby olimpiady, na pewno nie przynieśli wstydu. To dlaczego my tak nie możemy? Dlaczego nie możemy sami zatroszczyć się o przyszłość naszego sportu, zamiast naiwnie liczyć, że znowu będą znajdować się gdzieś pojedyncze osoby z tak dużą ilością samozaparcia, żeby wbrew wszystkim i tak osiągać sukcesy, i dopiero wtedy oglądać się na jego dyscyplinę, zastanawiając się, jak to jest, że nie mamy żadnych następców? A może zaczniemy się pocieszać tylko pseudopolskimi obcokrajowcami, którym emigracja pomogła w odniesieniu sukcesu (szczyt w tej kategorii mamy w tenisie, od Woźniackiej po Kerber), nie wspominając, że pewnie jakby zostały w Polsce, nigdy by nie doszli tam gdzie są, bo ich talent nie zostałby odkryty? Tak, to właśnie jest najsmutniejsze... I chyba z tym też się będę musiała pogodzić, bo nie widzę ludzi chętnych, by cos zmienić.
Etykiety:
agnieszka radwańska,
australia,
igrzyska olimpijskie,
judo,
kajakarstwo,
legia warszawa,
liga europy,
liga mistrzów,
piłka ręczna,
polska,
rosja,
siatkówka,
śląsk wrocław,
tenis,
wisła kraków
środa, 8 sierpnia 2012
Może to przyniesie szczęście
Stwierdziłam, że muszę coś napisać. Chociaż naprawdę nie wiem już, co o tym wszystkim myśleć. Wszystko przez moją obsesję na punkcie szukania we wszystkim podobieństw i analogii w różnych rozgrywkach. A Olimpiada jest takim dziwnym turniejem, gdzie masz tyle dyscyplin naraz, że naprawdę ciężko, aby rezultaty we wszystkich z nich układały sie podobnie, przez co już w ogóle nie wiem, na czym się skupiać, jako że ostatni raz, kiedy wszystkie dyscypliny toczyły się mniej więcej tak samo, to czasy mojego ostatniego wpisu i wszystko nie tak, jak trzeba. Paradoksalnie następnego dnia po tym pojawiły się trzy medale, w tym dwa złote, czyli chyba najlepszy dzień dla Polski od początku Olimpiady. Nie wierzę co prawda oczywiście, że moje wypociny mają jakikolwiek wpływ na wyniki Polaków w Londynie, ale mimo wszystko uznałam, że chyba najwyższy czas znowu coś napisać, bo może to jednak przyniesie szczęście....
Przede wszystkim niech je przyniesie, o ironio, siatkarzom, jedynym, których chwaliłam ostatnio, którzy chyba postanowili pokazać, że wcale nie są tacy niesamowici za jakich ich wszyscy mamy, i kiedy cała grupa grała idealnie pod nich, otwierając im prostą drogę do pierwszego miejsca w grupie, oni jakimś cudem wtopili z (sic!) Australią, skazując się jednocześnie na ciężki ćwierćfinał z Rosjanami. Nie mam zielonego pojęcia, skąd ta nagła wpadka, nie oglądałam meczu (treningi na obozie), i pewnie ćwierćfinału z tego samego powodu rownież nie zobaczę, więc cieżko mi wypowiadać sie o formie polskich siatkarzy i szansach na wymarzony medal. Dlatego pozostaje mi życzyć powodzenia i pamiętać, że Polacy z reguły dużo gorzej spisują się jako faworyci, a lepiej, gdy nikt na nich nie stawia. Jeśli porażka z Australijczykami miała zdjąć z nich presję i spowodować lepszą grę przeciwko Rosji, to jestem w stanie się z nią pogodzić. Ale dajcie z siebie wszystko dzis wieczorem.
