Czyli o odpadaniu słów kilka, a może nawet więcej i jak ktoś chce, może od razu pominąć ten wpis, bo pewnie temat odpadania i tak będę musiała poruszyć jeszcze 137595202373734 razy. Cóż niestety począć, skoro to jedna z nielicznych rzeczy, która w sporcie wychodzi nam naprawdę dobrze. Tak, tak, znowu będę pesymistyczna i narzekacka, bo i znowu - chociaż szukałam pozytywów - naprawdę o to ciężko. Nie z tego prostego powodu, że po prostu jesteśmy słabi - wtedy po prostu przyzwyczaiłabym się do tego i po prostu przerzuciła na coś innego. Dlatego, że w tym kraju co chwila ktoś mi robi nadzieję, że wreszcie coś się zmienia, żeby chwilę potem perfidnie zagrać mi na nosie. Jak wszystkie cztery występy naszych ekip w playoffs Ligi Europy.
Może najpierw o Śląsku, bo z powodów oczywistych i osobistych będzie dużo krócej. I w sumie, to chyba akurat w przypadku wrocławian o złudnych nadziejach można mówić nie tylko w kontekście ostatniej rundy, ale wszystkich. Co prawda jeśli chodzi o rundę trzecią, nadziei narobił mi nie tyle sam Śląsk, co UEFA z panem Infantino na czele, która mając do wyboru takie marki, jak Anderlecht Bruksela, CFR Cluj czy BATE Borysów (cała trójka ostatecznie spokojnie dobiła się do LM), skazała... khkhkhkhkhk... nie chce mi to przejść przez gardło, kto to wymyślił, że nie można powtarzać ciągle nazwy klubu i trzeba używać synonimów! - ech, no niech już będzie, mistrzów Polski (ała, to naprawdę boli) - na starcie z niemal anonimowym Helsingborgs IF ze Szwecji, robiąc nam, Polakom, jednocześnie nadzieję, że jest to rywal do przejścia (ryzykuję tezę, że Wisła z poprzedniego sezonu spokojnie dałaby radę). Nadzieja szybko okazała się być laniem 6:1 w dwumeczu, wyleceniem z hukiem z rozgrywek i wpadnięciem do Ligi Europy, a jak już na zakończenie europejskiej przygody wrocławian przydzielono im niemiecki Hannover, to niemal wszyscy już nawet się nie łudzili, że mi... mogę nie używać tego określenia? Proooszę.... No, nikt nawet nie myślał o jakimś tam awansie. Aż dopóki nie minęło 2/3 meczu, a Śląsk jakimś cudem z takim rywalem wyszedł z 0:3 na 3:3. Wtedy wszyscy wybałuszali oczy i jak zwykle, w ich sercach zapaliła się ta drobna iskierka nadziei, której zgaszenie obiecywaliśmy sobie już 16262244849 razy i za każdym razem jakieś temu podobne zdarzenie wbrew naszej woli ją odradzało. Odradzało tylko po to, żebyśmy znowu poczuli, jakim nieprzyjemnym uczuciem jest gdy niemiecka drużyna dwoma szybkimi atakami błyskawicznie je gasi.
