Szukaj na tym blogu

środa, 20 czerwca 2012

Odpadajmy jak Ukraina...

Albo Dania. Albo Chorwacja. Albo Szwecja. Albo nawet ta nieszczęsna Irlandia. Odpadajmy w taki sposób, żeby zostać dobrze zapamiętanym, jako drużyna, która nawet nie mając składu na ćwierćfinał, sprawiedliwie do niego zresztą nie dochodząc, mimo wszystko zostać wspominanym jako ci co zrobili swoje, i wyjeżdżali z twarzami zielonymi od trawy, którą gryźli w ostatnim meczu. Tak, właśnie tak...

Odpadajmy jak Ukraina, mimo wsparcia ze strony kibiców i grania u siebie co prawda przegrywając z jakby nie było dużo mocniejszym i bardziej renomowanym przeciwnikiem. Nie będąc faworytem, nikt nie ma im przecież tego za złe. Nikt nie typował, że awansują. Ale nie szkodzi, bo w ostatnim meczu zrobili absolutnie wszystko co było w ich mocy, żeby zwyciężyć. W pierwszej połowie pozwolili Anglikom oddać jeden celny strzał na bramkę, w drugiej co prawda po katastrofalnym błędzie wpuścili bramkę, na którą z przebiegu gry absolutnie nie zasługiwali, ale nadal napierali na siatkę strzeżoną przez Joe Harta, strzelili nawet bramkę, ale nieuznaną -zresztą praca sędziów w tym meczu zasługuje na osobny artykuł, bo gol był, piłka w siatce była, ale wcześniej podający był na znacznym spalonym, więc akcja w ogóle powinna zostać wcześniej zatrzymana. Pomijając parę innych błędów przy spalonych i akcję z poprzedniego meczu Anglików, kiedy Hart wybijał piłkę spoza linii końcowej, a stojący metr od tej akcji sędzia bramkowy nie zauważył, że był aut - wytaczam pytanie, po jakiego **uja są ci dodatkowi sędziowie na tym turnieju? Po co, skoro zachowują się jak niewidomi? Nie lepiej od razu wprowadzić powtórki wideo, jak w siatkówce czy tenisie? Ale zmiany w FIFA są mniej więcej tak prawdopodobne, jak zmiany w PZPN, o których już się dość naprodukowałam w poprzednim wpisie, więc może sama sobie odpowiem na pytanie - bo tak chce związek, więc tak ma być ;/ Ale wracając do Ukrainy, ile ona się nawalczyła w tym meczu, tego im nikt nie zabierze, i do końca będą zapamiętani jako waleczny gospodarz, który dla tych tysięcy kibiców na trybunach, dziesiątek tysięcy w strefach i milionów przed telewizorami chciał wygrać mecz, w którym był skazany na porażkę. Skazany nawet nie z powodu umiejętności, ale po prostu dlatego, że Anglia to Anglia i z grupy wyjść musi - nawet mój tata po zdominowanej przez Ukraińców pierwszej połowie rzucił, że i tak Anglicy strzelą przypadkową bramkę, a nasi sąsiedzi gie będą mieć z tej dominacji. Ale walczyli, i to trzeba im przyznać. Kończą to Euro z podniesioną głową i optymistyczną przyszłością w kwestii Brazylii 2014.

Odpadajmy jak Dania, która już po losowaniu była traktowana jako niepotrzebny dodatek do grupy śmierci i dostarczyciel punktów dla wielkiej trójki, tymczasem najpierw idealnie wykorzystali kłótnie i kryzys w zespole Holendrów, potem prowadzili długotrwały i wyrównany bój z Danią, nie dając się nawet "wielkiemu CR7", wychodząc z 0:2 na 2:2 (fakt, że potem i tak stracili bramkę i punktowo wyszli na 0, ale moralnie na dużo więcej), a pod koniec postawili twarde warunki prawdopodobnie przyszłym Mistrzom Europy (ja tak sądzę, choć z drugiej strony w finale LM też miało być GD więc nie osądzam), Niemcom. Która mimo narzucanej jej przez wszystkie media roli absolutnego outsidera postanowiła pokazać, że wszystko i tak zweryfikuje boisko. Która nie przejmowała się absolutnie "teorią" i w każdym meczu grała o zwycięstwo, niezależnie od klasy przeciwnika. Nie, nie wyszła z grupy. Mimo wszystko czysto piłkarsko byłaby to zbyt duża sensacja. Ale pokazała się z jak najlepszej strony i wraca do kraju dumna, z podniesioną głową i optymistyczną przyszłością w kwestii Brazylii 2014.

Odpadajmy jak Chorwacja, która od początku była tylko "wyzwaniem" dla Włoch i Hiszpanii, drużyną, która postawi trudne warunki, ale i tak ostatecznie nic z tego nie będzie miała. I faktycznie tak było, ale - co warte zauważenia - Chorwaci reagowali na wydarzenia na boisku tak, aby do ostatniej chwili ten awans wywalczyć. Na ofensywnie grających Hiszpanów wyszli 6 zawodnikami defensywnymi, aby nie skończyć jak Irlandia, ale w trakcie gry, gdy widzieli, że nie daje im to awansu, potrafili zmienić taktykę i rzucić do boju wszystkie swoje siły ofensywne, i naprawdę poważnie zagrozić bramce Casillasa, który nie skapitulował tylko dlatego, że jest Casillasem (jak Realu jako barcelonistka nienawidzę, tak do Ikera zawsze miałam wręcz gi-gan-ty-czny szacunek, a nawet jak powiem że gościa normalnie po ludzku lubię, to nie będzie to nadużyciem). Potrafili zmieniać swój styl gry, byleby tylko doprowadzić do wyrównania i awansu. Nie udało się, trudno, wszyscy wiedzieli, że mistrzowie świata i Europy to nie byle kto i pokonać ich będzie niezwykle ciężko. Nikt nie ma do nich pretensji, że przegrali. Próbowali defensywnie, ofensywnie, jak tylko się dało, a i tak przegrali. Widocznie było to po prostu ponad ich siły. Nic w tym trudnego do zrozumienia, piłka taka jest że jedne reprezentacje są lepsze, a inne po porostu mniej umieją i czasami przegrywają choćby nie wiem jak się starały. Ale ich starania są docenione, a do kraju wracają z podniesioną głową i optymistyczną przyszłością w kwestii Brazylii 2014.

Odpadajmy nawet jak Szwecja, mimo, że ta przeszła standardowy, typowy zwykle dla Polski ciąg mecz otwarcia-mecz o wszystko-mecz o honor. Mimo, że nam Polakom meczu o Honor udało się uniknąć... Zdecydowanie wolę w ostatniej kolejce wygrać mecz o honor, niż przegrać mecz o wszystko, zwłaszcza że tak czy siak oznacza to wyjazd do domu po fazie grupowej. Ale scenariusz szwedzki oznacza, że nawet kiedy nie masz już żadnych szans na awans, chcesz po prostu zwyciężyć ten jeden mecz dla kibiców, żeby choć odrobinę zmniejszyć ich zawiedzione nadzieje. Chcesz pokazać, że mimo słabego początku nie poddajesz się i potrafisz jeszcze zwyciężać. Scenariusz szwedzki oznacza, że nawet kiedy nie masz już nadziei, potrafisz dla kibiców wznieść się na wyżyny swoich możliwości i pokonać dużo lepszą w teorii ekipę, faworyta do wygrania grupy. Scenariusz szwedzki, mimo że zaczyna się bólem meczu o honor, kończy się tym elementem, którego zabrakło w scenariuszu polskim - radością ze zwycięstwa, co z tego, że nic nie dającego. Przynajmniej jakiegokolwiek zwycięstwa. A przy okazji, taki mecz przewiduje najprawdopodobniej wybaczenie początku i powrót do domu z podniesioną głową i - oczywiście - optymistyczną przyszłością w kwestii Brazylii 2014.

Odpadajmy nawet jak słynna już Irlandia, o której zostało już powiedziane co prawda wszystko i jeszcze więcej, ale i tak muszę to powiedzieć - mimo tragicznie słabego składu na papierze, na każdą drużynę, niezależnie czy była to Hiszpania, Włochy czy Chorwacja - wychodziła ofensywnie i z zamiarem atakowania, nawet ani razu nie myśląc o murowaniu bramki mającym na celu wymuszenie słynnego "najmniejszego wymiaru kary". Nie, oni mimo że wiedzieli, że ich ataki są z góry skazane na niepowodzenie, nadal ambitnie je przeprowadzali, i to zarówno w pierwszej, jak i ostatniej minucie, niezależnie od tego, jaki wynik widnieje aktualnie na tablicy - cały czas pokazywali dokładnie to samo zaangażowanie. I nie wiem, czy to kibice śpiewali, bo oni walczyli, czy oni walczyli, bo kibice śpiewali... tak:
Przepraszam, naprawdę musiałam jeszcze raz. I zarówno ich walka, jak i oddanie kibiców, sprawia, że nawet drużyna, która zakończyła Euro z trzema porażkami i bilansem bramkowym -8, wraca do kraju z podniesioną głową i... nie, niestety, tutaj nie widzę optymistycznej przyszłości w kwestii Brazylii 2014. No chyba, żeby przyznać kibicom na całym świecie prawo wyboru jednej reprezentacji, którą chcemy widzieć na mistrzostwach, taką "dziką kartę", wtedy Irlandczycy mają awans w garści, każdy chciałby mieć takich kibiców za gości. I to jest właśnie ich sukces na Euro, sukces, którego nie oddadzą żadne puchary.

Ale nie, my musimy z Euro odpadać po dwóch remisach, które gdyby odrobinę bardziej się odważyć, przyłożyć i zaangażować, mogłyby być zwycięstwami, i porażce, która gdyby odrobinę bardziej się odważyć, przyłożyć i zaangażować, mogłaby być co najmniej remisem. Mogłyby być, fakt. Mogłyby też równie dobrze nimi nie być albo nawet zostać w wyniku tego trzema porażkami. Ale byłyby wybaczone, bo przynajmniej byłoby widać, że chłopaki poświęcili wszystko co mogli, żeby wyniki dobre osiągnąć. Gdyby wyniki mimo wszystko byłyby złe, oznaczałoby to tylko tyle, że są zwyczajnie w świecie za słabi, mówi się trudno, czasami tak bywa. Każdy może przegrać. Ale pod warunkiem, że wcześniej pokazał, że cały mecz zapie*rzał jak poroniony i gryzł trawę, byleby ten wynik odmienić. Pod warunkiem, że się do gry przyłożył. Jak Ukraina. Albo Dania. Albo Chorwacja. Albo Szwecja. Albo Irlandia. Niestety, u Polaków - zwłaszcza w kontekście afer, które po mistrzostwach wypłynęły - widzę zaangażowanie tylko w walce o premie, może nie wszystkich, ale większości. I dlatego właśnie jest mi tak żal. Tak, wiem, że jeszcze niedawno ich broniłam, pisałam, żeby ich tak nie męczyć i nie objeżdżać za odpadnięcie. Ale jak słyszę, że Kuba pierwsze o co czepia się PZPNu, to brak biletów dla rodzin piłkarzy, to mi ręce opadają. To jak dla niego to jest najważniejsze, to ja się nie dziwię takim wynikom. Nie dziwię się, że kończymy to Euro zawiedzeni, z opuszczonymi głowami. I z niekoniecznie optymistyczna przyszłością w kwestii Brazylii 2014.

wtorek, 19 czerwca 2012

Kto za Smudę na trenera kadry?

Bo chyba nie ma wątpliwości, że ten trener zostanie zmieniony. A może nie? Może najpierw zastanówmy się, czy to w ogóle jest sensowne wyjście, zmieniać trenera? Bo ja nie jestem tego taka pewna.

Jasne, Smuda zawalił nam te mistrzostwa. Nie wiem, czy był głównym winowajcą, ale na pewno popełnił błędy, które odbiły się na wyniku reprezentacji. Wiem też, że na pewno lepiej już nasza kadra grac nie będzie. Ale czy będzie lepiej grać z kim innym? to mnie właśnie zastanawia. Przecież od tylu lat zawsze wyglądało to tak samo, nieudany turniej, awantury, zmiana trenera, wielkie obietnice, lata przygotowań (z reguły 2 lata), a potem mecz otwarcia, mecz o wszystko, mecz o honor i znowu awantury, zmiana trenera, wielkie obietnice.. itd itp itd itp... Czasami przychodzi odmiana w postaci braku wielkiego turnieju z powodu niezakwalifikowania się na niego, co czasami samo w sobie kończy się awanturą, zmianą trenera, wielkimi obietnicami.. itd. I tak żonglujemy trenerami już od lat, a efektów jak nie było, tak nie ma. Przy wyborze Smudy też przecież wszyscy, a w każdym razie znaczna większość,  chciała go na selekcjonera, liczyła, że z nim na ławce Polska zagra lepiej. Różnica jest tylko taka, że tym razem udało nam się uniknąć jakże znamiennego "meczu o honor", co zresztą na polską kadrę i tak jest sukcesem. Poza tym - dokładnie to samo. Ostatnie miejsce w grupie, zawiedzione nadzieje, awantury, zmiana trenera...

No właśnie. Zmiana trenera? Czy w tej chwili naprawdę jest to w stanie cokolwiek zmienić? Czy naprawdę jest w tej chwili ktoś, kto mógłby wprowadzić w kadrze jakąkolwiek zmianę? Jedyną opcją jaką widzę jest to, że PZPN sypnie kasą i ściągnie jakiegoś zagranicznego prawdziwego fachowca bez pracy, typu... mówi się o Guardioli, oczywiście nie ma na to szans jako że ten chciał na rok odpocząć od futbolu, ale przecież wolni są Redknapp, Villas-Boas, Benitez, etc.. tyle że po pierwsze musieliby być chyba naprawdę zdesperowani albo szukający wyzwań, żeby przejąć kadrę Polski, a po drugie... PZPN o czymś takim pomyśli, dobre sobie! :D:D:D:D Widok PZPNu płacącego ciężkie pieniądze (bo tacy fachowcy mało nie zarabiają) dla "dobra polskiej piłki"? A po co, jak można podnieść sobie pensję albo zapłacić kolegom działaczom, żeby utrzymać się na stołku? To żem pofantazjowała, nie ma co... :D:D:D Przecież niemal pewne jest, że nasz cudowny związek wpuści na miejsce Smudy podobnego mu koleżkę, który w kadrze i tak nic nie zmieni... To po co w ogóle coś zmieniać? Przynajmniej będzie większa ciągłość i chłopaki nie będą mogli się wykręcać, że "dopiero zaczynają i jeszcze się nie zgrali" etc etc.. Zwłaszcza, że tuż za rogiem eliminacje MŚ (pierwszy mecz 7 września jeśli dobrze pamiętam).

Chodzi mi o to, że jak to niektórzy kolokwialnie mawiają z g*wna bicza nie ukręcisz, żeby nasza reprezentacja zaczęła regularnie wychodzić z grupy potrzeba innych zmian niż na stołku trenerskim... Potrzeba głębszych zmian w mentalności piłkarzy, żeby grali z zaangażowaniem dużo większym niż Irlandia, ale też żeby to zaangażowanie było widać wśród innych ludzi którzy mają wpływ na kadrę, przede wszystkim w - tak wiem, powtarzam się, ale to jest oczywista oczywistość - związku! Trzeba kogoś nawet nie z wielkimi umiejętnościami, ale żeby było widać, że się przejmuje losem piłki, a nie tylko tym, żeby się na niej jak najbardziej nachapać. Bo taka osoba, której na tym zależy, to choćby gie umiała i gie wcześniej zdziałała, zrobi wszystko, żeby stan polskiej piłki poprawić, a nawet nietrafione działania są lepsze niż żadne. Oczywiście, jeśli przy okazji będą trafione, tym lepiej, ale naprawdę, cokolwiek zrobimy - będzie lepiej niż teraz. Zwłaszcza że podstawowe kroki wcale nie są trudne, trzeba zacząć po prostu myśleć długoterminowo. Trzeba podejmować decyzje, których skutki będą widoczne przez kilka-kilkanaście lat, a nie tylko przez pół godziny pierwszego meczu. I to już wystarczy, może nie na bycie potęgą, ale na tak prostą rzecz, jak wyjście z grupy.

Przeczytałam jeszcze raz ten ostatni akapit i wybuchłam śmiechem takim samym jak wtedy, gdy myślałam o Redknappie czy Villasu-Boasu jako trenerze polskiej kadry. Hahahahahahahahahahahaha, zmiany w PZPN, a to dobre :D:D:D:D:D:D. I niestety to jest w tym całym wpisie jednocześnie najsmutniejsze. Że mamy w kraju miliony ludzi z pomysłami, jak poprawić stan polskiej piłki (przecież nie ja jedna robię takie wpisy), a i tak na stołku cały czas jest jedno i to samo.. bo przecież nawet nie chodzi o tego nieszczęsnego Latę. Odejdzie on, przyjdzie inny, który będzie taki sam, jak nie gorszy, tak samo było z Listkiewiczem... -.-. W PZPNie mamy po prostu towarzystwo wzajemnej adoracji i jak to kiedyś powiedział mądry - zmieniają się nazwiska, nie zmienia się system.. A ludzie spoza po prostu nie mogą wejść do środka, choćby obiecali pracować za darmo, z czystej wewnętrznej potrzeby zrobienia z czegoś z tym bagnem. Bo jeszcze nie daj Bóg ludziom się to spodoba i już nie będą chcieli, żeby związkowe pieniądze opłacały nicnierobiących dyrektorów? Albo raczej - wreszcie będzie argument, żeby się na to oficjalnie nie zgodzić. Ale po co ja się w ogóle na ten temat produkuję, jak to i tak nic nie zmieni... To jest struktura nie do ruszenia, w jednym miała UEFA nosa przed turniejem, w oficjalnym hymnie mistrzostw.Dobrze śpiewała Oceana, ten związek to jedno wielkie endless summer ;/ A jak nie Summer, to jakiś inny jemu podobny, a nam pozostaje tylko śledzić ta samą procedurę... po raz kolejny...

Nieudany turniej, awantury, zmiana trenera, wielkie obietnice, lata przygotowań, mecz otwarcia, mecz o wszystko, mecz o honor, nieudany turniej, awantury, zmiana trenera, wielkie obietnice, lata przygotowań... ciekawe, ile razy jeszcze przejdę ten cykl -.-. A my kibice nadal będziemy mogli tylko śpiewać: "Już za cztery lata, już za cztery lata, Polska będzie mistrzem świata..."

Tjaaaa, mistrzem świata... Polska mistrzem Polski! Tylko na to widocznie nas stać. ;/

poniedziałek, 18 czerwca 2012

A może by tak nowy sport narodowy?

Czyli wreszcie czas aby pokazać moje inne spojrzenie na sport. W pierwszym wpisie na tym blogu obiecywałam, że moje kibicowanie nie ogranicza się tylko do piłki nożnej i tak samo miało być z przemyśleniami, tymczasem cały czas tratuję tu albo o klubach, albo Euro... może i ten wpis też będzie Euro nasiąknięty - nic dziwnego, w takiej chwili - ale będzie nakierowany na inną dyscyplinę. Na dyskusję, czy to nie ona przypadkiem powinna być naszym polskim sportem narodowym.

Tak, oczywiście mam na myśli siatkówkę. I mówię to zwyczajnie dlatego, że siatkarzy jest mi po prostu szkoda. Chciałabym przypomnieć zdanie, które opublikowałam na tej stronie po remisie Polski z Grecją: "Nie zapominajmy bowiem, ze podczas gdy my kibice piłkarscy podniecamy się remisem z wcale nie jakąś potęgą, jaką jest Grecja, nasi siatkarze odnieśli kolejne zwycięstwo w Grupie B Ligi Światowej, utrzymując się na pierwszym miejscu, a w niedzielę powalczą o trzecie z rzędu zwycięstwo nad Brazylią. Tą samą, która jest światowym numerem jeden od lat. Ta samą, której nie umieliśmy pokonać ostatnią dekadę. Tak, gdzieś pod tym piłkarskim szaleństwem warto pamiętać, że w tle nasi siatkarze przechodzą być może swoją złotą erę, odnoszą sukcesy, jakich piłkarze być może nie osiągną nigdy. Nie zapominajmy o nich, bo gdy piłkarze zawiodą, oni nadal będą dla nas wygrywać. Dzięki, chłopaki :)"

Pisząc to zdanie co prawda nigdy nie spodziewałam się, że moment, w którym "nasi piłkarze zawiodą" nastąpi już tydzień później, niestety, wykrakałam. Polska ekipa futbolowa jaka jest, każdy widzi i wszyscy wiemy też, że jeden Lewandowski wiosny nie czyni i nadal zaliczamy się do przeciętniaków, których stać właśnie na tyle, ile zobaczyliśmy na tych mistrzostwach, nic więcej. Niestety, nie wszyscy mogą wygrywać, ktoś musi jechać do domu i to właśnie spotkało nas. Tak samo jak spotyka od wielu, wielu lat. Przypadek? Nie sądzę. Ale czy to od razu oznacza, że są na tym świecie kraje wybrane, które zawsze będą zwyciężać, i kraje przeklęte przez los, które cały czas awans na wielki turniej będą traktować jak sukces? Czy po prostu urodziliśmy się w złym kraju, w którym sukcesy są niemożliwe?

A może po prostu szukamy tych sukcesów tam, gdzie nie trzeba? Przecież nasi bezpośredni rywale o wyjście z grupy, Czesi, gdyby nie wyszli z grupy, nie przezywaliby tego aż tak bardzo, dlatego że u nich mimo euroszału, jaki ogarnął całą Europę, sportem numer jeden jest hokej, w którym są półfinalistami mistrzostw świata i zdecydowanie mają z czego być dumni. Drużyna, która niewiele lepiej od nas poradziła sobie w Grupie B, kończąc ją z jednym oczkiem więcej niż Polacy, czyli Duńczycy (fakt, że mieli o klasę lepszych przeciwników do pokonania, pominę, trzeba się jakoś dowartościować), najprawdopodobniej wkrótce o Euro zapomną i skupią się na piłce ręcznej, gdzie są aktualnymi mistrzami Europy. Nasi północno-wschodni sąsiedzi, Litwini, którzy w nożną są absolutnym chłopcem do bicia i istnieją tylko dla teorii, nawet pewnie nie zdają sobie z tego sprawy, bo u nich liczy się tylko koszykówka. W takich Indiach pewnie nawet nikt nie zauważył, że było coś takiego jak Euro, bo oni skupiają się na krykiecie. To samo Nowa Zelandia, światowy mistrz rugby. Najdalej moim skromnym zdaniem zaszli w tej zabawie Amerykanie, którzy nie mogąc odnieść sukcesu w futbolu, wymyślili sobie własną jego wersję w którą nie gra na poważnie chyba żaden inny poza nimi kraj na świecie, więc mogą sobie święcić triumfów ile chcą (przepraszam za moją wrodzoną niechęć do Amerykanów, mam w niektórych kwestiach odchyły i tyle :D). Jednym słowem - dyscyplin na świecie jest tyle, żeby akurat wszystkie kraje świata podzieliły się nimi i każda była w czymś dobra i na tym się skupiała. Nie mówię, że mają przez to kompletnie ignorować pozostałe, uwielbiam różnorodność w sporcie i byłoby to tragedią - ale po prostu przede wszystkim skupiać się na tej reprezentacji, która regularnie coś osiąga i jest w światowej czołówce.

 I tak też robią wszystkie wymienione przeze mnie kraje, śledząc rozgrywki wielu dyscyplin, ale przede wszystkim ciesząc się tą, która należy do topu. Tylko Polacy za swój sport narodowy uważają dyscyplinę, w której jesteśmy w okolicach 60 miejsca na świecie. Cytując kogoś kto ładnie to oddał na którejś stronie, niestety nie pamiętam jakiej "Spróbujcie wymienić 60 krajów na świecie, to zobaczycie, jaka to mizeria". I to wszystko mając pod nosem siatkarzy, którzy przechodzą swój najlepszy okres, którzy właśnie zajęli pierwsze miejsce w swojej grupie Ligi Światowej, po drodze pokonując trzykrotnie najlepszą drużynę świata, Brazylię. którzy właśnie awansowali na 3 w światowym rankingu (3 miejsce! To na futbolowe realia, klasa Niemców!), którzy są  na najprostszej drodze po olimpijskie złoto. A do tego mając jeszcze siatkarki, które co prawda obecnie przechodzą dołek i nie zakwalifikowały się na igrzyska, ale do awansu brakło im jednego meczu, i zdobyłyby go, gdyby nie pokręcony system umożliwiający start na IO tylko jednej (sic!) drużynie z Europy, a w przeszłości - i to całkiem niedalekiej - osiągały również wielkie sukcesy. Mamy związek, który jako jeden z niewielu związków sportowych w Polsce nie dba tylko i wyłącznie o własne interesy, lecz stara się działać perspektywicznie i rozbudowywać system szkolenia siatkarzy i siatkarek w naszym kraju, mimo dużo mniejszego wsparcia niż uznawany powszechnie za złodziejski PZPN, mamy zaufanie światowej federacji, która docenia niesamowite - mimo wszystko - zainteresowanie kibiców siatkówką w naszym kraju, i co rusz przyznaje nam organizację jakiejś wielkiej imprezy. Za dwa lata to Polska zorganizuje siatkarskie MŚ. Mimo wszystko o żadnej z tych rzeczy praktycznie nie słyszy się w mediach, bo piłka nożna, bo Euro, bo PZPN, bo Lato, bo Smuda, bo przegrany mecz z Czechami.

Oczywiście daleka jestem od krytyki niesamowitego zainteresowania futbolem w naszym kraju, sama jestem wręcz obsesyjną pasjonatką tej dyscypliny. Jednak jak rozumiem, że polska miłość do piłki nożnej wywodzi się z historii, jest głęboko zakorzeniona w naszej tradycji, i nawet nie próbuje jej stamtąd wyciągać, bo ta bezgraniczna polska piłkarska obsesja jest na swój sposób piękna, zresztą została doceniona przez wizytujących obecnie w Polsce zagranicznych kibiców - tak uważam, że siatkówce jest wśród Polaków, zwłaszcza w mediach i w rządzie, poświęcane stanowczo za mało uwagi. Bo każdy kraj powinien mieć dyscyplinę, z której jest przede wszystkim dumny. Dumny nie z dwóch remisów w słabej grupie na mistrzostwach. Dumny z pokonywania światowych potęg i najwyższych trofeów na wielkich imprezach. Taka dyscypliną w Polsce jest siatkówka i mimo, że sentyment historyczny nigdy pewnie nie pozwoli futbolowi usunąć się w cień - ja postuluję o to, żeby choćby dla docenienia pracy wszystkich ludzi, dzięki którym polska siatkówka wygląda jak wygląda, nadać jej - choćby tylko oficjalne, niezakorzenione w świadomości Polaków - miano naszego polskiego sportu narodowego. Bo naprawdę sobie zasłużyli. A jak nie, to chociaż kibicujmy chłopakom podczas Final Six LŚ w Sofii na początku lipca. Dziękujemy i trzymamy kciuki :)

niedziela, 17 czerwca 2012

Zawiedzione nadzieje, niespełnione marzenia...

I pełne podsumowanie występu Polski na Euro. Występu, po którym najpierw - po ogłoszeniu że w ogóle to euro zorganizujemy, spodziewano się dużo mniej. Potem, po losowaniu grup, spodziewano się dużo więcej. Potem, po meczu z Grecją, spodziewano się dużo mniej. Potem, po meczu z Rosją, spodziewano się dużo więcej. No cóż, łaska kibica na pstrym koniu jeździ, a ja nadal będę się odnosić do tego, jakie oczekiwania naprawdę mieć mogliśmy, i czy należy czuć się zawiedzionym czy nie.

Bo chociaż wszyscy zawiedzeni są, ja uważam, że mimo wszystko to jest złe podejście. Że mimo wszystko nie powinniśmy mieć pretensji. Tak, to prawda, nie wyszliśmy z grupy, ale popatrzmy racjonalnie - z grupy wychodzą tylko 2 zespoły, ktoś odpaść musiał. A grupa nie była taka, jak na przykład grupa C, gdzie od początku wszyscy wiedzieli, jacy są faworyci, a jacy outsiderzy. Nasza grupa była wyrównana i od początku wiedzieliśmy, że każdy może zająć zarówno pierwsze, jak i ostatnie miejsce i nie będzie to miało wielkiego oddania na różnice w poziomie, które są naprawdę niewielkie. Powtarzam jeszcze raz - każdy mógł tu zająć zarówno pierwsze, jak i ostatnie miejsce. Trafiło na nas, ale nie wyróżniliśmy się niczym wielce negatywnym, jak choćby 4 lata temu. Pamięta ktoś ten występ? Ja mam taką dziwną cechę, ze czasami są zdania, które zapadają mi w pamięć na bardzo długo, i tak oto pamiętam doskonale jedno zdanie o występie Polski na Euro 2008, które wyczytałam w pewnej gazecie. Brzmiało ono tak: "Jedyną bramkę dla Polski na tym turnieju strzelił Brazylijczyk i to ze spalonego". To chyba wystarczająco oddaję beznadzieję tamtego występu. Tym razem nie było aż tak źle. Zaliczyliśmy 2 remisy i porażkę, zdobyliśmy 2 punkty, strzeliliśmy 2 gole, z których ten Kuby może pretendować do top najładniejszych goli mistrzostw, a Tytoń świetnie pokazał się przed światem, przez co przynajmniej potwierdziła się marka polskich bramkarzy. Ba, pierwszy raz od dawna ominął nas tak bardzo osławiony już mecz o honor! Tym razem do samego końca wszystko zależało od nas i tylko i wyłącznie od nas. Może trochę to naszych przerosło, nie wiem. Ale jest juz dużo lepiej niz było

Może nadal nie jest to coś, co można uznać za nie wiadomo jaki sukces, ale tendencja jest wzrostowa, poza tym nie było co oczekiwać na więcej. A za granicą na pewno nie uznają naszego wyniku za kompromitację. Walczyliśmy dzielnie, zagraliśmy dobrą połowę z Grecją, świetny mecz z Rosją i walecznie, lecz za słabo z Czechami. Tak, odpadliśmy. Tak samo jak 7 innych drużyn, połowa z tego turnieju. Nie zaprezentowaliśmy się wcale jak ekipa która jest wzięta z innego świata, zagrała na mistrzostwach tylko z powodu bycia gospodarzem, a jak przyszło co do czego dostała wpier*ol od wszystkich ekip w grupie i z podkulonym ogonem wróciła do domu. Nie, zagraliśmy jak - no właśnie - drużyna w sam raz na Mistrzostwa Europy, zasługująca na najlepszą szesnastkę, ale za słaba na najlepsza ósemkę. Czyli właśnie jak to, kim jesteśmy.

A może nawet i lepiej. W końcu według rankingu, byliśmy najsłabszą drużyną na całym Euro. Tak, wiem że rankingi nie graja, ale nawet na papierze też nie mieliśmy poza trio z Borussi i Szczęsnym, żadnych wielce klasowych graczy. A do tego potęgą w piłce od dawna już nie jesteśmy - był to nasz drugi występ na Euro w historii (a wspominając poprzedni, większość pewnie nawet wolałaby, żeby to był pierwszy :D). Naprawdę nikt za granicą chyba poważnie nie wierzył, że jesteśmy w stanie jakoś namieszać na tym turnieju. No, może tylko bycie gospodarzem przemawiało za nami, ale mit, że gospodarze muszą wychodzić z grupy, jest nieaktualny od jakichś 12 lat, więc nie przesadzajmy, naprawdę nie było co liczyć na jakiś niesamowity sukces. Zagraliśmy akurat na miarę naszych możliwości, 2 remisy i niewielka porażka. To wcale nie jest taki tragiczny wynik.

Tyle że jak mieliśmy nie liczyć na co najmniej medal, jak media przed Euro tak nadmuchały balonik, że mogłoby się wydawać, że jesteśmy lepsi niż Hiszpania i Niemcy razem wzięci? Tak, drodzy dziennikarze, drogie portale, gazety, telewizje i wszystko inne co chciało się dorobić na Euro - to w dużej części wasza wina. Bo czy nie dziwnym jest, że kiedy przed meczem z Grecją wszyscy się zachwycali naszym teamem i twierdzili, że spokojnie możemy wygrać - Polska zawodzi, gdy przed meczem z Rosją wszyscy zaczęli kulić ogony i modlić się o najmniejszy wymiar kary - wychodzimy ponad oczekiwania, gdy przed meczem z Czechami wszyscy już liczą bramki, jakie strzeli Lewandowski - nagle przegrywamy? A prawda jest taka, że żaden z tych meczów ani nie był szczególnie słaby, ani szczególnie dobry - zagraliśmy akurat na tyle, na ile w perspektywie całego Euro było nas stać. Oczywiście, że zarówno mecze z Grecją i Rosją można było wygrać, a z Czechami spokojnie zremisować, jakbyśmy byli bardziej skuteczni - no ale właśnie. Skuteczni nie jesteśmy i na to też trzeba było wziąć poprawkę, nawet nasz narodowy klejnot Lewandowski jest znany z tego, że czasami potrafi zmarnować świetną okazję, dlatego oceniając nasze umiejętności z perspektywy czasu - dwa remisy i skromna porażka to właśnie to, na co było nas stać. A że media jeszcze przed meczem z Czechami zaczęły rozważać ćwierćfinał z Niemcami? To teraz jest zawód, że tego ćwierćfinału nie ma, bo wszyscy za bardzo uwierzyli, że jesteśmy potęgą, która - nie ma co się oszukiwać - nie jesteśmy...

No ale tez nie przesadzajmy w drugą stronę. Bo my oczywiście znowu zachowujemy się, jakbyśmy właśnie pokazali, że jedynym przeciwnikiem godnym nas były Andora i San Marino, a przecież nawet na tych mistrzostwach były drużyny, która zagrały gorzej! Co prawda o Irlandii miałam nie wyrażać się ani jednym złym słowem przez olbrzymi szacun dla ich kibiców, którzy tak mi zaimponowali, że aż oznaczę Irlandię dodatkowo w tym wpisie, niech w chmurce tagów wygląda na ważniejsza niż inne ekipy które odpadły tak szybko :D. Ale no właśnie, popatrzmy na grę Irlandii, która może i miała trudniejszą grupę od nas, ale nie zmienia to faktu, że porażka 3:1 w pierwszym meczu, porażka 4:0 w drugim meczu i mecz o honor z Włochami, który najpewniej też przegrają, czyni z nich czysto piłkarsko najsłabszą drużynę mistrzostw. A mimo to kibice są z niej dumni. Nie możemy też tak zrobić? Nie możemy też spróbować być jak irlandzcy kibice, wierni pop porażce? Naprawdę musimy tak polaczkowato zjeżdżać naszych chłopaków w necie i wyzywać ich od patałachów? Proszę, powstrzymajmy się od tego, pokażmy klasę przed Europą, spróbujmy zostać tak samo niezapomniani jak Irlandczycy.. A wszyscy ludzie, którzy wywiesili na czas Euro flagi - zostawcie je aż do finału i jeden dzień dłużej. Pokażmy, że jesteśmy dumni z bycia Polakami niezależnie od tego, jak gra nasza reprezentacja. Tak jak Irlandczycy.

Ale nawet nie jest Irlandia jedyną drużyną, do jakiej możemy się porównywać! Popatrzcie na taką Szwecję! Mają Zlatana, gwiazdę nieporównywalnie większą od naszego tria z BVB i Szczęsnego razem wziętych, przez eliminacje przebrnęli świetnie, stając się najlepsza ekipą, jaka wyszła z drugiego miejsca i zwalniając się z grania baraży, wszyscy liczyli na wyjście z grupy. Tymczasem i ich spotkał nasz jakże znany dotychczas cykl mecz otwarcia-mecz o wszystko-mecz o honor, i zawiedzeni jadą do domu. Po nich na pewno spodziewano się więcej. Popatrzcie na Rosję, wielką Rosję, której tak się baliście! Która w przedeurowym sparingu rozbiła Włochów, a na otwarcie zabawiła się z Czechami, o której mówiło się, że pierwsze miejsce w grupie ma w garści!. Nie wiem, czy przez ten polsko-czeski szał zauważyliście, ale ona też nie wyszła z grupy! Mimo zwycięstwa 4:1 w pierwszym meczu! czy oni nie powinni czuć się dużo bardziej zawiedzeni? Popatrzcie na Holandię! Wicemistrzowie świata, na Euro jechali po medal, i to najlepiej złoty - tylko szczęśliwym rozstrzygnięciom w innych grupach zawdzięczają to, że nie grają dziś o honor, prawdopodobnie także nie wyjdą z grupy. Mając w składzie - powtarzam jeszcze raz - króla strzelców Premier League, króla strzelców Bundesligi, zawodnika zeszłorocznego zwycięzcy LM, zawodnika zwycięzcy LM sprzed dwóch lat, zawodnika tegorocznego finalisty LM i wicemistrza Niemiec, zawodnika tegorocznego mistrza Anglii, zawodnika tegorocznego mistrza Włoch... można by wymieniać w nieskończoność. i taka naszpikowana gwiazdami ekipa póki co ma gorszy dorobek punktowy niż Polska. Ale i tak zdaniem naszych polskich narzekadeł nikt tak nie zawiódł na tych mistrzostwach jak biało-czerwoni. No jak mnie wkurza ta polska mentalność!

Tak więc kończąc swój wywód, do ogłoszenia kilak ważnych rzeczy: Nie nakręcajmy się zbytnio na przyszłość, ale też nie róbmy z tego nie wiadomo jakiej tragedii. Euro organizacyjnie wypadło świetnie, piłkarsko - przeciętnie, ale nie ma żadnej porażki i kompromitacji. Teraz tylko czekać na eliminacje MŚ 2014 i spróbować tam pokazać się z lepszej strony (przypominam rywali: Anglia, Czarnogóra, Ukraina, Mołdawia, San Marino), i liczyć na kontynuacje tendencji wzrostowej. Nawet jeśli na ewentualnych mistrzostwach miałoby to oznaczać 3 punkty i również brak wyjscia z grupy. Uzdrawianie polskiej piłki musi trwać powoli, teraz przyjdzie nowy trener (mówi się o Skorży - Jula, pozdro, pewnie skaczesz z radości :P), do tego, jeśli Grzesiu Lato dotrzyma obietnicy i odejdzie, może zmieni się także zarząd PZPNu, coraz więcej klubów otwiera się na szkolenie młodzieży... Nie od razu Rzym zbudowano, ale jeśli to podąży dalej tą drogą, to moje dzieci o  wyjście z grupy nie będą musiały się martwić :D. Ato i tak jest dobrze, bo jesteśmy coraz bliżej, teraz tylko utrzymać tendencję i naprawde będzie dobrze :).

Nie ma przeżycia nad naszą strefę kibica!

Wczoraj obejrzałam swój pierwszy mecz w warszawskiej strefie kibica. Włochy - Chorwacja. I tak mi się spodobało, że od razu ruszyłam na strefę obejrzeć tam też starcie Francji z Ukrainą. I było jeszcze lepiej, po prostu takiej atmosfery to nie ma nigdzie, nawet stadion się do tego nie porównuje bo to zupełnie inna sytuacja.

Aż żałuję, że nie poszłam na strefę jeszcze wcześniej, na mecz Portugalia - Dania. Bo oczywiście jak to już na tym turnieju bywa, z reguły kiedy jeden mecz danego dnia ma być hitem, a drugi słaby, to z reguły jest dokładnie na odwrót, i tak oto Duńczycy z Portugalczykami pokazali wspaniałe widowisko, podczas gdy w meczu Holendrów z Niemcami.. Niemcy pokazali kawał dobrej piłki, a Holendrzy, że z takich zawodników jak van Persie, Huntelaar, Sneijder, Robben, van Bommel, de Jong czy van der Vaart, naprawdę można zrobić drużynę grającą gorzej od Polski. A Robben pokazał, że nie nudzi mu sie strzelanie nad poprzeczką ze złych pozycji. Przepraszam za to wieczne męczenie tego biednego Robbena, ja już tak mam. Ale tego typu zawodnik w meczu Portugalii z Danią też się pojawił.

Tak, mam na myśli oczywiście "wielkiego" Ronaldo i teraz wybaczcie chwilę, ale jak mam wielki szacunek do jego umiejętności i tego, co pokazuje w Realu, tak nie ukrywam że prywatnie nie znoszę wręcz tego zawodnika i dlatego jego występ muszę obarczyć wielkim HAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAAHAHAHAHAHAHAHAHAHA! :D
 
A po obejrzeniu tego, jeszcze raz: HAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAAHAHAHA!
Dobra, to był mój pierwszy i ostatni raz, więcej nie będę, wiem że Leo też miał słabszy okres w reprezentacji (ale ostatnio strzelił hattricka Brazylii, dokładnie w tym samym czasie, kiedy Ronaldo męczył się z Niemcami. A w ogóle, to już więcej nie zamierzam porównywać tych dwóch zawodników). Ale po prostu śmiech mnie bierze, jak słyszę hejterów co twierdzą że Ronaldo jest najlepszy na świecie i jako argument wymieniają reprezentację. I proszę nie mówcie mi tu że nie ma z kim grać, bo to nawet nie jest tak, jak było ostatnio z tą nieszczęsną Argentyną, że cała grała beznadziejnie, bo tutaj Portugalia zwyciężyła, a jakimś cudem defensywny Pepe czy takie wynalazki jak Postiga czy Varela umiały strzelić bramkę Duńczykom. Ronaldo miał dwie dużo lepsze okazje, a nie trafił. Tyle w temacie. Teraz tylko do pełni szczęścia brakuje mi tego, żeby Holendrzy ogarnęli na trochę swoją niepodające i nieskuteczne indywidualności, urwali Portugalczykom chociaż jeden punkt i do spóły z Danią wywalili ich z ME, a Ronaldo skończył Euro bez gola. Ale Oranje uparli się, żeby nadal grać na poziomie swojej piosenki na Euro, więc raczej nie mogę na nich liczyć. No cóż, nie można chcieć za wiele... :D

A teraz wracamy do głównego tematu wpisu, czyli ociekającej zaje*istością strefy kibica! :D W warszawskiej strefie jest absolutnie wszystko - punkty z jedzeniem sprzedające zarówno typowy fastfood, jak i promujące wśród zagraniczniaków polskie bigos i pierogi, stoiska z konkursami dla kibiców, telebimy, trybuny, mały McDonald's specjalnie dla strefy, sklepy z gadżetami, stoiska z piwem (naturlich :D) no i wielka scena główna, a wszystko z widokiem na najbardziej europejsko wyglądającą część Warszawy i do tego w towarzystwie ludzi z całego świata! Włosi, Francuzi, Hiszpanie, Anglicy, Chorwaci, Niemcy, Irlandczycy, Ukraińcy, no i oczywiście Polacy.. Ba, nawet widziałam trzech kolesi z flagą... Meksyku! Naprawdę, do pełni szczęścia brakowało mi tylko kogoś z Mongolii :D. A potem stań pod telebimem wśród setek Włochów, kilku Chorwatów i pojedynczych sztuk innych kibiców, w tym trójki Hiszpanów, którzy bardzo rzucili mi się w oczy, i oglądaj tak mecz - coś niesamowitego. Zwłaszcza jak metr od ciebie stoi Włoch, który nadmiernie emocjonuje się każdym zagraniem, a po bramce zaczyna skakac i z tym słynnym akcentem wykrykiwać "Andrea Pirlo, supero, supero!!" Cudowne :D Albo widzieć tych wspomnianych już Hiszpanów podchodzących do stojącej przed nami Polki w koszulce Barcy i z flagami Hiszpanii na policzkach: "España? Muy bien muy bien... pero Barça no. España si, pero Barça no", na co stojący za dziewczyną Polak rzucił kolesiowi "Hala Madrid!" i z tym samym okrzykiem przybili sobie piątki. Miałam ochotę włączyć się do rozmowy ("Pero España es casi el mismo que Barça... El mismo estilo" i tak dalej), ale byłoby to trochę dziwne, więc dalej oglądałam mecz, obserwując, jak reagują na wydarzenia na boisku fani Azzurrich. A że to ich drużyna, emocjonują się dużo bardziej niż ja, z przypadku wspierająca Chorwatów (bo fajnie zagrali w pierwszym meczu, no i lubię niespodzianki), przez co przeżywa się mecz dużo bardziej niż na stadionie. Dużo lepiej.

To samo przeczucie miałam oglądając drugi mecz tego dnia, jako że z powodu późnej pory jego musiałam już oglądać w domu. Bo chociaż widowisko jakie zrobili Hiszpanie z Ir... okej, tylko Hiszpanie, było również pokazem wielkiej piłki, to przeżycia były zupełnie inne i byłam pewna, że gdybym właśnie wtedy stała pod tym wielkim telebimem i widziała okrzyki radości Hiszpanów po każdej bramce, a może - kto wie- nawet to ich słynne "ole!" po każdym celnym podaniu pod koniec, to przeżycia byłyby zupełnie inne, wrażenia dużo lepsze, dużo bardziej ucieszyłabym się ze zwycięstwa drużyny, która poza Polską oczywiście jest moim faworytem w tym turnieju. I pewnie radość byłaby dużo większa, niż w domu przed telewizorem.

A może niekoniecznie. Bo w sumie, to nie wiem, ile strefę naszło kibiców z Irlandii, a o tych w Polsce krążą już legendy. O tym, jak umilają życie mieszkańcom Gdańska, Poznania i Torunia, w którym urządzili sobie bazę wypadową, i jak integrują się z Polakami, wspierając również nas, ucząc się polskich przyśpiewek i przerabiając własne i tak dalej... Ale przede wszystkim o ich dopingu na stadionie, o tym, jak pozostają ze swoją drużyna do końca i wspierają ich, jakby właśnie brakowało im jednego gola do mistrzostwa świata, a nie, jakby przegrywali 4:0.. A ten moment, kiedy na 20 tysięcy gardeł na stadionie rozbrzmiało "Fields of Athenry", przejdzie chyba do historii Euro.

Zwłaszcza jak popatrzy sie na historię tej pieśni. Tak, to jedna z najbardziej wzruszających chwil jakie znam. To jest właśnie to, co znaczy być prawdziwym kibicem, dumnym po zwycięstwie, wiernym po porażce, to jest to, do czego powinno się dążyć. To jest powód, dla którego Irlandia, mimo że na Euro zagrała jak zagrała, i jako jedyna chyba drużyna nie nawiązywała walki, ba - nie była w stanie jej nawiązać, bo była zwyczajnie za słaba - mimo to zostanie zapamiętana we wspaniały sposób, a wszyscy będą ją wspominać w samych superlatywach. Tak, popatrzcie na to Polacy i uczcie się, właśnie w ten sposób można przyćmić złe wyniki reprezentacji. Właśnie przez takich kibiców nikt nie mówi, że Irlandia na Euro się skompromitowała, że zagrała słabo. A gdyby to Polska była na jej miejscu? Internet nie opędziłby się od komentarzy, jakie to straszne patałachy, beznadziejna drużyna i jaka kompromitacja nas spotkała, i ogólnie rzecz biorąc obrzucilibyśmy naszych piłkarzy błotem bardziej niż wszystkie zagraniczne media razem wzięte.  A trzeba walczyć do końca, wspierać drużynę do końca. Proszę, bądźmy jak irlandzcy kibice.

A przy okazji, jak już jestem przy tym meczu, to chciałabym zwrócić uwagę na bardzo dziwną i zabawną rzecz. Otóż jak dzień po tym meczu weszłam tylko przez drzwi szkoły, usłyszałam kolegów z klasy zachwycających się grą Hiszpanii w tym meczu. A dokładniej czym? Krótkimi podaniami, szybką akcją, niesamowicie dokładnym atakiem pozycyjnym, tą słynną tiki-taką... Dorzuciłabym - tą słynną BARCELOŃSKĄ tiki-taką, tym barcelońskim stylem gry. Tyle, że wszyscy ci koledzy to zagorzali madritiści, którzy oczywiście w trakcie sezonu ligowego twierdza, że to najgorszy styl, jaki istnieje pod słońcem. Teraz nagle taki cudowny i żaden nie widzi, że to kopia gry Barçy, że jakby nie Xavi, Iniesta i inni wychowankowie La Masii, takiej gry by nie było, co więcej, jeszcze próbują temu zaprzeczyć, kiedy zwracam im na to uwagę, twierdząc, że to zupełnie co innego, chociaż przyznają to wszyscy obiektywni kibice i telewizyjni eksperci od Trzeciaka do Gmocha, wszyscy oni wiedza, że Hiszpania gra jak Barcelona... Zawsze miałam wrażenie, że kibice Realu (nie wszyscy oczywiście, ci najbardziej zacięci) to hipokryci, ale żeby aż tak?

Ale wracając do tematu strefy kibica - jeśli oglądanie włosko-chorwackiej potyczki było niesamowite, to na przeżycia w strefie podczas starcia Francji z Ukrainą nie ma słów. Wreszcie dowiedziałam się, po co jest scena pod głównym telebimem, i tak oto kiedy oczekiwaliśmy, aż burza opuści Donieck, główny animator organizował coraz to więcej mini konkursów między francuskimi i ukraińskimi fanami (co robili fani Ukrainy w Warszawie, mając Euro pod nosem, nie mam pojęcia, zresztą spora część z nich to byli Polacy bądź Ukraińcy mieszkający w Polsce). Tak więc póki mecz się nie rozpoczął już czułam świetną zabawę, a to był dopiero początek :). Jako że tym razem siły liczebne fanów były wyrównane, stanęłam dokładnie pomiędzy fanami z Francji i Ukrainy i tak oglądałam mecz, obserwując reakcje jednych i drugich. I jakie to niezwykłe jest, kiedy na ekranie widzisz gol dla Francji, i cała twoja lewa strona zaczyna skakać, a kiedy widok na ekranie zmienia się w sędziego liniowego sygnalizującego spalonego - lewa natychmiast cichnie, a w szał wpada prawa :). A jakim przeżyciem jest obserwowanie fanów którzy jakby na zmianę postanowili śpiewać i dopingować, przez co co chwila słyszysz wymienne okrzyki "Allez Les Bleus"i "Ukraina, Ukraina!" A jakie, widzieć nerwowe rekacje pewnej stojącej obok Ukrainki. A jakie, kiedy widzisz ze 200 francuskich fanów po drugim golu zaczynających śpiewać PO POLSKU "Jeszcze jeden, jeszcze jeden!", czy wołajacych w doliczonym czasie "Polska biało czerwoni!" :D (A to lizusy :P). Przeżywanie każdej akcji jest po prostu milion razy większe, kiedy obok stoi osoba z kraju danej ekipy. A najpiękniejsze jest to, że po meczu wszyscy razem nadal się bawili, niezależnie od tego, kto wygrał, a kto przegrał. Naprawdę, po tym wszystkim zrobiłam sobie w domu specjalny słoik na pieniądze, gdzie odkładam każde drobne jakie znajdę, i oprócz specjalnie zarobionych na ten cel w przyszłości pieniędzy, to będzie mój fundusz eurowy - za 4 lata jadę do Francji na wycieczkę po fanzonach. Tego po prostu nie mozna przegapić :).

Tym bardziej więc było mi żal, że nie mogę zostać na następny mecz, jako że pomijając juz niezwykłe przeżycia w strefie, to przez burzę czas między dwoma meczami znacznie się skrócił, przez co nie zdążyłam wrócić do domu na Anglia-Szwecja. Ale i tak mam niesamowite wyczucie czasu - wbiegam do domu, rzucam sie przed TV, włączam szybko TVP - i akurat pada pierwsza bramka :D. Trafiłam idealnie w moment :D. A tak naprawdę to wiele nie straciłam, jako że limit akcji na ten mecz został przyporządkowany w prawie całości na drugą połowę, tego, co się tam działo, nie da się opisać, niesamowite zwroty akcji.. jednak to Anglikom trzeba oddać, umieją trzymać w napięciu - zarówno liga, jak i reprezentacja. I tylko Szwecji mi szkoda, bo akurat w tym meczu na remis zasłużyli, a tak to żegnają się z turniejem w chyba najsłabszym stylu (pomijając Holandię, ale ona jakimś cudem jeszcze się nie pożegnała) no ale z takim golem się nie dyskutuje.

środa, 13 czerwca 2012

Nie traćcie nadziei, albowiem w piłce wszystko jest możliwe!

I mamy na to świetne dowody, a jednym z nich - wczorajsze starcie Polaków z Rosjanami. Starcie, w którym każdy racjonalnie myślący człowiek nie dawał nam szans, patrząc na to, jaki łomot sprawili Rosjanie Czechom przy wcale nie tak złej grze naszych południowych sąsiadów, albo na nasze frajersko utracone zwycięstwo z Grecją przy wcale nie tak dobrej grze zawodników z południa Europy, czy nawet patrząc po tym, jak Czesi może nie najłatwiej, ale jednak poradzili sobie ze wspomnianymi już Grekami. Zresztą, te trzy mecze już wyraźnie pokazały, że jeśli by trzymać się zasady "A wygrywa z B, B wygrywa z C, więc A na pewno wygra z C" - powinniśmy od Rosjan zebrać ostre cięgi.

Na szczęście, w piłce, czy nawet ogólnie w sporcie, były już setki, jeśli nie tysiące dowodów, że ta zasada się nie sprawdza i że teoretycznie słabszy zespół może walczyć z silniejszym jak równy z równym albo wygrać z nim potyczkę. To jest właśnie piękno piłki, ta jej nieprzewidywalność, i to ona daje kibicom słabszych ekip nadzieję, że kiedyś nawet Cracovia pokona Barcelonę.. okay, teraz trochę przesadziłam :D. Ale na mecz taki jak Polska - Rosja niespodziewalność piłki powinna wystarczyć i na to liczyli niepoprawni optymiści w naszym kraju. Ci mniej liczący na szczęście wyszukiwali słabych punktów Rosjan i udowadniali, że są pewne aspekty w których możemy znaleźć przewagę, reszta polskich malkontentów mruczała coś o 5:0, a pod koniec wszystko i tak zweryfikowało boisko.

I to jak zweryfikowało! Jeśli w pierwszej połowie meczu z Grecją byłam pozytywnie zaskoczona grą polskiej kadry, to po meczu z Rosją nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Co prawda wynik był taki sam, ale i przeciwnik trudniejszy, i styl jego osiągnięcia lepszy, bo w tym meczu wreszcie mogłam być dumna z walki biało-czerwonych, z serca, jakie włożyli w mecz, z zaciętości, z jaką nie odpuszczali nawet na jeden metr boiska, z tego, że wreszcie było widać że zrobią wszystko by osiągnąć na tym stadionie korzystny wynik. Ze spokoju, jakiego od dawna nie widziałam w polskiej defensywie, przez którą Rosjanom ciężko było się przedrzeć, z wielokrotnie zwyciężanych pojedynków główkowych przy rzutach rożnych, z całkiem składnych akcji ofensywnych, jakie zdarzały się Polakom, z bramki Błaszczykowskiego, nie wiem czy nie najpiękniejszego jak na razie gola turnieju (cóż to była za podkręcona piłka!). I to w spotkaniu z kim, z Rosją, faworytem grupy, która rozbiła w piątek Czechów, która zachwycała się wtedy cała piłkarska Europa, która zaczynała czuć się na tyle pewnie, że śmiało mówili o powtórzeniu sukcesu sprzed czterech lat (przypominam - brązowy medal!). Z tą Rosją Polska zagrała nawet nie jak równy z równym, ale nawet mogę się pokusić o stwierdzenie, że była w tym meczu lepsza!

I właśnie dlatego, mimo że przed meczem remis brałabym w ciemno, to teraz czuję lekki niedosyt. Czuję niedosyt dlatego, że to kolejny już remis, który gdyby był zwycięstwem na pewno nie byłoby to niezasłużone bądź niesprawiedliwe. Dlatego, że po raz kolejny mieliśmy wiele niewykorzystanych okazji, z których najważniejszą był gol ze spalonego, dlatego, że po raz kolejny ostrzeliwaliśmy bramkę przeciwnika bez większych rezultatów w postaci bramek, tyle było niedokładnych zagrań czy zablokowanych dośrodkowań Kuby, a te strzały Boenischa bez przymiarki, nad poprzeczką - nie zliczę!. Ale tym razem przede wszystkim nie z powodu naszych okazji, a z powodu okazji przeciwników, a raczej ich braku. Zagraliśmy konsekwentnie w obronie i poza golem, nie przypominam sobie zbyt wielu klarownych ataków na bramkę Tytonia, a nawet jeśli już takie się zdarzały, to były pewnie bronione. Nawet stracony gol był można powiedzieć, dość przypadkowy - padł po zamieszaniu w polu karnym, następstwie rzutu wolnego podyktowanego za w sumie niepotrzebny faul, i tutaj właśnie jego szkoda bardziej niż niewykorzystanych okazji, bo gdyby wtedy trochę bardziej pilnować sytuacji, mielibyśmy teraz jakże cenne zwycięstwo.

Cenne tym bardziej, że wtedy nawet remis z Czechami dawałby nam awans do ćwierćfinału. W tej chwili, żeby wyjść z grupy, w następnym meczu absolutnie musimy wygrać i jest to jedyny warunek. Żadne inne wyniki nas nie obchodzą, zwyciężamy we Wrocławiu - mamy awans, remisujemy lub przegrywamy - odpadamy. Proste i logiczne. I tego właśnie się obawiam. Bo do tej pory, kiedy warunki były pokręcone i nielogiczne i zależały od miliona czynników, jakimś cudem udawało nam się je spełnić (jak wspominana przeze mnie już miliony razy Wisła w LE) - kiedy wszystko zależy tylko i wyłącznie od nas, mam dziwne złe przeczucie, że może się nie udać. Mimo, że nietrudno zgadnąć, że jeśli pokażemy taką grę jak przeciwko Rosjanom, z Czechami powinniśmy spokojnie dać radę, to jednak martwi mnie nasza nieskuteczność i to, że nie wykorzystujemy dogodnych okazji, i właśnie przez to mam to wrażenie, że zamiast będącego spokojnie w naszym zasięgu zwycięstwa, może przydarzyć się kolejny remis, tyle że już niekoniecznie zwycięski. A wtedy będzie jeszcze bardziej szkoda tych dwóch remisów, bo obydwa spokojnie - przy odrobinę lepszej skuteczności - mogły być zwycięstwami.  I o to samo się boję, jeśli chodzi o sobotę - że będziemy lepsi, będziemy dominować, ale przez nieskuteczność zremisujemy, zamiast wygrać, i marzenia nasze runą.

Ale wolę nie zapeszać, a więc teraz puk, puk w niemalowane drewno, to była identyfikacja potencjalnego ryzyka. Teraz trzeba je powstrzymać i nie dopuścić, żeby do tego doszło. Panie Smuda, najbliższe 4 dni ćwiczymy skuteczność, skuteczność i jeszcze raz skuteczność, a w sobotę ogrywamy Czechów, wychodzimy z grupy i osiągamy największy polski sukces na Euro w historii. Proste? Proste.

wtorek, 12 czerwca 2012

Liderzy i outsiderzy - grupy C i D na Euro

Dzisiaj wpis łączony z powodu znacznie zmniejszonej ilości czasu na produkowanie przemyśleń. A jeśli mam opisywać dwie grupy jednocześnie, to po prostu nie ma takiej opcji, żebym ja, wielka poszukiwaczka analogii i podobieństw, nie znalazła tu jakichś.. no, analogii i podobieństw. A podobieństwa były takie, że od samego początku w obu tych grupach można było wyróżnić dwóch liderów, typowanych do wyjścia z grupy, i dwóch outsiderów, typowanych do nie posiadania szans na wyjście z grupy. I w obu grupach na sam początek liderzy zmierzyli się bezpośrednio, a outsiderzy.. też zmierzyli się bezpośrednio, co innego mieli robić jak są po 2 pary w grupie?

I żeby było jeszcze ciekawiej, oba mecze liderów miały podobny przebieg: obie ekipy walczą, próbując przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę, ciężko harują na gola, i kiedy już wydaje się, że jedna z nich jest bliska osiągnięcia celu - bramkę strzela ta druga, trochę mniej atakująca. Nie na długo, bo potem ta bardziej ofensywna reprezentacja wyrównuje, tak jakby strata bramki była tym, czego potrzebowali by wreszcie przebić się przez obronę przeciwnika. A potem mecz toczy się tak, jak przed obydwoma golami. No, przynajmniej jeśli chodzi o mecz Francja-Anglia, bo Hiszpanie po strzeleniu bramki zaczęli napierać jeszcze bardziej i starać się o gola coraz bardziej, tyle że Hiszpanie mają Torresa, i to nie tego Torresa sprzed 4 lat, tylko nowego, zchelseowanego Torresa, który nawet mając tak idealne okazje jak sam na sam z bramkarzem czy też sam na sam z bramkarzem z dodatkiem jeszcze lepiej ustawionego kolegi po prawej - potrafi zmarnować okazję.

Ale jeśli chodzi o Hiszpanię to ja mogę powiedzieć dużo więcej, jako że poza Polską, to jest mój drugi faworyt Euro i też śledzę ich ekipę dokładnie. I dlatego chciałabym sprostować coś, czym oburzało sie wczoraj pół Europy, że Hiszpania wyszła na Włochów bez napastnika. Otóż chciałabym podkreślić wszem i wobec, że w zakończonym właśnie sezonie Fabregas, mimo że jest nominalnym pomocnikiem, z racji jego dużej mobilności pozycji wiele razy grał w ataku, w tym też i na szpicy, a więc teoretycznie Del Bosque mógł go wystawić jako napastnika. Zresztą, w końcu tą bramkę strzelił, tak czy nie?  Inna sprawa, że Barcelona może pozwolić sobie na wystawianie Fabsa w ataku, bo poza tym wszystkim ma jeszcze Messiego, który jaki jest, każdy widzi.. Hiszpania ma tylko wypalonego Torresa, ewentualnie Llorente czy Negredo, którzy co prawda w lidze się sprawdzili, ale czy są zawodnikami na miarę mistrza Europy? Nie jestem pewna. Dlatego cały czas nie mogę wyjść ze zdziwienia, że na Euro nie został powołany Soldado, który jeśli dobrze pamiętam był trzecim najlepszym strzelcem La Ligi w tym sezonie, po Messim i Ronaldo, którzy - bądźmy szczerzy - powinni być liczeni jako oddzielna kategoria, więc można powiedzieć że został królem strzelców tej bardziej ludzkiej części La Ligi. A nawet jak ktoś nie akceptuje takiego podziału, to Messi i Ronaldo jak każdy już wie nie są Hiszpanami, więc powołani być do La Roja nie mogli. Z tych, których było można, Soldado był najlepszy. Poza tym nie wiem czemu ale moja miłość do analogii cały czas mi mówi że kiedy Villa zostawał królem strzelców Euro, był zawodnikiem Valencii, po czym wybił się na tyle, że trafił do Barcy, i mam dziwne wrażenie, że Soldado też mógłby po świetnym występie w kadrze trafić do jakiegoś klubu z absolutnego topu. No, ale teraz już powołań się nie zmieni, więc przychodzi tylko zaakceptować takie smudowate decyzje Del Bosque i patrzeć, jak w dalszej fazie Euro zaprezentują się pozostali hiszpańscy napastnicy, napastniko-pomocnicy i Torres.

Tymczasem mamy tu jeszcze dwa mecze, które podważają wszelkie reguły i pokazują, że niczego nie można być pewnym. Mecz Irlandia - Chorwacja z nazwy brzmi jak jedno z mniej emocjonujących spotkań całej fazy grupowej, ani żadnych potęg, ani tym bardziej znanych zawodników (największym nazwiskiem obu ekip jest chyba Modrić), a mecz jeden z najlepszych całej pierwszej rundy, emocje niesamowite, dużo goli, gra od bramki do bramki, słowem wszystko czego chcą kibice, takie mecze aż chce się oglądać. Zwłaszcza Chorwacja pokazała się ze świetnej strony i mam wielką nadzieję, że mimo wszystko uda im się wyjść z grupy. Zresztą Szwecja - Ukraina był pod tym względem podobny, a zwrotów akcji było chyba jeszcze więcej, niż w meczu w Poznaniu, tak samo dynamiczny i świetny do oglądania. Różnica była tylko jedna, w meczu grupy C po tych wszystkich zwrotach akcji zwyciężył mimo wszystko teoretyczny faworyt, natomiast mecz z Kijowa był mimo wszystko niespodzianką i to chyba drugą największą dotychczasowych rozgrywek po zwycięstwie Danii nad Holandią.

I o tej niespodziance chciałam trochę więcej. Otóż porównajmy sobie (wiem, że wszyscy już tak robią i słabo na tym wychodzimy, ale nie mogę się po prostu powstrzymać) Polskę i Ukrainę. A raczej sytuacje, w jakich były obie drużyny przed mistrzostwami. Wszystkie argumenty wskazują na Polskę - byliśmy (podobno) lepiej przygotowani organizacyjnie, lepiej o nas mówiono za granicą, losowanie przydzieliło nam dużo łatwiejszą grupę, lepiej radziliśmy sobie w sparingach przedeurowych, mamy wreszcie piłkarza z pola europejskiej klasy, jakim jest Lewandowski, do tego na Ukrainie nagle zaczęła straszyć sytuacja polityczna a pół drużyny tuż przed meczem dostało zatrucia pokarmowego. Że o trapiących ich kontuzjach nie wspomnę (wypadło trzech bramkarzy! TRZECH!). Tymczasem to właśnie Ukraina poradziła sobie w tym meczu lepiej, odniosła zwycięstwo i po pierwszej kolejce jest liderem swojej grupy. Dlaczego? Bo grali cały mecz, walczyli cały mecz i starali się do końca. No i mają Szewczenkę, ale nie ukrywajmy - on najlepsze lata ma dawno za sobą i w tej chwili nie jest lepszy niż taki Lewandowski, więc naprawdę my też mogliśmy zagrać tak, jak nasi współgospodarze. Tyle że zabrakło nam jaj. I tak oto będąca w dużo gorszej sytuacji Ukraina po pierwszej kolejce jest liderem grupy, a my drżymy o mecz z Rosją, żeby szans na awans nie stracić. Dlatego teraz weźmy przykład z naszych wschodnich sąsiadów i pokażmy jaja, pokażmy ambicję i waleczność od pierwszego gwizdka aż po ostatnią minute doliczonego czasu, to może jeszcze coś z tego Euro naszemu zespołowi wyjdzie.

Nie, poważnie. Poważnie sądzę, że jesteśmy w stanie jeszcze coś ugrać, mimo słabego występu z Grecją. Nawet mimo łomotu, jaki Rosja spuściła Czechom. W końcu.. wiem, za dużo używam analogii, a piłka nożna nie jest grą logiczną, ale przełóżmy to na piłkę klubową, pamiętacie, jak Legia grała ze Spartakiem? Też nikt nie wierzył, że się uda, też myśleli, że będzie lanie od rosyjskiego klubu, nawet mój tata stojąc w kolejce do kasy pod Pepsi Areną na pytanie cioci "Skąd takie kolejki, to jakiś ważny mecz?" odpowiadał "Ostatni w pucharach". Tymczasem przyszedł sensacyjny remis i jeszcze bardziej sensacyjne, dramatycznie wywalczone zwycięstwo na Łużnikach. Wiem, że Legia to nie Polska, a Spartak to nie Rosja, ale to dowód, ze można pokonać dużo wyżej notowanego rywala, naprawdę można. A jak to nadal nie przekonuje, to przypomnę, że po Danii też nikt się nie spodziewał zwycięstwa z Holandią. Naprawdę, można. Piłka nożna to nie matematyka, jak powiedział niedawno trener Greków. I dlatego wszystko można.Ja wierzę w naszych. POLSKAAAAAA, BIAŁO CZERWONI!

niedziela, 10 czerwca 2012

Nieskuteczność, Niemcy i niespodzianki, czyli grupa B zaczyna Euro

Zaczyna niekoniecznie tak, jak wszyscy by się spodziewali. A przynajmniej nie tak, jak ja liczyłam, jako że po tak obfitych w wydarzenia meczach niedocenianej grupy A, po tak zwanej "grupie śmierci" spodziewałam się jeszcze więcej. Okazało się jednak, że wszyscy na tyle boją się tej wspomnianej już śmierci, że o otwartą grę trochę ciężko, i tak jak pierwszego dnia mistrzostw mogliśmy podziwiać 7 bramek, tak drugi uraczył nas tylko dwoma. No cóż, liczyłam na trochę więcej, ale nie będę narzekać, w końcu jak by nie było nikt nie chce tracić goli i nie można mieć pretensji o dobrą grę obronną.

Nawet wręcz przeciwnie, jako że w pierwszym meczu tej grupy gra obronna była chyba najbardziej godną uwagi częścią spotkania. Gra obronna Duńczyków, ma się rozumieć. Może to dziwne, bo nigdy nie byłam zwolenniczką szczelnej defensywy i wybijania czego się da, lubiłam kombinacyjne akcje ofensywne, ale to, co zaprezentowała formacja obronna Danii zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Po prostu praktycznie nie dopuszczali holenderskiej ofensywy do swojego pola karnego, wszystko byli w stanie wybić, a nawet jak się udawało, to na drodze stawał bramkarz, który co prawda w pierwszej połowie zrobił Robbenowi cudowny prezent i teraz niech wielbi los, że skończyło się tylko na słupku, ale poza tym był praktycznie bezbłędny.

Tego nie można powiedzieć o holenderskich atakujących, którzy mylili się tego dnia na potęgę. Ile razy pudłował Van Persie, zwykle nieomylny, ile razy strzelał Robben w ten sam sposób wysoko nad poprzeczką? (Swoją drogą te strzały przypominały mi akcje Bayernu w finale LM, tak samo nieustanne próbowanie zdziałać coś w ten sam sposób cały czas zamiast postarać się zmienić styl po zauważeniu, że to nie wychodzi... okej, okej, już przestaję z tymi moimi skojarzeniami). W każdym razie popisali się tym samym, o czym rozwodziłam się już wczoraj i nie tylko, czyli nieskutecznością. Nieskutecznością tak wielką, że wystarczyło mi spojrzeć na statystyki strzałów po pierwszej połowie - Holandia 12/3 celne, Dania 5/5 celnych, żeby wiedzieć, kto tu jest faworytem, a kto zaskakująco prowadzi :). A wszyscy wiemy, że niewykorzystane sytuacje lubią się mścić i to też spotkało ekipę Oranje, kiedy nagła akcja Duńczyków zakończyła się - swoją drogą bardzo ładną - bramką Krohn-Dehliego.  A że potem "Pomarańczowi" nie mogli przebić się przez szczelną defensywę Skandynawów, mecz się skończył jak się skończył.

Znaczy się, pierwszą na tym Euro niespodzianką, żeby nie powiedzieć sensacją. A wszyscy wiedzą, co ja sądzę o sensacjach :D. I właśnie z tego powodu miło mi się oglądało ten mecz, bo chociaż Oranje są dla mnie osobiście najfajniejszą drużyną tej grupy, to ciekawie też się oglądało, jak skazywani na porażkę Duńczycy, o których mówiło się jak o dostarczycielach punktów i outsiderze "grupy śmierci", pokonują aktualnych wicemistrzów świata sprawiając sensację i wykonując pierwszy krok w kierunku zostania czarnym koniem mistrzostw, a nie oszukujmy się, warunki do tego mają (na pewno lepsze niż Polska, którą niektórzy widzieli w roli.... kopytnego :D). Kto wie, może będą taką niespodzianką, objawieniem polsko-ukraińskiego Euro? Ja w każdym razie zaczęłam ściskać za nich kciuki, niech dojdą jak najdalej, pokażą, że nie należy nikogo skazywać na porażkę przed pierwszym meczem, zapiszą się do historii tak samo, jak ich poprzednicy 20 lat temu... no ok, aż tak to raczej mało prawdopodobne, ale chociaż w połowie.

I to wszystko mimo faktu, że moja mania analogii znowu się odezwała i kazała wspierać Holendrów, wspominając po raz kolejny ten sam dwumecz, czyli Chelsea - Barca w półfinale LM, tyle że tym razem, jego pierwszy rozdział w Londynie. Tutaj kolejny raz mieliśmy dominację jednej drużyny w praktycznie wszystkich statystykach, poza tą najważniejszą, czyli bramek, po raz kolejny obrona zatriumfowała nad nieskutecznym atakiem.. po raz kolejny.. a jednak coś w grze Duńczyków sprawiało, że nie patrzyłam na nich tak, jak półtora miesiąca temu na Chelsea, coś sprawiało, że wydawali mi się dużo bardziej zasługującymi na zwycięstwo niż wtedy londyńczycy. I nie wiem, czy to fakt, że kiedy już dochodzili do akcji ofensywnych, to zawsze były one składne i pomysłowe, czy że ich obrona była trochę ambitniejsza niż "zamurujmy bramkę"... a może to naprawdę ja patrzę subiektywnie i krytykuję Holandię dużo bardziej, niż wtedy Barcelonę, bo to po prostu Barcelona była.. -.-. I to jest dość prawdopodobne, bo jakby nie było zawaliło u Barcy wtedy dokładnie to samo, o co teraz obwiniam Holendrów, czyli ta przeklęta nieskuteczność!

Nieskuteczność zresztą była też znakiem rozpoznawczym drugiego meczu, który - moim skromnym zdaniem - był jeszcze słabszy, niż poprzedni. Znaczy, jeszcze większa nieskuteczność, zwłaszcza ze strony Portugalczyków. Do tego niezbyt zapalczywa ataki Niemców i moja wrodzona niechęć do Cristiano Ronaldo i paru innych portugalskich graczy - i już po pierwszej połowie odechciało mi się oglądać, tak że na druga spoglądałam tylko kątem oka. Znaczy się, dzięki za bramkę, mimo wszystko strata punktów i Niemców i Holandii to by było dość dziwne (choć z drugiej strony, Duńczycy byliby liderami grupy, co było by baaardzo ciekawe.. ale może dość już gdybania), no i nie lubię Portugalii, więc fajnie, że są nisko w tabeli :D... ale jakoś tak się zawiodłam na tym meczu. Mam nadzieje, że dzisiejszy hit fazy grupowej naprawdę okaże się hitem, a nie taką.. niespodzianką. Niezbyt miłą niespodzianką. Trzeba było oglądać Brazylia - Argentyna, to to był mecz... mimo że towarzyski. Hiszpanie, Włosi, nie zawiedźcie mnie dzisiaj!



PS. Długo się zastanawiałam czy o tym wspomnieć, bo to trochę nie na temat, ale chyba jednak muszę, bo krąży mi to po głowie już od dawna. Moim skromnym zdaniem, porażka Holendrów to po prostu kara boska za ICH piosenkę na Euro:

Nie będę prowadzić długiej dyskusji, co tu jest nie tak, bo wiem że większość moich czytelników nie jest na bieżąco w tak zwanej EDM i za długo by tłumaczyć, ale - uwierzcie, koko koko, to jeszcze nie jest taka tragedia, przynajmniej się nie podszywa pod gatunek którym w rzeczywistości nie jest, nie oznacza możliwego zmierzchu wielkiego artysty.. i takie tam, ale to znowu nie na temat... Dobra, ja już się przymykam, bo to chyba nie jest miejsce na takie rozważania, no blog spotrowy a nie muzyczny... itepe itede.

sobota, 9 czerwca 2012

A więc oficjalnie,uroczyście i jak tam jeszcze - zaczęło się!

Wyczekiwane, zapowiadane, przepowiadane, wypromowane, obmawiane, dyskutowane, przygotowywane tyle czasu UEFA EURO 2012. Czy zaczęło się dobrze, czy źle, czy słabo, czy pozytywnie, to już zależy od punktu widzenia. Bo naprawdę można na to spojrzeć z naprawdę różnych stron i wyciągnąć różne wnioski.

Samej ceremonii komentować nie będę, cóż wiadomo kwestia gustu. Wszystkie media krytykują, mnie tańczące kapelusze, dmuchane stadiony, faceci przebrani za nutki, węgierski pianista, DJ w złotym fraczku i mieszanka Chopina z dubstepem w pewien sposób urzekły (ale to może przez moją wewnętrzną słabość do DJów. Nawet takich w złotych frakach i grających dubstepopodobne coś, chociaż nigdy bym nie pomyślała że takie połączenie może się sprawdzić). Wolę skupić się na samym meczu, bo tutaj jest dużo więcej rzeczy do powiedzenia, zarówno tych dobrych jak i tych złych.

W wielkim skrócie, można powiedzieć, że dobrą stroną była pierwsza połowa, a złą - druga połowa. Dobrą stroną był Lewandowski, Piszczek czy Tytoń, złą - środek obrony, lewa obrona i trener Franek "To trzy zmiany nie są na cały turniej?" Smuda. Dobrą stroną było to, jak pokazaliśmy się przed resztą Europy, złą, to co jeszcze może niestety wyjść. Dobrą - wynik nie pogrążający szans na wyjście z grupy, złą - sposób jego osiągnięcia.

A bardziej szczegółowo? Początek meczu, to było po prostu marzenie. Po tylu godzinach spędzonych na zastanawianiu się, jak ta nasza cała kadra wypadnie wreszcie grając mecz o coś, po prostu zszokowali mnie i to w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Grali tak, jak na zespół europejskiej klasy przystało, zespół, który faktycznie jest w stanie walczyć na tych mistrzostwach, zupełnie co innego, niż to do czego przez lata przyzwyczajali nas polscy kopacze. Szarpał Rybus, dobrze grał Obraniak, jak na skrzydłach biegała trójka z Dortmundu, polska ekipa prowadziła składne, ładne akcje, odzyskiwała piłkę po jej stracie i ogólnie po całym sezonie oglądania Barcelon, Manchesterów i innych Lig Mistrzów naprawdę nie zauważyłam wielkiej róznicy, nie krążyły mi po głowie myśli "nie, to chyba jakaś inna dyscyplina". Po prostu chciało się na to patrzeć.

No, może poza jednym elementem, który zresztą w sezonie ligowym pogrążył wiele potęg z Barceloną na czele. Chodzi o skuteczność, a raczej jej brak. O to, że po pierwszej połowie nasze prowadzenie powinno wynosić co najmniej 3:0, a nie marne jeden, tyle że nie wiedzieć czemu, nie wiem czyj to był pomysł, ale zrobię coś temu komuś jak go spotkam, nasza kadra uznała że 1:0 to zaje*isty wynik i teraz możemy już pozostałe 73 minuty meczu bronić wyniku, co jest najgłupszym pomysłem świata, bo pomijając już nawet fakt, że zawsze można bramkę stracić (co też się stało), pomijając nawet tak nieistotne szczegóły jak to że im więcej bramek, tym lepsze widowisko, to przecież nigdy nie wiadomo, czy o wyjściu z grupy nie zadecyduje bilans bramek, a wtedy każdy gol ma znaczenie. Manchester United przypłacił to mistrzostwem.... ale może dam już sobie spokój z tymi moimi aluzjami i skupię się na meczu. Otóż tyle było wybitnych okazji, przed i tuż po golu Lewego, jak strzał Murawskiego z dystansu, akcja BVB-Trio tuż przed tym, niesamowite dośrodkowanie Piszczka, kiedy Lewy minął się z piłką o centymetry, czy wreszcie dwa zmarnowane strzały Perquisa, jeden z główki po rożnym, drugi obok bramki już przy prowadzeniu 1:0, którego zresztą szkoda mi najbardziej - miał kilka metrów do bramki, to było trudniej nie strzelić niż strzelić, wystarczyło przymierzyć trochę lepiej.. Zresztą, tuż po tej bramce nie wiedzieć czemu na usta same pocisnęły mi się słowa "No, ale takie akcje to trzeba strzelać, bo nie wiadomo czy to nie byłaby bramka która mogłaby zaważyć o całym wyniku meczu". No i wykrakałam, gdyby wtedy - bądź w którejkolwiek innej z wymienionych akcji - padł gol, byłoby 2:0, Grecy - zwłaszcza w dziesięciu - już by się z takiego wyniku raczej nie podnieśli tak łatwo, mniej by naciskali na naszych, może nie doszłoby do wyrównującej bramki, albo do tego pechowego sam na sam, i Szczęsny nie musiałby faulować i nie wyleciał z boiska z czerwoną kartką...

Chociaż to ostatnie może nawet wyjdzie nam na dobre. Nie, nie zamierzam tutaj nagle wpadać w hipereuforię i sławić Tytonia pod niebiosa za obroniony rzut karny, zwłaszcza że obiektywnie patrząc, trudny do obronienia to on nie był, Karagounis strzelił jak nie przymierzając Robben. Oczywiście, zamiast tego dochodzi niezwykła presja i fakt, że Tytoń wszedł bronić karnego zupełnie nierozgrzany i nieprzygotowany, więc na pewno było mu trudniej. Nie wiem również, jak wielki wpływ na obronę tego karnego ma plotka, której jeszcze nie sprawdziłam, ale której jakoś dziwnie wierzę, że tuż przed wejściem na murawę Wawrzyniak (który jednak trochę w tej Grecji pograł) powiedział Tytoniowi, w którą stronę się rzucać, ani to, że Tytoń już w Eredivisie był specjalistą od karnych, ani to, że Grecy ostatnio namiętnie z "jedenastek" pudłują. Nie będę tego wszystkiego analizować i wyliczać procentowych zasług umiejętności Tytonia w tym karnym, który uratował nam jeden punkt, bo nie o to mi tu chodzi. Chodzi bardziej o fakt, że Szczęsny był już od jakiegoś czasu zbyt pewny siebie i takie utemperowanie powinno mu pomóc, oraz że Tytoń w Holandii był bardzo chwalony, a był do tej pory chyba najbardziej niedocenianym polskim graczem, na Euro jechał jako trzeci bramkarz. Ta jedna interwencja znacznie zwiększyła zaufanie do niego, a teraz, jeśli dobrze pokaże się przeciwko Rosji, miejsca między słupkami może na ostatni mecz grupowy już nie oddać, co znacznie zwiększyłoby jego notowania, najpewniej wywołało zainteresowanie czołowych europejskich klubów i rozwinęło jego karierę, a nam dało kto wie, czy nie kolejny wielki bramkarski talent, jakimi dotychczas chwaliła się Polska.

Oczywiście do tego wszystkiego nie doszłoby, gdyby nie fatalna wręcz postawa Polaków po zmianie stron. Nie wiem, czy to Smuda w przerwie nakazał zawodnikom tak się cofnąć i bronic wyniku, jeśli tak, obwołuję go głównym winowajcą porażki, bo za taką należy ten remis postrzegać, jako że absolutnie nie mieliśmy prawa wypuścić tego zwycięstwa z rąk. Bez piłki i w obronie nasza drużyna kompletnie sie gubiła, widać było, jak sztucznie sklejony jest nasz środek obrony, że Boenisch nie grał profesjonalnie w piłkę półtora roku, wreszcie że Wasilewski nie jest stoperem, a bocznym obrońcą, i jak bardzo byśmy się nie upierali, środek obrony to nie jest to, co tygryski lubią najbardziej gdzie czuje się najlepiej, czego najlepszy dowód był  przy wyrównującej bramce, kiedy po tym jak Boenisch dał się ograć na lewej stronie, Wasyl nie zrozumiał się ze Szczęsnym i obydwoje wybili sobie piłkę, która dopadł So.. wybaczcie, zapomniałam nazwiska (jak ja mogłam? To był praktycznie grecki bohater meczu!) i skierował do w zasadzie pustej bramki. W każdym bądź razie tuż po tym nasza gra zaczęła się jeszcze bardziej sypać, Polacy kompletne nie wiedzieli, co mają robić, połowa z nich już nie dawała rady kondycyjnie i mało mnie obchodzi, jaki wpływ na to miała duchota na stadionie, warunki były dla wszystkich takie same. W każdym razie dopiero ten karny i obrona Tytonia poderwała chłopaków do walki, którzy zwietrzyli nadzieje, chcieli coś tam zrobić z przodu, ale.. już nie za bardzo starczało im sił, nawet Kuba opadł i tylko Lewy z Piszczkiem próbowali coś tam skonstruować, ale ile może dwóch piłkarzy?

I tu właśnie mam największe pretensje do Smudy, jak zresztą chyba każdy Polak. HELLO, PANIE FRANEK, SŁYSZAŁ PAN O TAKIM WYNALAZKU JAK ZMIANY? Powiedział panu kiedyś ktoś, że jak piłkarze są zmęczeni, to można za nich wprowadzić innych, wypoczętych, którzy mają więcej sił i mogą poderwać drużynę do przodu? Że jak jakiemuś zawodnikowi nie idzie, to można go zastąpić innym, nawet teoretycznie słabszym? Że tych trzynastu na ławce rezerwowych to nie są honorowi kibice, tylko oni też mogą grać? W komentarzach na Zczuba.pl znalazłam taki piękny opis taktyki:
(mam nadzieję, że nie zostanę zeżarta za prawa autorskie, mi się po prostu to bardzo spodobało).

Ja nie wymagam od Smudy aż tak szczegółowej taktyki, Guardiolą to on nie jest, ale chociażby na tak prosty fakt, żeby za przemęczonego Obraniaka wprowadzić Grosickiego, który był szybki, wypoczęty a do tego miał urodziny, więc podwójnie zdeterminowany żeby się pokazać, albo Wolskiego, który co prawda młody i niedoświadczony, ale technikę to on ma taką, że w tej końcówce mocno by nią postraszył grecką defensywę i pociągnął kadrę do przodu tak, jak ciągnął Legię całą końcówkę sezonu. A najlepiej byłoby przeprowadzić te zmiany jeszcze przed kartką dla Szczęsnego i wprowadzić obu, za Obraniaka i Rybusa, ale ok, do tego nie mam już takich pretensji, zrozumiałabym hasło "trzeba była za Rybusa wprowadzić Tytonia i to zepsuło plany na późniejsze zmiany", gdyby selekcjoner jakieś późniejsze zmiany w ogóle planował, czego nie zauważyłam. A jak już naprawdę chciał po tej pierwszej połowie bronić 1:0 (chociaż mówiłam już, co sądzę o tym pomyśle), to trzeba było "odświeżyć" trochę defensywę wspomnianym Dudką.

Ale okay, nie będę sie więcej wymądrzać, wiadomo gdzie dwóch Polaków tam trzy opinie i takie tam, a w czasie mistrzostw mamy w kraju 38 mln ekspertów, więc ja się nie będę dalej wymądrzać, Smuda tak chciał, więc tak było, rozliczać go będziemy po mistrzostwach. Bo mimo, że ten mecz mogliśmy i powinniśmy wygrać, że teraz widzimy miliony rzeczy, które można było zrobić lepiej i czujemy, że frajersko straciliśmy dwa punkty, a nie zyskaliśmy jeden, to pamiętajmy, że tak samo czują sie też Grecy. W końcu to oni po wyrównaniu na 1:1 mogli strzelić drugą bramkę z karnego i strzelili kolejną, ale ze spalonego, to oni dominowali w drugiej połowie, i w ich opinii to oni powinni wygrać. Patrząc z tej perspektywy, remis jest wynikiem dość sprawiedliwym. Jest też wynikiem dużo lepszym, niż wszystkie dotychczasowe mecze otwarcia - przypominam, że od czasów Laty i Deyny w pierwszych meczach wielkich turniejów nie udawało nam się nawet zdobyć bramki, co dopiero mówiąc o zwycięstwie. Seryjnie podążaliśmy ścieżką mecz otwarcia-mecz o wszystko-mecz o honor, tak osławioną przez ostatnie lata. Tym razem tak nie ma, ponieważ remis pozostawia nam otwartą drogę do wyjścia z grupy. Nie będę się rozpisywać nad możliwymi przyszłymi scenariuszami, bo tego możecie znaleźć w internecie aż nadto, dość, że zostało już wyliczone, że teoretycznie możemy wyjść z grupy nawet przegrywając z Rosją i remisując z Czechami, z dwoma punktami na koncie (dla ambitnych - proszę podać układ spotkań, która nam to gwarantuje :D). Żadne drzwi jeszcze się przed nami nie zamknęły, a reprezentacja nadal jest najlepsza, gracze - najbardziej charakterystyczni i wyróżniający się, a szanse na sukces - największe z tych, które mieliśmy ostatnio. To jeszcze nie jest "Nic się nie stało", na razie wszyscy nadal śpiewajmy głośno: "POLSKAA, biało czerwoni!". Bo kto wie, co się zdarzy dalej.

A niezależnie od tego, co się stanie, pewien sukces już odnieśliśmy. Zagraniczne media, czy tego chcemy czy nie, będą mówić o polskim (ok, polsko-ukraińskim) Euro pozytywnie. No, może poza BBC, która nadal próbuje zniechęcić ludzi do odwiedzania nas i pozyskać zawartość ich portfeli dla organizatorów londyńskich igrzysk. Ale poza tym, wszystko odbyło się świetnie. Polska prezentuje się dobrze, zagraniczni goście nie narzekają, na trybunach mamy mimo wszystko głośny doping, a kibice z całego świata siedzą obok siebie i nikomu nic nie przeszkadza. Okej, nie będę idealizować wizerunku Polski, idealnie nie jest. Zresztą to nie jest blog polityczno-infrastrukturalno-cho*era jedna wie jaki jeszcze, tylko sportowy, i o sportowym aspekcie jeszcze chciałabym się skupić. Otóż po latach panującej opinii, że mecze otwarcia to nudne, zachowawcze i rozegrane z dystansem piłkarskie szachy, zarówno my jak i Grecy zaprezentowaliśmy Europie mecz pełen emocji, mecz, w którym było wszystko, co najpiękniejsze w piłce nożnej. Kombinacyjne akcje, defensywne, ofiarne interwencje, wymuszone zmiany, ładne strzały, czerwone kartki, nieuznane bramki, obronione rzuty karne, walka do samego końca, a wszystko niesione dopingiem stadionu, którego jeszcze niedawno nikt nie wyobrażałby sobie w takim kraju jak Polska... Z perspektywy obiektywnego kibica z zachodu Europy (bądź też wcale nie), który nie sprzyjał ani jednej, ani drugiej drużynie, a tylko chciał obejrzeć widowisko, wspaniały spektakl zapowiadający jeszcze lepsze mistrzostwa. O tak, te mistrzostwa, jeśli potoczą się tak samo jak ich pierwszy dzień, zostaną na długo zapamiętane...

Swoją drogą tą widowiskowość zapewnił zagranicznym widzom nie tylko pierwszy, ale i drugi mecz tego dnia. Może nawet bardziej, niż mecz otwarcia. Rosjanie, faworyci grupy, rozgromili Czechów, ale wcale nie przyszło im to tak łatwo, jak wskazuje wynik, a obie ekipy pokazały kawał świetnego futbolu, którym zachwycałabym się, gdyby nie to, że cały czas drżałam przed tym, że z jednymi i drugimi będzie musiała się męczyć nasza krucha obrona, co wywoływało myśli od "No, świetnie gra ta Rosja, a ten Dzagojew czy jak mu tam.. wielki!", przez "Ale Czesi też się nie poddają, będzie nam z nimi trudno..." aż po "F**k, nie wyjdziemy z grupy :D" i "****, przerzucam się na siatkówkę" :D

Oczywiście te dwa ostatnie nie były do końca na poważnie, jako że już udowodniłam że szanse na wyjście z grupy nadal mamy i wcale nie jest tak tragicznie jak by się wszystkim wydawało. Ale o tej siatkówce to nie wspomniałam bez powodu... nie zapominajmy bowiem, ze podczas gdy my kibice piłkarscy podniecamy się remisem z wcale nie jakąś potęgą, jaką jest Grecja, nasi siatkarze odnieśli kolejne zwycięstwo w Grupie B Ligi Światowej, utrzymując się na pierwszym miejscu, a w niedzielę powalczą o trzecie z rzędu zwycięstwo nad Brazylią. Tą samą, która jest światowym numerem jeden od lat. Ta samą, której nie umieliśmy pokonać ostatnią dekadę. Tak, gdzieś pod tym piłkarskim szaleństwem warto pamiętać, że w tle nasi siatkarze przechodzą być może swoją złotą erę, odnoszą sukcesy, jakich piłkarze być może nie osiągną nigdy. Nie zapominajmy o nich, bo gdy piłkarze zawiodą, oni nadal będą dla nas wygrywać. Dzięki, chłopaki :)



PS A ja po tym wszystkim co się działo po meczu, dowiedziałam sie wreszcie jednego - skąd mi się wzięło takie zamiłowanie to analogii i porównań. Okazało się, że to też rodzinne - otóż kiedy wszyscy siedzieliśmy przy kolacji, przygnębieni tym remisem, i rozważaliśmy, dlaczego to wszystko potoczyło się jak się potoczyło, w geście żalu jęknęłam "A jeszcze pod koniec pierwszej połowy było tak pięknie, prowadzenie, przewaga..", na co mój tata zareagował tym, co chodziło mi po głowie tyle czasu:
"Tak samo jak.. Pedro na 2:0, czerwona kartka dla Terry'ego i też się wszystkim wydawało że jesteśmy w finale..."

To samo wspomnienie trafiło mnie dokładnie w momencie strzelonej przez Greków w osłabieniu wyrównującej bramki.

Tak więc tato, pozdrawiam cię, to dzięki twoim genom moi czytelnicy muszą się teraz męczyć z tym, że przywołuję w jednym wpisie dwie zupełnie niezwiązane ze sobą rozgrywki, jak nie gorzej :). Ale mam nadzieję, że wam to zbytnio nie przeszkadza?