Ale to chyba cecha nie tylko siatkarzy, ale wszystkich Polaków, jako że chyba jedynym sportowcem startującym pod biało-czerwoną flagą, który był faworytem i faktycznie osiągnął sukces, był nasz złoty kulomiot Tomasz Majewski. Pozostali kandydaci do medali zawiedli, a krążki pozdobywali zawodnicy, po ktorych nikt się tego nie spodziewał. Idealnym przykładem na to jest wczorajsza czy tam przedwczorajsza konkurencja podnoszenia ciężarów, gdzie startowało dwóch naszych zawodników, Dołęga, typowany nawet do złota, i Bonk, po którym nie spodziewano się sukcesu. Medal zdobył ten drugi. Dlatego liczę na dużo szczęścia dla innych nieznanych mi jeszcze zawodników, po których nie spodziewamy się cudów. Na koniec, to ich w końcu pamiętamy najbardziej.
Nie mogłam też zapomnieć o mojej ukochanej piłce nożnej. Okazuje się bowiem, że ile razy bym sobie nie obiecywała, że już się nie będę przejmować losami polskich kopaczy, to ostatecznie co by się nie działo jest to dyscyplina poruszająca mnie najbardziej. A więc, jako że już wkrótce czekają nas rewanżowe spotkania 3 rundy eliminacji europejskich pucharów, mam też nadzieję, że moja radosna twórczość w jakiś sposób przyniesie trochę szczęścia Legii, żeby strzeliła tą głupią bramkę i chociaż ona jakoś się wydostała z tarapatów, w jakich cały polski futbol był po pierwszych meczach. Albo... może zaszaleję - liczę na szczęście dla wszystkich naszych klubów. W końcu Liverpool w 2005 miał tylko 45 minut na odrobienie 3 goli straty i dał radę, a nasze zespoły mają ich aż 90, to kto wie, może też się uda?....
Taaak, ja też w to nie wierzę. Ale z odrobiną szczęścia?... Taką trochę większą odrobiną.... Mniej więcej wielkości Jowisza... Kto wie, może tym razem to nasza pora? :)
Pod sam koniec przede wszystkim mam nadzieję na dużo szczęścia dla kibiców, którzy się wciąż tym wszystkim zajmują i śledzą regularnie wszystkie te nasze popisy. Ciężkie jest życie Polaka, zarówno sportowca jak i widza, bo nasz kraj normalny nie jest i nigdy nie był. Ale kto wie, może chociaż tym razem wyproszę wystarczającą ilość szczęścia, żeby móc w wakacje obejrzeć wiadomości i po prostu się uśmiechnąć. A jak i to nie zadziała, to po prostu życzę takich wakacji, żeby uśmiech został na twarzy nawet jeśli Śląsk, Ruch, Lech i Legia nagle na oczach całej Europy zaczną grać w "kto lepiej udaje Cracovię". To tyle ode mnie, chyba jakoś zapełniłam limit na jednorazowy wpis. Kto wie, może to jednak przyniesie szczęście...
Przede wszystkim niech je przyniesie, o ironio, siatkarzom, jedynym, których chwaliłam ostatnio, którzy chyba postanowili pokazać, że wcale nie są tacy niesamowici za jakich ich wszyscy mamy, i kiedy cała grupa grała idealnie pod nich, otwierając im prostą drogę do pierwszego miejsca w grupie, oni jakimś cudem wtopili z (sic!) Australią, skazując się jednocześnie na ciężki ćwierćfinał z Rosjanami. Nie mam zielonego pojęcia, skąd ta nagła wpadka, nie oglądałam meczu (treningi na obozie), i pewnie ćwierćfinału z tego samego powodu rownież nie zobaczę, więc cieżko mi wypowiadać sie o formie polskich siatkarzy i szansach na wymarzony medal. Dlatego pozostaje mi życzyć powodzenia i pamiętać, że Polacy z reguły dużo gorzej spisują się jako faworyci, a lepiej, gdy nikt na nich nie stawia. Jeśli porażka z Australijczykami miała zdjąć z nich presję i spowodować lepszą grę przeciwko Rosji, to jestem w stanie się z nią pogodzić. Ale dajcie z siebie wszystko dzis wieczorem.
Ale to chyba cecha nie tylko siatkarzy, ale wszystkich Polaków, jako że chyba jedynym sportowcem startującym pod biało-czerwoną flagą, który był faworytem i faktycznie osiągnął sukces, był nasz złoty kulomiot Tomasz Majewski. Pozostali kandydaci do medali zawiedli, a krążki pozdobywali zawodnicy, po ktorych nikt się tego nie spodziewał. Idealnym przykładem na to jest wczorajsza czy tam przedwczorajsza konkurencja podnoszenia ciężarów, gdzie startowało dwóch naszych zawodników, Dołęga, typowany nawet do złota, i Bonk, po którym nie spodziewano się sukcesu. Medal zdobył ten drugi. Dlatego liczę na dużo szczęścia dla innych nieznanych mi jeszcze zawodników, po których nie spodziewamy się cudów. Na koniec, to ich w końcu pamiętamy najbardziej.
Nie mogłam też zapomnieć o mojej ukochanej piłce nożnej. Okazuje się bowiem, że ile razy bym sobie nie obiecywała, że już się nie będę przejmować losami polskich kopaczy, to ostatecznie co by się nie działo jest to dyscyplina poruszająca mnie najbardziej. A więc, jako że już wkrótce czekają nas rewanżowe spotkania 3 rundy eliminacji europejskich pucharów, mam też nadzieję, że moja radosna twórczość w jakiś sposób przyniesie trochę szczęścia Legii, żeby strzeliła tą głupią bramkę i chociaż ona jakoś się wydostała z tarapatów, w jakich cały polski futbol był po pierwszych meczach. Albo... może zaszaleję - liczę na szczęście dla wszystkich naszych klubów. W końcu Liverpool w 2005 miał tylko 45 minut na odrobienie 3 goli straty i dał radę, a nasze zespoły mają ich aż 90, to kto wie, może też się uda?....
Taaak, ja też w to nie wierzę. Ale z odrobiną szczęścia?... Taką trochę większą odrobiną.... Mniej więcej wielkości Jowisza... Kto wie, może tym razem to nasza pora? :)
Pod sam koniec przede wszystkim mam nadzieję na dużo szczęścia dla kibiców, którzy się wciąż tym wszystkim zajmują i śledzą regularnie wszystkie te nasze popisy. Ciężkie jest życie Polaka, zarówno sportowca jak i widza, bo nasz kraj normalny nie jest i nigdy nie był. Ale kto wie, może chociaż tym razem wyproszę wystarczającą ilość szczęścia, żeby móc w wakacje obejrzeć wiadomości i po prostu się uśmiechnąć. A jak i to nie zadziała, to po prostu życzę takich wakacji, żeby uśmiech został na twarzy nawet jeśli Śląsk, Ruch, Lech i Legia nagle na oczach całej Europy zaczną grać w "kto lepiej udaje Cracovię". To tyle ode mnie, chyba jakoś zapełniłam limit na jednorazowy wpis. Kto wie, może to jednak przyniesie szczęście...
Etykiety:
australia,
igrzyska olimpijskie,
lech poznań,
legia warszawa,
lekkoatletyka,
liga europy,
liga mistrzów,
podnoszenie ciężarów,
polska,
rosja,
ruch chorzów,
siatkówka,
śląsk wrocław
piątek, 3 sierpnia 2012
Jeśli wszystko idzie nie tak jak trzeba, to wiesz, ze jesteś w Polsce
W kraju, w którym żałujesz, że masz dostęp do internetu. Otóż pojechałam sobie na obóz. Taneczny, jeśli ma to jakiekolwiek znaczenie. No i przez ostatni tydzień przed wyjazdem zastanawiałam sie tylko nad tym, czy na miejscu będę miała dostęp do wi-fi, żeby sprawdzać wyniki olimpiady i innych rozgrywek. Okazało sie, ze owszem jest, ale tylko w recepcji, no więc natychmiast stała sie ona najczęściej odwiedzanym przeze mnie miejscem w wolnym czasie. I teraz zastanawiam sie, czy nadal to robic, bo jak mam dalej dostawać takie wieści, to chyba wolę zaszyć sie na jakimś odludziu przynajmniej do rozpoczęcia sezonu klubowego.
Do wieści z igrzysk już się przyzwyczaiłam - powoli godzę się z myślą, że pewnie nasza zdobycz z Londynu będzie równa może połowie tej pekińskiej. Chociaż można dostać szału, widząc na zmianę miejsca czwarte z ostatnimi, jak nasi pływacy. Albo wyniki półfinałowe które dawałyby medal i dużo gorsze rezultaty już w finałach, jak nasi szanowni kajakarze. Albo przegrywanie meczów tuż przed strefą medalową, i to jednym punktem - jak badmintonowy mikst. Albo zawodników gadających miesiąc o medalu, a potem odpadających w pierwszej potyczce - jak szermierze. Albo granie dużo lepiej przed igrzyskami niż na igrzyskach - przepraszam, pani Radwańska, wiem że ostatnio pani broniłam, ale no bez przesady, debla mogę wybaczyć bo Amerykanki są najlepszą parą świata, ale mikst? Stosur kompletnie nieumiejąca grać na trawie i Hewitt, który dobrze grał dawno temu? No naprawdę, to już chyba jakieś jaja są... Zaraz popisy zaczną lekkoatleci i jak jeszcze niedawno czekałam na to, powtarzając w głowie kilka nazwisk, w związku z którymi liczyłam na medal, tak teraz nie jestem pewna, czy chcę wiedzieć, jak zakończą zmagania. Żeby nie było - wcale nie mam do zawodników pretensji o osiągane przez nich wyniki. Wierzę w to, że walczyli na 100% swoich możliwości (może z wyjątkiem Radwańskiej, której nie mam pojęcia jaki wirus nagle odebrał umiejętności, no bo raz można przegrać, zwłaszcza po wyrównanym spotkaniu, ale trzy razy?), a że po prostu są za słabi? Taki kraj. W końcu są jeszcze słabsi zawodnicy, którzy startują mimo braku jakichkolwiek szans, i to jest dobre, bo nie wszyscy mogą wygrywać, ktoś musi zajmować te ostatnie miejsca, a przecież igrzyska w zamyśle były turniejem, gdzie "nie liczy sie zwycięstwo, ale walka". No więc doceniam walkę, ale naprawdę... już tydzień mamy igrzyska i nadal to jedno srebro z pierwszego dnia? No można się wkurzyć...
Zwłaszcza że do poziomu polskich olimpijczyków dostosowali się nasi cudowni piłkarze :/. Jak jeszcze niedawno ich występy komentowałam znanym z internetu "that awkward moment when...", nie mogąc uwierzyć, że tak dobrze nam idzie, tak teraz jedyne co mogę powiedzieć na ten temat, żeby zachować styl, to wzięte z internetowych memów "Aaaaaaand it's gone". Oczywiście to było zbyt piękne, żeby było prawdziwe, a ja jak głupia znowu dałam się nabrać, że może wreszcie wychodzimy z dołka, że może coś się wreszcie odmieni. Tymczasem to coś ze Wrocławia dostaje 3:0 z jakimś klubem ze Szwecji, to coś z Poznania dostaje 3:0 z jakimś klubem ze Szwecji i nawet Legia, którą tylko przez osobiste powiązania nie nazywam "czymś z Warszawy", też przegrywa z Austriakami, których powinna roznieść w pył. Ich szczęście, że niezbyt wysoko i z bramką na wyjeździe, to zwykłe 1:0 na Łazienkowskiej i jest 4 runda, ale i tak zdecydowanie jest to poziom, który... hmmm... jako że ostatnio krytykowałam bezustanne jeżdżenie po "swoich", jedyne co powiem to "rozczarowujący", zwłaszcza że korzystny wynik w rewanżu wcale nie jest pewny. W sumie chyba tylko Ruchowi wybaczam porażkę, bo chociaż szanse na dalszy awans wyglądają beznadziejnie, to wszyscy od początku wiedzieliśmy, że Viktoria jest rywalem ze zdecydowanie wyższej półki i jakikolwiek korzystny rezultat chorzowian byłby sensacją. Pozostałe kluby zaprezentowały nam to, co polskie drużyny robią najlepiej - odpadanie tam, gdzie absolutnie nie powinny. No dobra, okej, nie odpadanie a przegrywanie, jeszcze nie było rewanżów więc może nie będę zapeszać. Co nie zmienia faktu, że jakiekolwiek szanse dalszej gry ma chyba tylko Legia i Śląsk, który nawet po odpadnieciu z eliminacji LM przechodzi do playoffs LE. Chociaż z taką grą to ja ich w ogóle tam nie widzę, więc ogólnie rzecz biorąc... Chyba sobie nie pooglądamy Ligi Europy w Polsce w tym roku.