Ale polskiemu klubowi (jeee, znalazłam lepszy synonim!) nie wystarczyło wyżreć całe zapasy nadziei z naszych serc w pierwszym meczu. Musiał jeszcze oskubać je do reszty, kiedy w rewanżu, gdzie wszyscy liczyli na najniższy wymiar kary, nagle jako pierwsi strzelili bramkę. I znowu zaczyna się ta sama historia: "Wow, Śląsk strzelił bramkę? No nigdy bym się nie spodziewał... ty patrz, jak strzelili jedną, to dlaczego mieliby nie zrobić tak jeszcze 2 razy i awansować?" "Cicho serce, przestań wymyślać takie historie! To oczywiste, że Śląsk nie wygra z Hannoverem 3:0 na wyjeździe!" "No ale patrz mózgu, no przecież jeden gol już jest, a to dopiero 10 minut meczu, mają dużo czasu.." "Tak, dużo czasu, żeby stracić to prowadzenie. Oni nawet z Widzewem przecież przegrywają!" "Widzew Widzewem, ale tam byli zawieszeni główni piłkarze, a do tego tu jest dodatkowa mobilizacja..." "Nie i już! Są po prostu za słabi!" "Słabi nie słabi... taka jest piłka, że i słaby wygrywa z silnym, przypomnij sobie me..." "O NIE, żadnych analogii, nie tym razem! Przegrają i tyle, nie chce znowu sobie robić nadziei..." "No ale patrz jakby to było pięknie, już rok temu były 2 kluby polskie w LE, teraz też jest na to szansa, wyobraź sobie..." "Nie ma żadnej szansy, nie dla nich! Nic sobie nie będę wy... ty, to serio ładna wizja... SHIT, znowu się dałam!" I tak nadzieje znowu rozbłyska, ale tym razem widocznie dwie bramki to dla Niemców za mało i turbują moje biedne poharatane, bo głupio nadal kibicowsko oddane wszystkiemu co polskie serduszko pięcioma golami, w czym jedyne pocieszenie, że dwa z nich były Sobiecha. Może przez to trener zdejmie go z ławki na ważniejsze mecze sezonu. Albo chociaż w ogóle zdejmie go z ławki. Ta, życie jest wielką ironią...
A jeśli jakiśtam niezwiązany ze mną niczym poza szeroko pojętym "dobrem polskiej piłki" Śląsk tak poturbował moją nadzieję, to wyobraźcie sobie, co musiała wyczyniać tak bliska memu sercu Legia. Ta to się dopiero rozszalała - najpierw przy ponownej pomocy UEFY z panem Infantino, uciekła starciom z choćby Viktorią Pilzno, CSKA Moskwa, Twente Enschede czy przede wszystkim rzymskim Lazio, na rzecz zdecydowanie obniżającego ostatnio loty Rosenborga Trondheim, powszechnie uważanego za najłatwiejszego z potencjalnych rywali. Nic więc dziwnego, że mając w pamięci zeszły sezon, gdy losowanie było dla Legii dużo mniej łaskawe, a jednak dała radę przedostać się do fazy grupowej, wydawało się, że tym razem są na to jeszcze większe szanse. A jakby tego było mało, kiedy ja, pełna nadziei i rozmyślania na temat tego meczu, wreszcie odpaliłam na odpowiedniej aplikacji w iPodzie relacje tekstową ze spotkania z myślą "Lepiej mi awansujcie, bo chcę pójść w tym roku na jakiś mecz Ligi Europy, a teraz nie mogę, bo są wakacje i nie ma mnie w Polsce" i widzę bramkę Kuby Koseckiego, to jakieś tam iskierki nadziei to zdecydowanie za mało powiedziane, serce już mi się rozświetla na wspomnienie zeszłorocznej przygody mojego kochanego klubu w europejskich pucharach i myśl, że może się to powtórzyć.... I co wtedy robi Legia? Zaczyna bronić wyniku. Nie wiem, jakim cudem w naszym kraju nikt jeszcze się nie nauczył, że granie na czas to jest metoda na ostatnie 5 minut spotkania, a nie na całą druga połowę, ale tak, jak zaprzepaściło to tak wyczekiwane przez nas Euro, tak teraz zgubiło i warszawską drużynę, bo - czego mogłam być prawie pewna, życie mi nie da się cieszyć widocznie żadnym wynikiem - kiedy było już blisko końca spotkania i chyba pierwszej sytuacji jaką pamiętam, kiedy takim bronieniem udało się utrzymać wynik - Rosenborg jednak wyrównał i sytuacja w kontekście rewanżu z pozytywnej zmieniła się w słabą.
Mimo wszystko jednak nie tak słabą, żeby zaprzestać nadziei i wreszcie dać moim zszarganym nerwom spokój, co to to nie! Awans był bowiem nadal sprawą otwartą, norweski klub nadal zespołem do ogrania, Legia nadal najlepiej radzącą sobie w Europie spośród wszystkich polskich drużyn, a do tego w pamięci nadal siedziało wspomnienie niesamowitego awansu sprzed roku... Dlatego kiedy rewanż wreszcie nadszedł, nad wyraz spokojnie oglądałam początkową wymianę ciosów i jeszcze nie do końca zdążyłam odczuć stawkę meczu, kiedy padła bramka dla Legii. Na samym początku nie mogłam się otrząsnąć ze zdziwienia i to nie dlatego, że Legia strzeliła, ani nawet nie dlatego, że strzeliła dokładnie wtedy, kiedy komentator zaczął narzekać na małą ilość wyprowadzanych przez nią akcji, ale po prostu dlatego, że byłam święcie przekonana, że Ljuboja zamiast strzelać, będzie podawał do Saganowskiego. Tak, wiem, za dużo Barcelony się naoglądałam, nie wszystkie kluby wchodzą z piłką do bramki. Prawdopodobnie jest dokładnie na odwrót, żaden poza nią nie wchodzi. Ale odwyk jakiś tez mi się przyda. A wracając do tematu, to moja nadzieja na awans po tym golu rozbłysła wtedy jaśniej niż gwiazdki w logo Ligi Mistrzów, i już naprawdę uwierzyłam w kolejny sezon w europejskich pucharach i to nawet mimo komentatora informującego mnie, ze zagranie w fazie grupowej - jakiejkolwiek fazie grupowej - dwa lata pod rząd nie udało się dotychczas żadnemu polskiemu klubowi. Nigdy, nawet w czasach grywania w LM, co jest wynikiem co najmniej żenującym biorąc pod uwagę, że są kluby, które meldują się w europucharach na jesieni już któryśnasty rok z rzędu. Jednak ja uwierzyłam, że teraz uda się to wreszcie Legii, będącej na jak najprostszej drodze ku temu (w sumie to wystarczy nie przegrać), tylko po to, żeby po chwili po raz kolejny boleśnie się zawieść. Nie przewidziałam bowiem, że dla ekipy trenera Urbana "uczenie się na błędach" jest pojęciem tak zrozumiałym, jakby pochodziło co najmniej z języka mołdawskiego i po raz kolejny, zamiast napierać dalej, zdobyć drugą bramkę i mieć awans praktycznie w kieszeni, cofną się i zaczną bronić wyniku już w okolicach 50 minuty, co oczywiście kończy się tragicznie - coraz większym naporem przeciwnika ostatecznie udokumentowanym golem. Albo nawet dwoma, jak w tym przypadku, a więc brakiem nawet dogrywki i eliminacją z Ligi Europy. A co jeszcze dziwniejsze, nawet - swoją drogą prześliczny - drugi gol dla Norwegów nie wyleczył mnie z nadziei na korzystny wynik, a wszystko przez to, że do awansu nadal starczył jeden gol i to wkurzające wspomnienie z zeszłego sezonu, kiedy też już straciłam nadzieję, a Legia z Golem na czele udowodniła mi, jak głupim to było pomysłem. (Wybaczcie 12384944 nawiązanie do tego spotkania, obok dwumeczu Chelsea - Barca w zeszłym sezonie jest ono chyba najczęściej przywoływanym i porównywanym przeze mnie starciem). Niestety, limit szczęścia widocznie wyczerpał się w zeszłym roku, bo tym razem sensacyjnej bramki w końcówce nie było, była za to jeszcze bardziej podrażniona nadzieja, i obiecywanie sobie po raz 87643456, że więcej się nie nabiorę na granie w "Polska potrafi grać w piłkę nożną", bo każda kolejna negatywna weryfikacja tego faktu boli coraz bardziej. A do tego to przekonanie, że przez ten felerny mecz ze Spartakiem rok temu sytuacja bodajże Żyry z doliczonego czasu, kiedy piłka zamiast do bramki, trafiła w leżącego obrońcę rywali, będzie mi się śniła po nocach. (Nie przyśniła się. To dziwne, a Gran Derbi śniły mi się tyle razy o.O)