Po tym wszystkim naprawdę zastanawiam się, po co ja sprawdzam ciągle ten internet w wolnym czasie, zamiast się totalnie odciąć od wszystkiego i udawać że sportowy świat też ma wakacje. W końcu jeśli takie tragedie nas spotykają, a jestem tu dopiero drugi dzień, to ja się naprawdę boję, co będzie, jak wrócę, czy biało-czerwone barwy będą jeszcze w ogóle istnieć. I wtedy na ratunek przychodzą mi ci sami ludzie, co zazwyczaj, kiedy tracę wiarę w nasz kraj, którzy stanowią swoisty ewenement w tym paśmie porażek i zaczynam się zastanawiać, jak oni się uchowali w tym kraju. Bartek Kurek, Zbyszek Bartman, Michał Winiarski, Piotrek Nowakowski, Marcin Możdżonek, Łukasz Żygadło, Krzysiek Ignaczak, Paweł Zagumny, Kuba Jarosz, Michał Kubiak i Michał Ruciak. I do kompletu honorowy gość naszego państwa Andrea Anastasi. Siatkarze. Naprawdę w tej chwili zaczyna mnie to zastanawiać. Jakim cudem cały nasz kraj przeżywa porażkę za porażką, a oni kolejnym trzysetowym zwycięstwem (bynajmniej nie nad ogórkami, Argentyna jest w światowej dziesiątce) udowadniają, że porażka z Bułgarią była tylko wypadkiem przy pracy i nadal są na prostej drodze ku jednemu z najefektowniejszych złotych medali na całych igrzyskach? Okej, okej, to pierwszy i ostatni raz kiedy używam takiego określenia, sama mówiłam, że tego nie lubię. Do medalu - jakiegokolwiek - jeszcze daleka droga pełna wielu trudnych spotkań i nic nie jest pewne. Ale naprawdę potrzebuję pocieszenia po tych wszystkich porażkach. No bo kogo my mamy poza nimi? Jasne, są żeglarze i windsurferzy, którzy trzymają sie na razie w czołówce (swoją drogą - wielkie brawa dla Zosi Klepackiej za wygranie dwóch etapów, tak rzadko mamy okazję cieszyć sie z jakichkolwiek zwycięstw...), no ale po takich doświadczeniach już się boję, że w ostatnim etapie spadną na czwarte miejsce albo coś, tyle razy tak się działo... To samo wspomnieni już lekkoatleci, którzy niekoniecznie przekonują mnie, że na pewno zdobędą... a choćby i te 3 medale już będą czymś, przynajmniej dla mnie. A siatkarze tak. Siatkarze mają coś, co sprawia że im ufam. Coś, co mówi mi "Oni są w tej chwili znakomici, nie wiem czy zdobędą złoto, ale na pewno na nie zasługują". I to mnie właśnie dziwi. Bo w końcu my, Polacy, nieczęsto możemy podziwiać taką moc, taką pewność, że to jest nasz czas i możemy wszystko. I pewnie stąd ten nagły fenomen siatkówki, która z po prostu jednej z "weselszych" dyscyplin, w której możemy oglądać lepsze wyniki niż w tej nieszczęsnej nożnej (była przecież jeszcze choćby ręczna, siata kobiet, skoki narciarskie etc...), urosła do miana zwycięskiego wyjątku w świecie pełnym rozczarowań. A przecież każdy chce przeżywać zwycięstwa, choćby w jednej dyscyplinie na 20...
Do wieści z igrzysk już się przyzwyczaiłam - powoli godzę się z myślą, że pewnie nasza zdobycz z Londynu będzie równa może połowie tej pekińskiej. Chociaż można dostać szału, widząc na zmianę miejsca czwarte z ostatnimi, jak nasi pływacy. Albo wyniki półfinałowe które dawałyby medal i dużo gorsze rezultaty już w finałach, jak nasi szanowni kajakarze. Albo przegrywanie meczów tuż przed strefą medalową, i to jednym punktem - jak badmintonowy mikst. Albo zawodników gadających miesiąc o medalu, a potem odpadających w pierwszej potyczce - jak szermierze. Albo granie dużo lepiej przed igrzyskami niż na igrzyskach - przepraszam, pani Radwańska, wiem że ostatnio pani broniłam, ale no bez przesady, debla mogę wybaczyć bo Amerykanki są najlepszą parą świata, ale mikst? Stosur kompletnie nieumiejąca grać na trawie i Hewitt, który dobrze grał dawno temu? No naprawdę, to już chyba jakieś jaja są... Zaraz popisy zaczną lekkoatleci i jak jeszcze niedawno czekałam na to, powtarzając w głowie kilka nazwisk, w związku z którymi liczyłam na medal, tak teraz nie jestem pewna, czy chcę wiedzieć, jak zakończą zmagania. Żeby nie było - wcale nie mam do zawodników pretensji o osiągane przez nich wyniki. Wierzę w to, że walczyli na 100% swoich możliwości (może z wyjątkiem Radwańskiej, której nie mam pojęcia jaki wirus nagle odebrał umiejętności, no bo raz można przegrać, zwłaszcza po wyrównanym spotkaniu, ale trzy razy?), a że po prostu są za słabi? Taki kraj. W końcu są jeszcze słabsi zawodnicy, którzy startują mimo braku jakichkolwiek szans, i to jest dobre, bo nie wszyscy mogą wygrywać, ktoś musi zajmować te ostatnie miejsca, a przecież igrzyska w zamyśle były turniejem, gdzie "nie liczy sie zwycięstwo, ale walka". No więc doceniam walkę, ale naprawdę... już tydzień mamy igrzyska i nadal to jedno srebro z pierwszego dnia? No można się wkurzyć...
Zwłaszcza że do poziomu polskich olimpijczyków dostosowali się nasi cudowni piłkarze :/. Jak jeszcze niedawno ich występy komentowałam znanym z internetu "that awkward moment when...", nie mogąc uwierzyć, że tak dobrze nam idzie, tak teraz jedyne co mogę powiedzieć na ten temat, żeby zachować styl, to wzięte z internetowych memów "Aaaaaaand it's gone". Oczywiście to było zbyt piękne, żeby było prawdziwe, a ja jak głupia znowu dałam się nabrać, że może wreszcie wychodzimy z dołka, że może coś się wreszcie odmieni. Tymczasem to coś ze Wrocławia dostaje 3:0 z jakimś klubem ze Szwecji, to coś z Poznania dostaje 3:0 z jakimś klubem ze Szwecji i nawet Legia, którą tylko przez osobiste powiązania nie nazywam "czymś z Warszawy", też przegrywa z Austriakami, których powinna roznieść w pył. Ich szczęście, że niezbyt wysoko i z bramką na wyjeździe, to zwykłe 1:0 na Łazienkowskiej i jest 4 runda, ale i tak zdecydowanie jest to poziom, który... hmmm... jako że ostatnio krytykowałam bezustanne jeżdżenie po "swoich", jedyne co powiem to "rozczarowujący", zwłaszcza że korzystny wynik w rewanżu wcale nie jest pewny. W sumie chyba tylko Ruchowi wybaczam porażkę, bo chociaż szanse na dalszy awans wyglądają beznadziejnie, to wszyscy od początku wiedzieliśmy, że Viktoria jest rywalem ze zdecydowanie wyższej półki i jakikolwiek korzystny rezultat chorzowian byłby sensacją. Pozostałe kluby zaprezentowały nam to, co polskie drużyny robią najlepiej - odpadanie tam, gdzie absolutnie nie powinny. No dobra, okej, nie odpadanie a przegrywanie, jeszcze nie było rewanżów więc może nie będę zapeszać. Co nie zmienia faktu, że jakiekolwiek szanse dalszej gry ma chyba tylko Legia i Śląsk, który nawet po odpadnieciu z eliminacji LM przechodzi do playoffs LE. Chociaż z taką grą to ja ich w ogóle tam nie widzę, więc ogólnie rzecz biorąc... Chyba sobie nie pooglądamy Ligi Europy w Polsce w tym roku.
Po tym wszystkim naprawdę zastanawiam się, po co ja sprawdzam ciągle ten internet w wolnym czasie, zamiast się totalnie odciąć od wszystkiego i udawać że sportowy świat też ma wakacje. W końcu jeśli takie tragedie nas spotykają, a jestem tu dopiero drugi dzień, to ja się naprawdę boję, co będzie, jak wrócę, czy biało-czerwone barwy będą jeszcze w ogóle istnieć. I wtedy na ratunek przychodzą mi ci sami ludzie, co zazwyczaj, kiedy tracę wiarę w nasz kraj, którzy stanowią swoisty ewenement w tym paśmie porażek i zaczynam się zastanawiać, jak oni się uchowali w tym kraju. Bartek Kurek, Zbyszek Bartman, Michał Winiarski, Piotrek Nowakowski, Marcin Możdżonek, Łukasz Żygadło, Krzysiek Ignaczak, Paweł Zagumny, Kuba Jarosz, Michał Kubiak i Michał Ruciak. I do kompletu honorowy gość naszego państwa Andrea Anastasi. Siatkarze. Naprawdę w tej chwili zaczyna mnie to zastanawiać. Jakim cudem cały nasz kraj przeżywa porażkę za porażką, a oni kolejnym trzysetowym zwycięstwem (bynajmniej nie nad ogórkami, Argentyna jest w światowej dziesiątce) udowadniają, że porażka z Bułgarią była tylko wypadkiem przy pracy i nadal są na prostej drodze ku jednemu z najefektowniejszych złotych medali na całych igrzyskach? Okej, okej, to pierwszy i ostatni raz kiedy używam takiego określenia, sama mówiłam, że tego nie lubię. Do medalu - jakiegokolwiek - jeszcze daleka droga pełna wielu trudnych spotkań i nic nie jest pewne. Ale naprawdę potrzebuję pocieszenia po tych wszystkich porażkach. No bo kogo my mamy poza nimi? Jasne, są żeglarze i windsurferzy, którzy trzymają sie na razie w czołówce (swoją drogą - wielkie brawa dla Zosi Klepackiej za wygranie dwóch etapów, tak rzadko mamy okazję cieszyć sie z jakichkolwiek zwycięstw...), no ale po takich doświadczeniach już się boję, że w ostatnim etapie spadną na czwarte miejsce albo coś, tyle razy tak się działo... To samo wspomnieni już lekkoatleci, którzy niekoniecznie przekonują mnie, że na pewno zdobędą... a choćby i te 3 medale już będą czymś, przynajmniej dla mnie. A siatkarze tak. Siatkarze mają coś, co sprawia że im ufam. Coś, co mówi mi "Oni są w tej chwili znakomici, nie wiem czy zdobędą złoto, ale na pewno na nie zasługują". I to mnie właśnie dziwi. Bo w końcu my, Polacy, nieczęsto możemy podziwiać taką moc, taką pewność, że to jest nasz czas i możemy wszystko. I pewnie stąd ten nagły fenomen siatkówki, która z po prostu jednej z "weselszych" dyscyplin, w której możemy oglądać lepsze wyniki niż w tej nieszczęsnej nożnej (była przecież jeszcze choćby ręczna, siata kobiet, skoki narciarskie etc...), urosła do miana zwycięskiego wyjątku w świecie pełnym rozczarowań. A przecież każdy chce przeżywać zwycięstwa, choćby w jednej dyscyplinie na 20...
Etykiety:
agnieszka radwańska,
igrzyska olimpijskie,
kajakarstwo,
lech poznań,
legia warszawa,
lekkoatletyka,
liga europy,
liga mistrzów,
pływanie,
polska,
ruch chorzów,
siatkówka,
szermierka,
śląsk wrocław,
tenis,
żeglarstwo
Subskrybuj:
Posty (Atom)