Jeśli tak frajersko stracony awans (bo tak wychodzenie dwa razy na prowadzenie, a ostatecznie remis i porażkę trzeba traktować) może mieć jeszcze jakieś dobre strony, to są nim jak zwykle niezawodni kibice. Co jak co, ale kiedy włączasz sobie mecz wyjazdowy, do tego ze streama internetowego, bo jak zwykle żaden normalny kanał TV nie chce go pokazać (Orange sport to nie jest normalny kanał), więc jakość jest dużo gorsza, a i tak po krótkiej chwili słuchania już rozpoznajesz znajome przyśpiewki, to aż serce rośnie. Co prawda potem bywały i momenty, gdy słyszałam bardziej norweskich kibiców (albo komentatorzy tak paplali, ze nie dało się więcej przyśpiewek rozpoznawać), ale sam fakt, że Polacy przekrzykują lokalnych fanów w Norwegii i to nie na meczu siatkówki (tam przekrzykujemy praktycznie wszystkich, głównie z powodu mniejszego zainteresowania miejscowych), jest powodem do dumy, a oprawa? Cudo! Pierwszy raz w życiu widziałam, żeby na jakimś meczu to fani gości prezentowali oprawę, no ale cóż, widocznie skandynawscy fanatycy nie mają podejścia do legijnych. Fakt, są też złe strony, bo nie wiem, za co zaczęły polskich fanów w pewnym momencie wypraszać służby porządkowe, ale z pewnością za takich kibiców trochę wstyd. Jednak mimo wszystko sama sztuka robienia atmosfery na meczu to coś, co umiemy bardzo dobrze i przynajmniej nasi ultrasi jeszcze są jednym dobrym powodem, dla którego naprawdę warto - mimo lecącego na łeb na szyję poziomu sportowego - przychodzić na stadiony. Na nich, zamiast na piłkarzach, powinno się zacząć opierać kampanię ku zwiększaniu frekwencji, zamiast wpadać na tak "genialne" pomysły jak grożenie zamknięciem Żylety - swoja drogą, krótka wiadomość do tego yntelygenta który to wymyślił:
Zwłaszcza że akurat z opraw i dopingu naprawdę możemy być dumni przed Europą, bo są w tym kontekście wybitne -Norwegowie, którzy przyjechali na pierwszy mecz do Warszawy, byli zachwyceni atmosferą na Łazienkowskiej. Zresztą nie oni jedni. Był kiedyś taki angielski blog sportowy (zresztą może nadal jest, nie wiem), którego autorzy objeżdżali stadiony całej Europy, od gigantów Premier League do klubów w najmniejszych krajach naszego kontynentu. Podczas każdej swojej wycieczki patrzyli jednak nie na mecz, a oceniali doping i atmosferę, jaką tworzą kibice. W zeszłorocznym podsumowaniu stwierdzili, że ze wszystkich stadionów, jakie odwiedzili w 2011, nigdzie nie ma takiego dopingu jak na Legii. A warto zaznaczyć, że mecz, który zobaczyli i na podstawie którego oceniali, to było spotkanie z Cracovią, więc może niekoniecznie najważniejsze dla kibiców, co dopiero by było, jakby wybrali się na derby, albo na mecz z Lechem...
Albo na mecz Ligi Europy. W końcu tam kibice starają się najbardziej, żeby pokazać swoje możliwości też ludziom spoza Polski i żeby sława o naszych kibicach rozeszła się dalej. Bo nie wszyscy czytają takie blogi jak ten wyżej wymieniony, ani tym bardziej nie jeżdżą po nieznanych sobie ligach, a nawet ich nie oglądają. A Ligę Europy tak. Tam sława polskiej sztuki dopingowania mogłaby się roznieść po innych krajach, aż obeszłaby cały kontynent. Szkoda, że w tym roku nie będzie na to okazji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz