Szukaj na tym blogu

poniedziałek, 30 lipca 2012

Z cyklu Pamiętniki ze stadionu: Jak dobrze, że są sparingi przedsezonowe

Można trochę poudawać piłkę nożną. Albo wpaść na pomysł na pierwszy w historii tego bloga regularny cykl. Jako że wszyscy wiemy, że każdy mecz wygląda zupełnie inaczej w telewizji, niż widziany z trybun stadionu/hali/boiska/jakiegokolwiek innego obiektu sportowego, za każdym razem, kiedy będę miała to szczęście (albo i nie, zależy od punktu widzenia) obejrzeć jakieś widowisko w ten sposób, będę oznaczała to jako kolejną część cyklu i opisywała mecz z tej, jakże innej perspektywy.

A wszystko zaczęło się od tego, że kiedy sportowcy wszystkich dyscyplin świata przeżywają najważniejsze zawody w życiu podczas Igrzysk Olimpijskich (którym poświęciłam cały poprzedni wpis), piłkarscy fani wzdychają z nudy, kiedy trwa sezon ogórkowy. Całe szczęście, że ktoś wymyślił, że można wtedy grać udawane mecze, tak zwane przedsezonowe sparingi. To właśnie dzięki temu powstała możliwość zaproszenia do siebie zespołu, który udaje wielką światową markę, żeby przyciągnąć tych naiwnych kibiców, którzy się na to nabiorą, i niestety ale ja byłam jedną z tych, którzy się owszem nabrali. Jeśli jeszcze ktoś się nie domyślił o co mi chodzi, wybrałam się na Łazienkowską na szumnie zapowiadany, a dużo słabiej się sprzedający mecz towarzyski Legia Warszawa - Borussia Dortmund. I natychmiast zrozumiałam, skąd tak niskie zainteresowanie.

Po prostu widocznie jeszcze wtedy byłam za mało doświadczona, żeby wiedzieć, że mecze towarzyskie to mecze udawane. Legia udawała, że wierzy w zwycięstwo, Borussia udawała, że chce jej się grać, spiker udawał, że Lewandowski ma jakiś głębszy związek z Legią, Marko Suler udawał, że jest typowym legijnym transferem, który przychodzi za duże pieniądze i robi wszystko tylko nie to co trzeba (to znaczy, mam nadzieję że tylko udawał :D), Klopp uznał, że się wyłamie i wystawi prawdziwą BVB zamiast udawanej, ale po przerwie i jemu się znudziło i poniósł się wszechstronnej manii udawania, więc wymienił wszystkich piłkarzy poza bramkarzem i udawał, że nic się nie stało i nadal gra ta sama Borussia. Wszystko było udawane, nawet moja ukochana cześć wizyty na Ł3 - "Sen o Warszawie" - brzmiał jakoś inaczej, kiedy kibiców było tak mało, że przez ich śpiewy przebijał się głos nagrany na taśmie.

Tylko Żyleta wyłamała się z tego wszystkiego i nawet nie próbowała udawać, że będzie prowadziła doping. Ale to było z powodu protestu, a nie meczu towarzyskiego. Szkoda, że dowiedziałam się tego dopiero z internetu po powrocie do domu... Serio, nie lubię narzekać na Żyletę, zwłaszcza że kiedy cały mecz siedzieli cicho, wreszcie było widać, jak wielką różnice robią - te kilka okrzyków zaintonowanych przez grupkę na trybunie południowej to nie to samo, zwłaszcza że reszta stadionu podchwyciła to może ze 3 razy podczas całego meczu - ale chłopaki następnym razem, jak organizujecie jakiś protest, pamiętajcie, że nie wszyscy są tak na bieżąco, żeby wiedzieć, o co właściwie chodzi, a nie obrażacie nas, że nie dołączamy do waszych okrzyków podniesionych trzy razy podczas całego meczu, gdy nawet nie wiemy o co chodzi. Zwróćcie uwagę, że wasza pierwsza prośba "Wszyscy wstają i śpiewają" została wysłuchana (był to zresztą jedyny raz podczas całego meczu, kiedy stałam, reszta cały czas na krzesełku... na normalnym meczu nie do pomyślenia!), dopiero, gdy się okazało, że "śpiewanie" jest częścią protestu (w którym nie wiedzieliśmy o co chodzi), przestaliśmy reagować... Pewnie lepiej znając realia, dołączyłabym się do akcji (chociaż widziałam już wiele różnych, nawet kontrowersyjnych sektorówek na Legii, więc zaczynam się niepokoić, w jaki sposób akurat ta "upamiętniała ofiary powstania", że nie pozwolono na jej wniesienie...), ale tak, niestety nie miałam możliwości. I - patrząc na innych widzów meczu - nie tylko ja.

Ale jako że jestem optymistką, znalazłam jednak parę pozytywnych aspektów mojego wyjścia na ten sparing. Atmosfera była taka, że można było się wyluzować na trybunach i nie przejmować się zbytnio udawanym meczem, a pustych miejsc było na tyle dużo, że wreszcie mogłam przejść się po różnych sektorach i sprawdzić widok z nich wszystkich. Szczerze, to miejsca w najwyższym rzędzie dają dużo lepszy widok niż się spodziewałam, a do tego kolejny plus - niezależnie, o której porze jest mecz, słońce nie świeci w oczy (siedziałam na wschodniej, kilkanaście rzędów niżej był to naprawdę olbrzymi problem). W najwyższym rzędzie miałam też okazję spotkać siedzącego tuż obok uroczego kilkuletniego chłopczyka, zastanawiającego się "co się stało, że Legia dziś tak bez formy, przecież jeszcze przedwczoraj grali wręcz doskonale, 5:1 wygrali" :). Cóż, mam słabość do małych dzieci, które są kibicami :), tak więc pozdrowienia, chłopczyku. A, no i jeszcze jedna rzecz, dla której warto było wybrać się na udawany mecz - odkryłam otwarty barek (czy jak by tego nazwać) z parkingiem koło stadionu - parking płatny, ale w cenie za parkowanie masz też napój w ich barze. A bar jest uzbrojony w odtwarzacze muzyczne z płytami pełnymi czegoś, co ja bym nazwała disco varsoviano - czyli po prostu nagrane przyśpiewki stadionowe Legii w aranżacjach.. no cóż... z trochę większym przytupem :P. Ale mimo to całkiem miłe miejsce jak na posiedzenie kilkunastu minut po meczu, a i przyśpiewki brzmią jak wybawienie po takim pikniku.

No i ostatni plus... jakbym nie poszła, to najprawdopodobniej nie powstałby pierwszy odcinek tego cyklu :) Na następny zapraszam... hmmm... biorąc pod uwagę, że wkrótce zaczynają mi się wyjazdy i rozjazdy wakacyjne, więc nie będę raczej miała okazji wesprzeć Legii z Łazienkowskiej w eliminacjach do LE, chyba dopiero po starcie Ekstraklasy :). No i mam nadzieję, że jakiś mecz LE jednak będe miała okazję jesienią zrelacjonowac :) Dziękuję za uwagę, mam nadzieję że się podobało :)

Bo my, Polacy, jesteśmy już tacy...

Jak dobrze, ze zaczęła się olimpiada. Dobrze, bo wszystkie turnieje, w jakichkolwiek dyscyplinach, chociaż tak różne, jednak mają pewne cechy wspólne, jednak są w pewien sposób podobne. Natomiast Olimpiada to coś zupełnie innego. Olimpiada ma - przynajmniej w teorii - za sobą głębszą ideę jednoczenia narodów poprzez sport, czystej rywalizacji i święta każdego rodzaju zmagań sportowych. Olimpiada to po prostu show, wielkie wydarzenie pełne blasku, światła jupiterów i innych fajerwerków, które sprawia, ze choćby dane rozgrywki w ogóle nas nie interesowały, i tak siedzimy przed telewizorami i patrzymy w nie jak zaczarowani, i nie jesteśmy w stanie wyłączyć. Mnie to spotkało przede wszystkim podczas ceremonii otwarcia, która była tak naprawdę w znacznej części przedstawieniem o kulturze brytyjskiej i nie miała tak naprawdę wiele wspólnego ze sportem, a jednak obserwowałam ją od początku do końca i mimo ze w tym samym czasie miałam w internecie transmisje z innych, nie sportowych wydarzeń, które tez chciałam obejrzeć, a do tego byłam trochę zaspana o tak późnej porze, to jednak cały czas wgapiałam się w ekran nie będąc w stanie wyłączyć - i wgapiałam się absolutnie zachwycona tym, co widziałam. A kiedy zapłonął znicz olimpijski - swoją drogą, genialny sposób na stworzenie go z tych małych łusek przeniesionych przez wszystkie kraje - to autentycznie trzęsłam się z poruszenia. Emocje są niesamowite, atmosfera jest niesamowita, bo to właśnie taki turniej. Olbrzymie sportowe niespotykane show.

Dobrze, ze jest olimpiada, bo można poznać lepiej dyscypliny, których na co dzień się nie ogląda. Natłok sportowców i rozgrywek jest tak duży, ze już po pierwszym dniu dałam sobie spokój z przeglądaniem na olimpijskiej stronie planów wszystkich rozgrywek i skoncentrowałam się na startach Polaków (bądź tym, co aktualnie dają w telewizji), ale już to sprawiło, że doświadczyłam mnóstwa nowych dyscyplin. Wobec tego wiem już, jaki kraj ma najlepsze florecistki, jakie są zasady punktacji w strzelectwie albo co w judo oznacza "ippon". Pierwszy raz naprawdę zobaczyłam, jak ludzie profesjonalnie grają w badmintona, tenis stołowy czy siatkówkę plażową. I okazało się, ze w Chinach mam rówieśniczki, które pływają szybciej niż ja biegam :). Mój światopogląd znacznie się poszerzył...

Dobrze, ze jest olimpiada, bo możemy wreszcie przeanalizować po raz kolejny nasze cechy narodowe. A mamy ich całkiem sporo. Bo my, Polacy, jesteśmy już tacy, ze jak na nas nikt nie liczy i wcześniej o nas nie słyszano, to akurat wtedy umiemy zaskoczyć. Jak zdobywczyni pierwszego i jak dotąd jedynego medalu dla Polski, Sylwia Bogacka, o której wspomniano w polskich mediach tyle, ze wystartuje, bo kto się w naszym kraju interesuje strzelectwem? A tymczasem okazało się, ze długo prowadziła, dopiero pod koniec oddając miejsce Chince. Ale srebro przywiozła.

Bo my, Polacy, jesteśmy już tacy, ze jak jednak trafi nam się jakiś prawdziwy talent (a nawet, jak trafi się przeciętny, ale wybijający się z polskich standardów), to potrafimy go zagłaskać na śmierć. Trochę ponad miesiąc po tym, jak udowadniałam, że część winy za porażkę naszych piłkarzy na Euro ponoszą media, które zaczęły wymagać od nich nie wiadomo czego i wywierać presję, która była ponad ich możliwości - robimy dokładnie to samo, wygadując bzdury, jakoby Agnieszka Radwańska nie tylko była faworytką, ale miała wręcz obowiązek przywieźć medal z Londynu. Efekt? Odpadnięcie w 1 rundzie. I naprawdę nie wierzę, żeby była aż taka słaba, żeby nie poradzić sobie z tenisistką, z którą do tej pory nie straciła nawet seta, więc albo olała olimpiadę i się nie przyłożyła do meczu (w co nie wierze, albo raczej nie chcę wierzyć), miała jakieś wewnętrzne dolegliwości (w stylu okres), albo właśnie nie wytrzymała presji. Cóż, tak to bywa, szkoda, że nie umiemy uczyć się na błędach.

Bo my, Polacy, jesteśmy już tacy, że jak już nasza medalowa nadzieja zawiedzie, to zamiast ją wesprzeć mentalnie i pokazać, że nadal jesteśmy przy niej, rozpoczynamy konkurs pt. "Kto gorzej dowali naszym". Z internetowych forów i portali sportowych dowiedziałam się już więc, że Agnieszka jest ofiarą, szmaciarą, pseudograjkiem, gra tylko dla pieniędzy, zagrała żenująco, przyniosła nam wstyd i hańbę, nadaje się tylko na paraolimpiadę, lepiej niech nie wraca do domu, etc, etc... i tak z setka wpisów. Co ciekawsze, obstawiam, że połowa tych co wieszają na niej psy nawet meczu nie oglądała, albo był to pierwszy mecz tenisa jaki śledzili od czterech lat, bo nawet ja, śledząca go może od pół roku, wiem, że tenis damski to gra gdzie co chwila którejś z zawodniczek zdarzają się takie "wpadki". A jeszcze ciekawsze jest to, że pewnie jeśli (tylko żeby nie zapeszyć) ewentualnie uda jej się zdobyć medal w deblu lub mikście, połowa z tych którzy plują na nią jadem nagle będzie ją wielbiła i wychwalała. Cóż, to chyba nasza najgorsza narodowa cecha, przynajmniej moim zdaniem. Nie słyszałam nigdy, żeby w jakimkolwiek innym kraju każda porażka narodowego reprezentanta wywoływała taki atak na niego. Ale tu jest Polska.

Bo my, Polacy, jesteśmy już tacy, że potrafimy nagle, z niczego, nagle masowo zainteresować się jakimś sportowcem, i równie masowo to zainteresowanie tracić. Właśnie z tego powodu mamy teraz taki najazd na Agnieszkę - pół narodu usłyszało w mediach o jej sukcesie na Wimbledonie, więc automatycznie zapisało sobie w myślach hasło "Jesteśmy dobrzy w tenisie" i teraz oczekiwała Bóg wie czego, nie sprawdziwszy wcześniej dokładnie, na przykład kogo Agnieszka musi pokonać, aby do tego medalu dojść - a nie był to byle kto, już od pierwszej rundy zresztą, czego efekty widzimy. I może nie pisałabym tego teraz (strasznie nie lubię wyzywać innych od pseudoznawców, kiedy sama siedzę w temacie od niedawna), jakby nie to, że jeszcze większe efekty tej manii na sukcesy odczuwają siatkarze. Na początku jeszcze podchodziłam do tego obojętnie - wiadomo, że w naszym kraju jednak panuje siatkarski boom i to już od paru lat - ale kiedy po sukcesie w LŚ zauważyłam, ze ilość choćby obrazków na Kwejku dotyczących siatkówki co najmniej się potroiła, już powoli odczuwałam, co się dzieje. A ostateczne potwierdzenie moich przypuszczeń nadeszło, kiedy właśnie na wspomnianym portalu ujrzałam obrazek głoszący ni mniej ni więcej "Stwierdzam medal w niedzielę, bo siatkarze". Pomijając już nawet wkurzający mnie tok myślenia "Jesteśmy dobrzy, wiec musimy zdobyć medal", który zgubił Radwańską, no to naprawdę... JAK KRÓTKO trzeba się interesować siatkówką, żeby nie wiedzieć, że aby zdobyć medal, trzeba rozegrać 8 meczów? Pomijając już ludzi, którzy po triumfie w LŚ twierdzili, że jesteśmy mistrzami świata (MŚ miały miejsce w 2010 i  zajęliśmy w nich koło 8 miejsca, LŚ to zupełnie inny, dużo mniejszy rangą turniej). Wiem, że ocenianie kibiców w całym kraju na podstawie grupy "kwejkowiczów" to niezbyt dobry sposób, ale i tak dało mi to do zrozumienia, że mamy w Polsce nawet nie jestem pewna jak wielu ludzi, których wiedza na temat siatkówki ogranicza się do "Wygraliśmy LŚ, więc jesteśmy najlepsi, niepokonani i nikt nam nie podskoczy", czekający na złoto Igrzysk... Serio, chłopaki, lepiej wygrajcie to złoto, bo ja sama się boję zobaczyć gniew tych mas, kiedy pierwszy raz ktoś im wytłumaczy, że najważniejsza cechą charakterystyczną takiego czegoś zwanego "sportem" jest to, że nie zawsze faworyt wygrywa...

No ale co się w sumie dziwić tym ludziom? W końcu my Polacy jesteśmy też tacy, że jakiekolwiek zwycięstwo czy inny sukces spotyka nas niestety bardzo rzadko... Znamienne słowa mojego taty, odpowiedź na pytanie zadane 2 dnia igrzysk "A czy Polacy dziś już coś robili" - "Odpadali", niestety ukazują - mimo wszystko - dosyć słaby stan polskiego sportu... Prawda jest taka, że najprawdopodobniej wrócimy z tych igrzysk z jeszcze mniejszą liczbą medali niż z Pekinu, i dlatego każda taka indywidualna nadzieja, którą tracimy, w stylu Radwańskiej, tak boli... Ale może zamiast ciągle narzekać, przydałoby się coś z tym zrobić? Rozwój sportu i trening młodzieży w naszym kraju praktycznie nie istnieje, dlatego kiedy pojawi się jakiś utalentowany zawodnik, po prostu wyciskamy z niego co się da aż dopóki będzie w stanie startować (jeszcze lepiej było to widać w sportach zimowych na przykładach kiedyś Małysza, a teraz Kowalczyk), zamiast skorzystać z przykładu, żeby w przyszłości wypadać jeszcze lepiej. A przecież - co udowadniałam niedawno - przykłady mamy, może nie jakieś mnóstwo, ale jednak. I korzystać z nich mogą związki i zawodnicy wszystkich dyscyplin, nie tylko - jak to początkowo kierowałam - piłki nożnej. I może wtedy na olimpiadzie w, dajmy na to, 2024, zdobylibyśmy 2 razy tyle medali. Ale nie mam wątpliwości, że tak się nie stanie.

A dlaczego?






Bo my, Polacy, jesteśmy już tacy...

sobota, 28 lipca 2012

Rozgrywki jak żadne inne...

Mecze eliminacyjne do europejskich pucharów. Niby to samo, niby też piłka nożna, niby po prostu międzynarodowe rozgrywki UEFA, a jednak nie do końca. Myślałam o tym wpisie już po pierwszych meczach 2 rundy, ale zdecydowałam się odczekać do rewanżów i teraz, kiedy już wiemy kto zagra w 3 rundzie kwalifikacji, wyłożę prosto i wyraźnie co o tym sądzę. A sądzę dużo, bo dla mnie mecze eliminacyjne europejskich pucharów od zawsze miały w sobie jakiś taki nietypowy klimat, sprawiający, że wydają się one czymś innym niż zwykłe rozgrywki. I to z kilku powodów:

1. Klub lokalny, kibice globalni. A przynajmniej krajowi. Wszyscy wiemy, że jest kilka cech charakterystycznych polskiej piłki ligowej: przepłacani piłkarze, częste rotacje trenerami, korupcja i kibice, dla których punktem honoru jest nienawiść do wrogiej ekipy. Ale w europejskich pucharach to się zmienia. To znaczy, najbardziej zapaleni są nadal tylko i wyłącznie za swoim klubem, ale większość kibiców jednak przyjmuje postawę "nie lubię tych i tych, ale w LE tez im życzę dobrze, niech Polska się jak najlepiej prezentuje na arenie międzynarodowej". A nawet ultrasi coraz częściej przymykają oko na nienawiść do krajowych rywali, bo pomijając obraz Polski jako takiej, to zawsze są punkty do rankingu, które mogą zadecydować o lepszym rozstawieniu także własnego klubu w przyszłości.

2. Baza klubów została zaktualizowana. Takie eliminacje to raj dla ludzi, dla których futbol jest całym życiem i chcą na jego temat wiedzieć jak najwięcej. W końcu... tak, wszyscy kochamy Ligę Mistrzów, zwłaszcza od fazy pucharowej, ale nie zmienia to faktu ze jej uczestnicy są tam co sezon i praktycznie recytujemy już ich składy z pamięci... Tymczasem eliminacje do niej, a także - a nawet bardziej - do LE, to wręcz setki zespołów, z których wiele z nich jest nowicjuszami, bo jak w 5-7 czołowych ligach wystawiających kluby do fazy grupowej LM, niespodzianki znajdą się może jedna, dwie, tak biorąc pod uwagę ligi 50 krajów, prawie zawsze trafią się jakieś zamieszania w czołówkach i nowi uczestnicy. Oczywiście nikt nie będzie zapamiętywał wszystkich uczestników eliminacji (o 10 miejsc w LM walczy 75 zespołów, o LE aż 174), ale nazwy rywali bądź potencjalnych rywali polskich klubów będzie znał już każdy, drużyny sprawiające sensacje i eliminujące faworytów tez zapadają w pamięć, a poza tym... zależy, ile kto wyniesie ze zwykłego przeglądania wyników z ciekawości. W końcu to jedyne rozgrywki, w których możesz łatwo się dowiedzieć, kto jest aktualnym mistrzem Austrii, jaki jest najlepszy zawodnik drugiej ekipy Łotwy albo jak się nazywa klub ze stolicy Macedonii. Albo gdzie do jasnej ******* leży Tałgykorgan :D

3. Piraci z Ekstraklasy - na krańcu świata. I tak oto płynnie przechodzimy do kolejnego podpunktu, brzmiącego mniej więcej tak: "Linie lotnicze Liga Europy, dziękujemy za skorzystanie z naszych usług i polecamy się na przyszłość. Może kolejna wycieczka za tydzień?" Chcemy tego czy nie chcemy, podróże niektórych polskich ekip w europucharach są najlepszym sposobem na nauczenie sie geografii, jako ze naczelny losowacz UEFY pan Infantino momentami deleguje nasze kluby w tak odległe zakątki kontynentu, ze do tej pory nie mieliśmy pojęcia o ich istnieniu. A najlepsze do tego są eliminacje, bo wtedy jeszcze te najbardziej egzotyczne drużyny nie zdążyły jeszcze odpaść. W tym sezonie oczywiście nagrodę w kategorii "Obieżyświat" otrzymuje Lech Poznań, który po podróży pod chińską granice i wycieczce do Azerbejdżanu ledwo co uwolnił się od kursu na Islandię, której reprezentant ostatecznie przegrał awans o jedna bramkę, ale i w przeszłości zdarzały się nam podobne podróże, sprawiające, ze podobnych rozgrywek nie sposób znaleźć.

4. Na bezrybiu i rak ryba... A w sezonie ogórkowym każdy mecz jest wyjątkowy. Oczywiście, że nie znajdę racjonalnych dowodów na czysto piłkarską wyższość eliminacji LE nad Ligą Mistrzów. Nikt nie znajdzie, bo wszyscy wiemy ze to mecze na dużo słabszym poziomie. Co z tego. Rozgrywane są w takim momencie roku, w którym nie ma żadnych innych meczy, poza sparingami, które nie są grane na poważnie. W takim momencie, kiedy po tygodniu bez jakichkolwiek spotkań wreszcie nadchodzi wtorek, wiemy że przez najbliższe 3 dni możemy usiąść przed telewizorem i obejrzeć, jak Śląsk meczy się z mistrzem Czarnogóry albo Legie frajersko tracącą zwycięstwo na Łotwie, i co jeszcze dziwniejsze, czuć ulgę z powodu oglądania spotkań tej, co by nie ukrywać, nie najwyższej klasy. Bo po pewnym czasie zawsze zaczyna się tęsknić za piłką w jakiejkolwiek postaci, nawet jeśli momentami ma się wrażenie, że ci ludzie na boisku tylko udają profesjonalnych piłkarzy i robią sobie jaja z tego, ze im wierzymy.

5. Futbolowe pamiętniki z wakacji. Taki wesoły aspekt, który co prawda nie jest czysto sportową cechą eliminacji, ale zawsze mi się właśnie z tymi rozgrywkami kojarzył. Fakt, że odbywają się one podczas wakacji, sprawia że oglądanie ich jest - przynajmniej dla mnie - czymś zupełnie innym od zwykłego śledzenia spotkań. Zwłaszcza w przypadku meczów odbywających się podczas wakacyjnych wyjazdów, a to po prostu dlatego, ze poza własnym domem ma się ograniczony dostęp do telewizji i internetu. To jedyne takie rozgrywki, podczas których ma miejsce skakanie po kanałach w małym telewizorku w pokoju hotelowym, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie ma gdzieś transmisji, szukanie hotspotów w okolicy, żeby chociaż w telefonie sprawdzić wyniki, latanie po wszystkich pubach w okolicy żeby sprawdzić czy może gdzieś można obejrzeć mecz, kupowanie w przyulicznych kioskach "Przeglądu sportowego", bo chociaż tam napisano o spotkaniu coś więcej... Takie właśnie zdarzenia przychodzą mi do głowy, kiedy myślę o meczach eliminacyjnych z przeszłości, a co więcej, niektóre mecze eliminacyjne z przeszłości to pierwsze o czym myślę, przy wspominaniu pewnych miejsc, gdzie byłam na wakacjach w poprzednich latach :). I to nadaje eliminacjom właśnie niepowtarzalnego charakteru.

6. That awkward moment when all Polish teams qualify to the next round... Ostatni już punkt tyczy się konkretnie tego sezonu. Bo pomijając wszystkie te cechy charakterystyczne, o których już wspomniałam, do tej pory przyzwyczajeni byliśmy jeszcze do jednego - że co roku przynajmniej jeden z naszych klubów uraczy nas niewątpliwą przyjemnością odpadnięcia w pierwszym meczu z jakąś potęgą pokroju słynnej już Levadii. Tymczasem w tym sezonie wszyscy wybałuszaliśmy oczy, kiedy cztery nasze zespoły były rozstawione w 2 rundzie, cztery nasze zespoły były nawet nie faworytami, co wręcz miały obowiązek awansować - i cztery nasze zespoły faktycznie awansowały. Takiej sytuacji nie było już od dawna i jest to być może znak, ze polskie występy w europejskich pucharach normalnieją - wygrywamy z tym, z kim mamy wygrywać i jesteśmy na dobrej drodze, by stać się regularnym uczestnikiem przynajmniej Ligi Europy. Bo nasze szanse na kolejną rundę, jeśli tylko nagle nie wrócimy - tfu, tfu, odpukać - do gry sprzed kilku sezonów, rysują się wcale obiecująco. Legia z austriackim Ried i Lech ze szwedzkim AIK powinni sobie poradzić, trochę słabiej wyglądają szanse Ruchu, ale Pilzno sprzedało kilku ważnych graczy, więc są podstawy, by wierzyć w niespodziankę, a Śląsk, jeśli przestanie ciągle kopać się w czoło i zacznie grać tak, jak potrafi, to szwedzki Helsingborg jest spokojnie do ogrania, a nawet jeśli - odpukać - się nie uda, to i tak wyląduje w playoffs do LE, więc jeszcze europejskiej podróży nie skończy. Innymi słowy, szykuje się pozytywne lato i obiecująca jesień, a do tego ciągle pniemy się w górę w rankingu UEFA - w aktualizowanym na żywo jesteśmy już na 18 pozycji i teraz, poza własną dobrą grą, jeśli tylko jest to zgodne ze sportową rywalizacją, trzymajmy kciuki za nie najlepsze występy w dalszych rozgrywkach ekip z Izraela, Szwajcarii, Danii i Austrii. Wyprzedzenie trzech z tych krajów jeszcze w tym sezonie oznaczałoby, ze latem 2014 do eliminacji LM przystąpią 2 polskie kluby. Ale nie zapeszajmy, po prostu patrzmy. I grajmy dalej tak, jak na uczestnika LE przystało.

niedziela, 22 lipca 2012

Mroczne tajemnice Ekstraklasy: Sekret znikającej drużyny

Która raz jest, raz jej nie ma, raz widziano ją w Warszawie, raz na Śląsku, raz jest czarna, raz zielona i w ogóle podróżuje przez cały kraj pod zmiennymi twarzami niczym najbardziej przebiegli przestępcy :D. Oczywiście chodzi mi o KP GKS DyskoPolonię Katowice Warszawskie grająca w Krakowie czy tam Sosnowcu... czy jak tamtego by nie zwać :D. Czyli innymi słowy, ze 2 miesiące po tym jak udowadniałam wszystkim, że Ekstraklasa jest najdziwniejszym tworem na świecie, owa Ekstraklasa objawiła wszystkie swoje aspekty zamieszania, nieogarnięcia i ogólnie całej tej zabawy, na widok której można tylko wybuchnąć śmiechem i powtórzyć po raz kolejny "Takie rzeczy tylko w Polsce..."

Próbując jak najkrócej opisać całe to cudowne zamieszanie: Pan Wojciechowski postanowił sprzedać Polonię, w związku z czym masowo zaczęli odchodzić z niej piłkarze. Piłkarze odchodzili, pan W. szukał kupca, kolejni piłkarze odchodzili, pan W. nadal szukał Kupca, piłkarze dalej odchodzili, pan W. znalazł kupca, piłkarze dalej odchodzili... Stop. Wróć. Pan W. teoretycznie znalazł kupca. Kupiec, pan Król,  postanowił wzorem - ta-dam!- pana W., którego Polonia tak naprawdę była cały czas przerobioną Dyskobolią Groclin Grodzisk Wielkopolski, Groclin przerobiony na Polonię przerobić z kolei na GKS Katowice. W związku z czym najpierw przerobił Polonię na nieistniejący wcześniej KP Katowice, żeby go połączyć z GKSem i tak wpuścić katowiczan do Ekstraklasy. Tyle że na przerobienie na siebie Polonii nie zgodził się ten właściwy GKS, a dokładniej jego kibice, którzy unieśli się honorem, stwierdzili, że oni na takie manewry się nie godzą, że oni Ekstraklasy kupować nie będą, że awansują sportowo i ogólnie żadnej fuzji nie będzie. Tylko że w tym momencie właściwie wszyscy przestali rozumieć, jaka drużyna zagra w przyszłym sezonie w Ekstraklasie. A do pierwszej kolejki został miesiąc.

Mamy bowiem GKS, który upiera się na grę w I lidze i fuzjom mówi nie, zresztą po tym oświadczeniu pan K. stwierdził, że on też już z nimi nie chce mieć nic wspólnego. Mamy KP, który jest właściwie tylko nazwą, a poza panem K. nie składa się chyba z nikogo, no chyba że pan K. zrobi nagle łapankę na ulicy na piłkarzy, trenerów, sztab szkoleniowy, zarząd i w ogóle zrobi klub z niczego w miesiąc - ciekawe tylko, czy w miesiąc znajdzie też kibiców takiemu tworowi bez tradycji. I mamy wciąż teoretycznie Polonię, do której - no właśnie - tradycji, wizerunku, herbu i ogólnie wszystkich tych rzeczy, które ma Polonia, a których nie ma KP, prawa wciąż zachował sobie pan W. Tyle ze jak już wspomniałam, z Polonii odchodzili i ciągle odchodzą kolejni zawodnicy, rozpraszając się po innych klubach Ekstraklasy, a ci, którzy chcą zostać z Polonią, jasno deklarują, że wolą IV ligę i całą tą "podróż" od nowa, od Ekstraklasy z panem W. A więc podsumowując, mamy klub który nie chce grać w Ekstraklasie, mamy klub który nie ma kim grać w Ekstraklasie, i mamy klub, który nie ma kim grać w Ekstraklasie a do tego i tak nie chce w niej grać. A przypominam po raz kolejny, że owa Ekstraklasa startuje za miesiąc i musi w niej być 16 zespołów. To się nazywa zamieszanie, to się nazywa Polska, to się nazywa Ekstraklasa :D

Ale my tu gadu gadu a jakoś tą sytuacje trzeba rozwiązać. Co prawda wydaje się, że w takim razie najłatwiej po prostu przyznać Polonii czy cokolwiek nie miałoby w jej miejscu grać, 30 walkowerów i grać Ekstraklasę na 15 drużyn, ale ja już w głębi wiem, jak to się wszystko skończy. Bo przecież Polonia to nie jest (był?) jedyny klub, który cieszył nas, polskich kibiców, nienormalnością Ekstraklasową, i który wyłamywał się  z wszelkich zasad rządzących piłką nożną. Była (jest?) jeszcze jedna ekipa, która od lat udowadnia nam, że "ja naprawdę proszę państwa nie wiem, kto wymyślił tą zasadę, że najsłabsze drużyny ligi na koniec spadają do niższej klasy rozgrywkowej i ja naprawdę nie wiem, dlaczego wy mi każecie się do niej stosować, jak ja naprawdę tej zasady nie rozumiem i ja się nie zgadzam na żadne spadanie i inne takie wymysły" :D. Tak, tak, widzę, że wszyscy już też widzą, o co mi chodzi... To takie proste, wystarczy, że komisja licencyjna potwierdzi, że ŁKS nie jest finansowo zdolny do gry wyżej niż I liga i... witamy z powrotem naszą starą znajomą Cracovię! Tak, tak, ja też wiem, że jeśli w całym tym zamieszaniu to drugi klub krakowski - chociaż ta sprawa go w ogóle nie dotyczy - znajdzie drogę do Ekstraklasy, to to będą największe jaja ever. A że to jest Polska i tu zawsze dzieje się ten scenariusz, który oznacza największe jaja, tylko czekać na takie pozornie nieprzewidziane rozwiązania. A przy okazji będziemy mieli chyba już ostateczny dowód, że Cracovia naprawdę nigdy nie spadnie :D Tak, tak, powtórzę to po raz kolejny, takie rzeczy tylko w Polsce...

A na zakończenie, chciałabym jeszcze w pewien sposób pokazać, jak wygląda było nie było upadek Polonii z perspektywy warszawianki legionistki. Na początku, jest to dziki śmiech, że akurat nam trafił się taki pokrecony lokalny rywal, wokół którego jest takie zamieszanie, no i po prostu dlatego, że ta sytuacja naprawdę jest bardzo zabawna :). Potem jest pewna wewnętrzna satysfakcja, że wroga ekipa tak kończy swój Ekstraklasowy byt, i układanie w głowie piosenek o tym że "nie ma Polonii w Warszawie", i uśmiech na twarzy z myślą o reakcji Żylety na pierwszym meczu nowego sezonu. I dopiero na samym końcu, kiedy już rozważysz wszystkie aspekty braku Polonii w najwyższej klasie rozgrywkowej, pojawia się jedna, mała łza, symbolizująca ten drobny i jedyny powód do smutku, który przynosi upadek Czarnych Koszul, którego na początku może nie widać, ale potem odczujesz, że czegoś jednak bark. Derbów.

Przychodzi razem ze wspomnieniem z moich ostatnich derbów Warszawy na Łazienkowskiej. Emocje większe niż na jakimkolwiek innym spotkaniu. Ekscytacja przychodząca już na dzień przed meczem. Ustawianie sobie na statusy na wszelkich możliwych komunikatorach i portalach "Kto idzie na derby? Ja idę na derby!", tuż po kupnie biletu. Podróż pod stadion autousem wypełnionym ludźmi w szalikach. Komplet widzów na Ł3. Doping, jakiego nie usłyszysz na żadnym innym meczu, wewnętrzna świadomość, że "niech ten tam mały sektor dla gości sobie nie myśli, że nas przekrzyczy, jak już być lepszym, to we wszystkim :)". Powrót do domu, kiedy co chwila ktoś w autobusie dalej intonuje przyśpiewki. I ciagłe pilnowanie się, żeby po otworzeniu drzwi nie zaśpiewać mamie tego stadionowego hitu o tym, że Polonia to k**** - nie żebym była zwolenniczką wyzywania nielubianych klubów, dużo bardziej wolę dyskusję na argumenty, ale to szczwaństwo jest tak chwytliwe, że do następnego dnia się nie mogłam od tego uwolnić! :D. Cała ta otoczka, która sprawia, że chociaż mecz kończy się bezbramkowym remisem, przez nikogo nie jest okreslany lepiej niż "mierny", według obiektywnej opinii jest po prostu nudny, a "piłką wysokich lotów" jest nazywany tylko ironicznie, w kontekście dosłownym, i ogólnie rzecz biorac pewnie oglądając go w telewizji mogłabym się zaciukać z nudów, to jednak wracając ze stadionu jestem po prostu zachwycona i to do takiego stopnia, ze mam ochotę następnego dnia iść w szaliku klubowym do szkoły - na próbny egzamin gimnazjalny :D.

Tak, derby to mecz inny niż wszystkie i tego właśnie będzie mi brakowało najbardziej. Zwłaszcza, że w ostatnim sezonie mialiśmy w nich jeden remsi i jedno zwycięstwo Polonii, a tak to nie może być, że z takimi statystykami nam tu uciekają. Dlatego droga Polonio, jeśli naprawdę zaczniesz od IV ligi, szczere życzenia powodzenia. Przebijaj się dalej, do III, II, I ligi, może nawet Ekstraklasy - tylko tym razem uczciwie. Ale poza tym, jak najszybciej. Czekam na was na Łazienkowskiej w 2016 - mamy rachunki do wyrównania. I będę miała wymówkę do śpiewania, że jesteś k**** - to naprawdę wpada w pamięć :D.

No i poza tym to ogólnie się przyda, co to za kraj bez derbów stolicy :). Chociaż, w sumie... a co tam, niech się Ekstraklasa wywinie z jeszcze jednego schematu. W końcu to liga pod hasłem "Takie rzeczy tylko w Polsce" :D



 EDIT: Ostatnie doniesienia mówią, że pan K. postanowił tworzyć ekipę z "łapanki", ale w Warszawie pod nazwą Polonii, więc moje podejrzenia mogą się nie sprawdzić :). A ostatecznie pewnie zwrotów akcji będzie w tej sprawie z 50, więc ja się wolę w to więcej nie mieszać i no cóż, zobaczymy w pierwszej kolejce, kto właściwie w tej Ekstraklasie zagra :)

czwartek, 12 lipca 2012

15 pytań na nowy sezon

Czyli ostatecznie przestajemy roztrząsać to, co się skończyło i zastanawiamy się, jakie będzie to, co dopiero się zacznie. ˝To˝ - czyli nowy sezon piłkarski, który co prawda póki co trwa tylko dla europejskiego trzeciego świata (i Lecha Poznań :D), czyli tych, którzy o europejskie puchary muszą bić się od pierwszych rund, ale już wkrótce dotrze do krajów takich jak nasz w pełnej krasie, a i europejskie potęgi coraz wyraźniej czują jego oddech na karku, wiedząc, że się zbliża. Zanim więc piłkarska ligowo-pucharowa zabawa zacznie się na dobre, zrobię tutaj listę kilkunastu pytań, na które odpowiedzi ten sezon powinien nam przynieść. Po jego zakończeniu (jeśli tylko będę o tym jeszcze pamiętać :P) wkleję tutaj moje pytania i sprawdzimy odpowiedzi, jakie przyniosły nam rozgrywki. A póki co, chcemy się dowiedzieć:

- Czy wreszcie nasz piękny kraj ujrzy blaski Ligi Mistrzów? Tak, Śląsk nie wydaje się być najlepszym kandydatem. Nie ma zbyt wyrafinowanej technicznie czy taktycznie gry, a w historii mieliśmy już nie takie zespoły, które próbowały, i im się nie udawało. Ale coś sprawia, że co roku po koronacji nowego mistrza narzekamy, jaką słabą jest on drużyną, a potem mijają 2 miesiące i kiedy przestajemy drżeć przed kompromitacją, bo rywal z Łotwy/Czarnogóry/Albanii/Azerbejdżanu etc. w 1 rundzie, jest już za nami, nagle zaczyna się w nas tlić nadzieja, że może to jednak w tym roku... Zobaczymy. Ja się na zbyt wiele nie nastawiam, ale pewnie w głębi będę marzyć, że jednak się uda. Nieważne, że nie lubię Śląska. Za Polskę!

- Jak poradzą sobie nasze ekipy w Lidze Europy? Z pozoru pytanie podobne do pierwszego, ale tu - w odróżnieniu od LM - nie wszystko opiera się jedynie na głupiej nadziei. Ostatnie kilka lat przynajmniej w tych mniej prestiżowych europejskich rozgrywkach możemy się nacieszyć karteczkami do losowań, które oprócz nazwy niezbyt znanego poza swoją ojczyzną klubu zawierają także nawias z zapisanym magicznym kodem POL. Najpierw był Lech, potem Legia i Wisła i okazało się, że stać nas nawet na wyjście z grupy. A to już lepiej niż reprezentacja. Okej, już nie będę do tego nawiązywać. Ale dwa z tych trzech klubów i w tym roku walczą o to, żeby na jesieni pojeździć trochę po stadionach Europy, a kto wie, może wywalczy się i wiosenną wycieczkę... Dwa kluby wiosną w europejskich pucharach mieliśmy w zeszłym sezonie po raz pierwszy w historii, to jest progres. Jeśli go utrzymamy, to kto wie, może i nie będziemy się wstydzić za nasze ekipy...

- Które miejsce w rankingu UEFA będzie okupować Ekstraklasa? Większości co prawda rankingi nie obchodzą, ale jedno trzeba przyznać - to na ich podstawie przyznaje się klubom miejsca w europejskich pucharach, więc warto w nich być jak najwyżej. Z tym do niedawna mieliśmy spory problem, siedząc gdzieś w okolicach trzydziestki za takimi potęgami jak Cypr czy Izrael, ale ostatnie występy naszych ekip w LE powodowały systematyczny awans. W obecnym sezonie po awansie o 4 miejsca zajmujemy 20 pozycję i jeśli utrzymamy takie tempo, za 3 lata będziemy mieć 2 zespoły w kwalifikacjach LM. Pytanie, czy takie tempo utrzymamy, ale to właśnie jest powód, dla którego jest to ˝pytaniem na nowy sezon˝. Zależy od naszych występów w europucharach, oby jak najlepszych.

- Jaki tym razem będzie mecz legenda, wspominany później jako ˝Patrzcie jak wygrywamy z lepszymi˝? Chodzi mi mniej więcej o takie spotkania jak zwycięstwa Lecha nad Man City czy Legii nad Spartakiem. Czy tym razem też będziemy mieli do czego wracać, żeby dowartościować nasze kluby?

- W jakich klubach zagrają nasze polskie ˝gwiazdy futbolu˝? Media biją rekordy w sprzedawaniu polskich piłkarzy do czołowych europejskich marek, słyszałam już o Piszczku w Realu, Błaszczykowskim w Lazio, Szczęsnym w Interze, Tytoniu w Milanie, a rekordy bije Lewandowski sprzedany już chyba do całej czołówki Premier League od Man Utd i Chelsea zaczynając a na Tottenhamie i Liverpoolu kończąc. Osobiście nie zdziwię się, jeśli żaden z nich latem nie zmieni klubu, a najpewniej i zimą zostaną tu gdzie są, ale co tam. Niech się gazety bawią :)

- Jaka będzie nowa rozwlekana przez media saga transferowa? Wszyscy pamiętamy jeszcze ciągnącą się miesiącami historię pt. ˝Fabregas wraca do Barcelony˝. W zeszłym okienku media co chwila przerzucały się informacjami o kupnie Sneijdera przez Man Utd. Carlos Tevez narzekał na życie w City i rozpowiadał wszystkim gazetom o odejściu. A teraz? Kagawa kupiony przez Czerwone Diabły dość szybko, van Persie już ogłosił, że opuści Arsenal, Hazard wreszcie się zdecydował, gdzie chce grać, nawet o Neymarze przycichło... Czy doczekamy się sagi transferowej na miarę ˝Mody na sukces˝ hitu okienka, czy też będziemy musieli przeżyć ten sezon ogórkowy bez kolejnych odcinków ˝ulubionego serialu˝? :D

- Czy Chelsea przełamie klątwę i choć ona pokaże, jak obronić tytuł LM? Hahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahaha...okej, stop. Nie, jeszcze. Hahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahaha.... Sama nie wierzę w to co napisałam. Mam ochotę powiedzieć tekst rodem z filmów, ˝Sorry mała, nie tacy próbowali i im się nie udało˝. Ale z drugiej strony w każdym normalnym filmie amerykańskim tuż po takich słowach ˝mała˝ odwraca i pokazuje ˝nie dam rady? to patrzcie˝. I choć Liga Mistrzów to nie amerykański film, a obrona tytułu przez drużynę, która wcześniej przez lata swojego istnienia w ogóle nie umiała go wywalczyć, brzmi nieprawdopodobnie, nigdy nie można niczego wykluczać. A jak nie, to chociaż popatrzymy, jak sobie w tym zadaniu radzi. Może będzie blisko, o krok, a może wręcz przeciwnie, nawet z grupy nie wyjdzie. Oba scenariusze brzmią dość piłkarsko. Zobaczymy...

- Jak w LM poradzą sobie ˝nowi mistrzowie˝? Skrót myślowy. Chodzi o moje spostrzeżenie, że we wszystkich czołowych ligach europejskich mistrzowie będą niewprawieni w grę w LM. No, poza hiszpańską, ale tam mistrzów mamy do wyboru dwóch i obaj są w te klocki całkiem nieźli, więc tam takiej opcji po prostu nie ma. Poza tym jednak mamy powracający dopiero na salony po dłuższej nieobecności Juventus, który nie wiadomo, jak tę nieobecność zniósł, przetestowane już raz Borussię i Man City, które przekonały się już, jak wiele kosztuje brak doświadczenia, i wyłaniające się z niebytu Montpellier, które na przekór wszystkim pozbawiło mistrza Francji naładowane petrodolarami PSG. Jak sobie poradzą? Zobaczy się.

- Kto zostanie niespodzianką sezonu? W poprzednich rozgrywkach LM wszystkich zszokowała niesamowita postawa Apoelu, we Francji zaskoczyło wspomniane już Montpellier, mniejsza niespodzianka dokonała się w Hiszpanii, gdzie biedniutki klub znikąd, jakim jest Levante, przez jedną kolejkę był liderem tabeli (nad Barcą i Realem!), a resztę sezonu utrzymał się na pozycji dającej im Ligę Europy. Ale biorąc pod uwagę poziom nieprzewidywalności tej ligi, to i tak ogromne zaskoczenie. A czy w tym sezonie też będziemy wszyscy na szybko uczyć się składu kolejnego klubu, który nagle zacznie mieszać w futbolu?

- Czy doczekamy się nowych potęg, które na stałe dołączą do wielkich europejskich firm? Mam tu na myśli dwa kluby wymienione już 2 podpunkty wcześniej, które stosunkowo niedawno zaczęły nagle walczyć jak równy z równym z potęgami swoich lig, wydzierać im z rąk mistrzostwa, a teraz dają do zrozumienia że pragną również sukcesów europejskich i chcą być stałą częścią czołówki światowej. Chodzi oczywiście o Borussię Dortmund i Manchester City. Wyniki tylko z najnowszego sezonu nie powiedzą nam, czy zostaną na szczycie na zawsze, czy też posiedzą kilka lat i świat o nich zapomni, ale będą mieli cały rok, żeby wynikami sprawić. że wszyscy uwierzymy w to pierwsze.

- Jak będzie grała nowa Barcelona? Pytanie, które mnie osobiście interesuje najbardziej. Wszyscy wiemy, że po odejściu Guardioli Barça nie będzie już tą samą drużyną, ale czy Vilanova będzie umiał przywrócić im taką grę, jak za ery największych sukcesów i pokaże, że zeszły sezon był tylko wypadkiem przy pracy? (Zresztą... bitch please, Superpuchar Hiszpanii, Superpuchar Europy, Klubowe Mistrzostwo Świata, Puchar Króla, wicemistrzostwo ligi i półfinał LM? 99% klubów chciałoby mieć taki ˝nieudany sezon˝ :P). A może jednak będą chylić się już ku końcowi i ustąpią miejsca innemu klubowi? Oby jednak to pierwsze :)

- Czy La Liga nadal będzie wyścigiem dwóch graczy? Kontynuując myśl hiszpańską, czy przepaść między Realem i Barçą a resztą nadal będzie tak gigantyczna, że już w połowie sezonu wytworzą się tam dwie oddzielne ligi? Czy pojawi się choć jedna ekipa, która usiłuje wejść między dwie potęgi? I jeśli tak, to jaka? Ile zespołów chociaż na początku rozgrywek nacieszy się pozycją lidera? Myślę, że to nie wymaga większego komentarza. LA LIGA, Y U NO A NORMAL LEAGUE?

- Jak zaprezentują się w zwykłym sezonie odkrycia Euro? Miałam już nie wspominać o tym turnieju, ale jakby nie było wypłynęło podczas niego kilka nowych gwiazd, które teraz będą toczyć normalny żywot ligowy i albo potwierdzą klasę, albo będą jednomiesięcznym fajerwerkiem, który wystrzelił i zgasł. Aby wymienić: chorwacki snajper Mario Mandżukić został kupiony przez Bayern, czeski duet Jiracek-Pilar gra w Wolfsburgu, ukraińskie odkrycia Jarmolenko i Konoplianka na razie nie zamierzają się ruszać z kraju, rosyjska gwiazda Dzagojew jest gorącym nazwiskiem na rynku transferowym, portugalski pomocnik Joao Moutinho (nie mylić z Jose Mourinho - przestrzegają komentatorzy TVP :P) jest przymierzany do Tottenhamu, o Duńczyku Krohn-Dehlim na razie ucichło. Jeśli przypominacie sobie jeszcze jakieś nazwisko które wypłynęło podczas Euro, podajcie szybko, to dopiszę do listy kontrolnej. Zobaczymy, jak Euro wpłynęło na ich kariery

- Kto dostanie Złotą Piłkę? Pytanie, które z reguły ograniczało się do kłótni internetowych napinaczy pt. ˝Messi czy Ronaldo˝, w tym sezonie nabiera nowego blasku, jako że zwolennicy pierwszego stawiają jako argument indywidualny jego dorobek, a drugiego - obiektywnie lepszy rok Realu niż Barcy. Ale tym razem dochodzi do głosu coraz większa grupa wierząca w euroargumenty, a więc typująca do ZP Casillasa, który poza dobrym sezonem klubowym popisał się świetnym turniejem, Iniestę, który został MVP mistrzostw, bądź Pirlo, który również zagrał na polsko-ukraińskich boiskach świetnie, a do tego poprowadził Juventus do Scudetto. Konkurencja staje się dużo bardziej kolorowa...

- Czym nowym zaskoczy nas Ekstraklasa? Chyba nie muszę mówić nic więcej. Wszyscy wiemy, że Ekstraklasa nie jest normalną ligą i co roku ma jakieś przypadki. Pewnie za rok powstanie kolejna lista cudów, jakie się w niej zdarzą, tak więc mogę powiedzieć tylko jedno.. Czekamy :D



No i to były moje pytania, teraz czekamy kolejny rok, aby uzyskać na nie odpowiedzi. A wtedy, w razie jakbym zapomniała - przypomnijcie mi, a zrobię drugą taką samą analizę, tyle że z tymi właśnie odpowiedziami. To będzie pasjonujący sezon...

środa, 11 lipca 2012

Jak odnosić sukcesy w sporcie?

Kilka przykładów z tegorocznego weekendu, który mimo że był pierwszym weekendem bez Euro (dobra, dobra, wiem że miałam już o tym nie wspominać, ale naprawdę mi tego brakuje.. ostatnio byłam pod Pałacem Kultury na "wakacyjnej wycieczce" i jak tak pod nim szłam to aż widziałam tą strefę kibica, której już nie ma, ciągle tylko "o, a tu był telebim.. a tu trybuna.. a tu budka z piwem.. a tu toaleta.. a tu kamera.. a tu śmietnik..." myślałam ze się poryczę ;(. Ale okej, wracam do tematu) całkiem obfitował w wydarzenia sportowe. I to wydarzenia najwyższej rangi, a na dodatek dotyczące Polski. No i jak tu nie pisać co chwila nowych notek?

A więc nasz wspaniały polski sportowy weekend zaczął się od finału Wimbledonu. Finału niezwykłego, bo wbrew wszystkiemu co znaliśmy do tej pory zagrała w nim Polka. Dla tych, co w tenisie nie siedzą (ja sama zainteresowałam się nim dopiero kilka miesięcy temu pod wpływem zafascynowanych nim kilku znajomych, tak więc z góry wybaczcie ewentualne błędy merytoryczne, jeszcze się dokształcam w tej dyscyplinie), Wimbledon jest jednym z czterech najważniejszych turniejów w roku, a ostatnią Polką, która zagrała w jego finale (lub któregokolwiek z pozostałych trzech) była Jadwiga Jędrzejowska, jeszcze przed II Wojną Światową. Tak więc nawet mimo porażki Agnieszka Radwańska osiągnęła ogromny sukces, docierając aż tak daleko. Jakby temu było mało, przesunęła się dzięki temu na 2 miejsce w światowym rankingu tenisistek. Tak więc mamy w kraju tenisistkę z absolutnego topu światowego. Tylko jakim cudem, skoro w Polsce zainteresowanie tenisem nie jest zbyt wielkie?

Wszystko dlatego, że kiedy siostry Radwańskie były malutkie, ich ojciec, Robert Radwański, postanowił, że wychowa sobie córki na tenisistki. Uczył je, trenował, chodził z nimi na korty, zapisywał na turnieje, doskonalił umiejętności.. Wspierała je cała rodzina. historia głosi, że kiedy brakowało im funduszy na wyjazdy na międzynarodowe turnieje (jeśli chce się osiągnąć sukces, trzeba na takowe jeździć, w Polsce nic wielkiego organizowane nie jest), dziadek Agnieszki i Uli sprzedawał czy tam zastawiał cenne obrazy ze swojego domu, byleby wspierać rozwój kariery wnuczek. Pan Radwański trenował z nimi niezależnie od warunków, mimo braku porządnej infrastruktury, sprzętu, i prawie zerowym wsparciu rządu czy związku. Nic dziwnego, wtedy nie mieliśmy żadnych sukcesów, więc los tego sportu nikogo w kraju szczególnie nie obchodził, taka to już jest ta Polska. Radwańscy zatriumfowali jako cała rodzina, kiedy obie siostry faktycznie zostały profesjonalnymi zawodniczkami z czołowej setki, a późniejsze sukcesy Agnieszki (i ewentualne Uli, w końcu jest młodsza, kto wie, kim będzie w wieku Agi) to po prostu idealne, wymarzone wynagrodzenie dla ich wszystkich za wszelkie poświecenia, do jakich byli zdolni, aby siostry odniosły sukces. Ale przy braku jakiegokolwiek wsparcia, zaangażowania innych podmiotów czy choćby promocji (która jakby nie było przyciąga sponsorów, a oni są bardzo ważni), wymagało to od nich kolosalnej wręcz wytrwałości i ambicji, by przejść początkowe szczeble kariery. Ludzie, których stać na coś takiego, jest tak mało, ze nie można ich nazwać nawet nieliczną grupą, są grupą wręcz mikroskopijną. Dlatego właśnie Radwańskie mamy tylko dwie na 40 milionowy naród.

Następnym wielkim dla Polski wydarzeniem w sporcie w ten weekend był triumf polskich siatkarzy w Lidze Światowej. I był to sukces wręcz niesamowity. Pomijając fakt, ze jak do tej pory w innych imprezach siatkarskich regularnie utrzymywaliśmy się w okolicach czołówki, zajmując nawet miejsca na różnorakich stopniach podium, tak naszym jedynym medalem w ponad 20-letniej historii LŚ był brąz wywalczony przed rokiem w korzystnych warunkach, bo przed własna publicznością. Tymczasem w tegorocznej edycji Polacy zatriumfowali i to pokazując grę o klasę wyższą niż ich przeciwnicy. W fazie interkontynentalnej (grupowej, tłumacząc na język niewtajemniczonych) na 12 meczów wygrali 10, w tym 3 z niepokonanym przez nich od 10 lat aktualnym mistrzem świata, Brazylią. Fazę finałową skończyli niepokonani, a oprócz ponownego meczu z Brazylią - nawet bez straty seta, momentami deklasując wręcz przeciwników. I mimo, że można twierdzić, że reszta przeciwników oszczędzała się, bo szykuje formę na dużo ważniejszą imprezę, jaką są w tym roku Igrzyska Olimpijskie (choć i ten argument wymięka w przypadku Kuby, która na IO nie jedzie), nie można zaprzeczyć, że Polska jest obecnie w absolutnej czołówce światowej siatkówki. Mamy w tej chwili być może najlepszy zespół od dawna, bo choć zawsze byliśmy "gdzieś tam w czołówce", regularnie walczyliśmy o medale, to jednak zdarzały się wpadki i słabsze występy. Odkąd trenuje nas Andrea Anastasi, z każdej imprezy wracamy z medalem (2xbrąz, raz srebro i teraz złoto). Ponadto, po raz pierwszy od dawna, na Igrzyska jedziemy w roli faworytów do złota (a przynajmniej jednego z faworytów). Jeśli nadal będziemy zwyciężać, i to w takim stosunku jak w LŚ, możliwe, że obwołają nas Hiszpania światowej siatkówki. Nie, chwila. Przypomniało mi się jakie są polskie media :D... okej, najpewniej już będą nas tak obwoływać, ale przyjmijmy, że właśnie wtedy będziemy na to faktycznie zasługiwać :). I po raz kolejny to samo pytanie - skąd ten sukces?

I po raz kolejny odpowiedź jest bardzo prosta. Tym razem chciałabym skupić się na funkcjonowaniu tworu, jakim jest Polski Związek Piłki Siatkowej. Zacznijmy od tego, że prezes PZPS, pan Mirosław Przedpełski, pełni swoją funkcję społecznie i nie otrzymuje za nią wynagrodzenia. Zresztą reszta działaczy też raczej nie otrzymuje olbrzymich pensji, nic nie słyszałam na ich temat, więc raczej nie jest to nic wielkiego, jeśli w ogóle. Z nagrody za triumf w LŚ, otrzymanej od FIVB, światowej federacji, która wynosi olbrzymią kwotę miliona dolarów, związek nie weźmie ani grosza! 700 tysięcy otrzymają zawodnicy, 300 - sztab szkoleniowy i medyczny. Co więcej, związek dba o systematyczny rozwój siatkówki - z czasów, kiedy zaczynałam oglądać tą dyscyplinę, to jest rok 2006, pozostał w niej już chyba tylko (jeśli dobrze pamiętam) Paweł Zagumny, Michał Winiarski i Krzysztof Ignaczak, który wtedy był rezerwowym. Reszty zawodników już nie ma, a mimo to sukcesy nadal są. Udało się wychować kolejne pokolenie, być może jeszcze bardziej uzdolnione, które skutecznie ich zastąpiło. Co więcej, jakiś czas temu słyszałam plany związku o wybudowaniu sieci... wybaczcie, zapomniałam nazwy, ale chodziło o takie niewielkie obiekty treningowe czy też kluby, w którym mogliby grać przyszli siatkarze i siatkarki. Coś jak orliki, tyle ze z bardziej zorganizowanym treningiem wewnątrz. I tez miało być po jednym w prawie każdym rejonie kraju. Tyle, że na to pieniędzy - jak na wspomniane już orliki - nie wyłoży rząd. PZPS opłaci wszystko z własnych funduszy. Tak więc w przyszłości możemy mieć jeszcze więcej zdolnych zawodników i zawodniczek. Do tego świetny trener, który nimi zarządza - o Anastasim słyszę jak do tej pory same złote słowa, nie mogą się go nachwalić, zresztą już wyniki go bronią w 100%. I tak można by dalej wymieniać wszystkie te działania, głównie PZPS właśnie, które przyczyniły się do tego, że drużynę siatkarską mamy jaką mamy. Jakże inna historia od tej sióstr Radwańskich, a jednak coś je łączy...

I teraz przechodzimy do puenty dzisiejszego wywodu, a jest nim trzecie sportowe wydarzenie tego weekendu. Jest nim wiadomość pana Grzegorza "Endless Summer" Lato, że będzie ponownie kandydował na prezesa PZPNu. Wiadomo już do czego zmierzam? Ależ oczywiście... I teraz wracam do kwestii tego, co łączy historie polskich siatkarzy i sióstr Radwańskich, a czego nie ma w polskiej piłce nożnej. Są to sukcesy. Z analizy tych trzech jakże różnych opowieści można więc wysnuć odpowiedź na tytułowe pytanie, jak odnosić sukcesy w sporcie. Pierwszy przykład, a więc Radwańska, pokazuje, jakie cechy powinien mieć zawodnik, aby mieć wyniki, pokazuje, jak zajść na szczyt nawet bez jakiegokolwiek wsparcia. . Drugi przykład, czyli siatkówka, pokazuje, jak można zachęcić ludzi do dyscypliny, wspierać ich i pomagać w rozwoju, aby wychować drużynę wielu zdolnych zawodników. Trzeci przykład, czyli PZPN, pokazuje, jak pięknie można zmarnować niesamowite warunki do rozwoju dyscypliny. Przecież piłka nożna jest w Polsce na oczach całego kraju sportem pierwszoplanowym, wszyscy skupiają się przede wszystkim na niej, chcą ją rozwijać, chcą kształcić, rząd buduje orliki, prowadzi systemy wspierania młodych piłkarzy.... Jest sportem pierwszego wyboru dla 90% małych chłopców, którzy wychodząc na boisko przed szkołą nie grają w kosza czy siatę, ale właśnie kopią piłkę. Towarzyszy Polakom od najmłodszych lat. Na brak wsparcia nikt narzekać nie może. Ale niestety, tutaj sukcesów nie będzie, bo nasz wspaniały związek jest zainteresowany przede wszystkim napychaniem swoich kieszeni, a działacze nie przejmują się losami dyscypliny. Nie będę jednak zwalać tylko na nich, popatrzmy na większość graczy (oczywiście nie wszystkich). Nawet grający przeciętnie są przez media wychwalani pod niebiosa, traktowani jak gwiazdy, otrzymują znacznie za duże wynagrodzenia, zachowują się jak gwiazdy, i mają wrażenie, że to całe medialne uwielbienie i szum sę im należy jak psu miska, nawet, jeśli swoją gra zasłużyli na zupełnie odwrotne traktowanie.

 A przecież przykłady, jak odnieść sukces, mają pod nosem - przykład dla związku, jak wspierać drużynę, wspomagać rozwój dyscypliny i przyczyniać się do sukcesów, wskazał im PZPS i siatkówka, przykład dla zawodników, jak ciężką pracą własną niezależnie od otoczenia wejść na szczyt, dala Radwańska. Co prawda Agnieszka ma to szczęście, że tenis jest sportem indywidualnym i własnym samozaparciem i zdeterminowaniem może dojść do niesamowitych wyników i nie musi liczyć na to, że gdzieś w tym 40-milionowym kraju znajdzie się 10 innych osób, które dążą do sukcesu tak mocno jak ona, ale mimo wszystko gdyby piłkarze zaczęli tak samo się poświęcać dla wyników, na pewno zebrałaby się dużo bardziej utalentowana grupa. Tak, przykładów mamy wiele, bo nie jesteśmy wcale takim słabym narodem który nic tylko się leni i piwo chleje, na brak talentów też narzekać nie możemy - toż jest nas Polaków prawie 40 milionów, wiele dużo mniejszych krajów jakoś umie wychować sobie talenty - toż to Czarnogóra, która ma mniej mieszkańców niż Kraków, ma od nas większe szanse na awans na MŚ 2014! - a nie wierzę, że kiedyś ktoś naznaczył akurat tereny naszego kraju magiczną klątwą, która odbierała wszystkim urodzonym na jej terenie dzieciom zdolności kopania piłki. Po prostu trzeba umieć dobrze to sobie zorganizować. Na przykładzie siatkówki i tenisa widać, że można. Teraz tylko trzeba z tych przykładów skorzystać, a przez naszą mentalność - o to już gorzej.

sobota, 7 lipca 2012

Kto rządzi reprezentacją Hiszpanii?

Ten wpis kształtował mi się w głowie już od ćwierćfinału Hiszpania - Francja, ale publikuję go teraz, wzbogacony o wpisy z całego Euro. I, jak smutno by to nie zabrzmiało, najpewniej będzie to już ostatni mój wpis dotyczący tego turnieju (chlip).

Oczywiście pewnie już domyślacie się, że będę tu próbowała rozszyfrować powody, dla których La Furia Roja jest obecnie takim fenomenem piłkarskim. Ale nie będzie tu takiego zwykłego gadania, jakie można było przeczytać po aż takim pogromie w finale prawie wszędzie, wszak ich system grania, styl rozgrywania piłki i tak ukochaną przez pana Szpakowskiego tiki-takę znają już chyba wszyscy i wystarczająco się na jej temat nasłuchali. Ja, jako między innymi fanka Primera Division, chciałabym się bardziej pochylić nad grą Hiszpanów z perspektywy klubowej.

A wszystko zaczęło się od kilku sfrustrowanych madritistów na pewnym portalu sportowym, którzy pod artykułem o wspomnianym wyżej ćwierćfinale chyba wyszli z założenia, że wszyscy czytelnicy portalu tylko spojrzeli na wynik, a nie oglądali meczu, i zaczęli w komentarzach toczyć swoje mądrości w stylu ˝no tak, barsa-farsa nic nie umie, wszystko musiał za nich Alonso zrobić˝... Oczywiście, każdy kto mecz oglądał, widział, że pierwsza bramka była efektem świetnego zagrania Iniesty (FCB) do Alby (wtedy jeszcze Valencia, teraz już FCB) i niezwykle celnego dośrodkowania Katalończyka do Alonso, który równie celnym strzałem wpakował piłkę do siatki,natomiast drugi gol to karny wywalczony przez Pedro (FCB), którego równie dobrze mógł strzelać każdy inny zawodnik. Wykonywał go Alonso prawdopodobnie po to, aby jeszcze lepiej uczcić swój setny mecz w reprezentacji. Ja się z tą decyzją zgadzam, cieszę się, że Xabi tak wspaniale zagrał w swoim jubileuszu. A reszta zawodników Hiszpanii pewnie cieszyła się jeszcze bardziej.

No właśnie, cieszyli się. I na to właśnie chciałam zwrócić uwagę. Wszyscy się cieszyli, niezależnie od tego, czy są graczami Barcy czy Realu, czy może grają w lidze angielskiej. Dlatego, że to ich dobry kolega, który w ten sposób ma wielkie święto, i dlatego, że to wielkie święto jednocześnie przeniosło ich do półfinału, zbliżając ich wszystkich do wspólnego celu, jakim jest triumf w Euro. I to widać też w wielu innych przykładach, jak wspomniana już pierwsza bramka Xabiego, kiedy to gracz blisko związany z Barcą podaje idealnie do gracza Realu, a podczas podawania nie widzi w nim gracza Realu, tylko kolegę z drużyny, który może strzelić bramkę, a o to im wszystkim chodzi. Albo mój ulubiony przykład - pozycja na boisku, gdzie zgranie i współpraca liczy się chyba najbardziej, czyli para środkowych obrońców. Pique i Ramos. Zawodnicy wybuchowi, którzy w trakcie sezonu dosłownie lali się po twarzach, w reprezentacji są idealnie zgraną dwójką, która potrafi świetnie współpracować, razem rozbijając ataki przeciwnika.

I właśnie o to mi chodzi. Jakiś czas temu słyszałam cytat z jakiegoś znawcy piłki (niestety nie pamiętam nazwiska) że ˝Największym przeciwnikiem Hiszpanii w srodze do zostania drużyną wszech czasów są oni sami i ich wewnętrzne podziały˝. Było to tuż przed którymś Gran Derbi. Tymczasem Hiszpanie właśnie tej przeszkody się perfekcyjnie pozbyli. Pamiętacie, jak pisałam w poprzednim wpisie, że największą magią Euro jest to, że nawet wrogowie potrafią się dzięki niemu zjednoczyć pod banderą swojej drużyny, a czasem nawet po prostu pod banderą piłki nożnej? To właśnie jest mój największy i idealny przykład na to. Triumfatorzy tego Euro, którzy właśnie dzięki temu tymi triumfatorami są. Dzięki temu, że mimo iż stoi między nimi nieskończona i największa rywalizacja jaką futbol widział, rywalizacja na linii Barca-Real, kiedy nadchodzi czy to Euro, czy to mundial, umieją tę rywalizację po prostu odłożyć na bok i zjednoczyć się, ale tak absolutnie, stać się jedną wielką maszyną, ponieważ mają wspólny cel, zwycięstwo w turnieju. A jak trzeba, to do maszyny potrafią włączyć i zawodników zupełnie spoza tego świata, jak Torres czy przede wszystkim Silva.

Chociaż nie zawsze tak jest. Czasami bywa i tak, jak w finale po tym, jak wspomniany Silva został zmieniony, a zanim na boisko weszli Torres i Mata, gdy kadra Hiszpanii składała się w całości z zawodników Barcy i Realu. Ale trzeba było to pokazać komuś, kto na piłce się nie zna za dobrze i ie zna tych zawodników. Nigdy by nie pomyślał, że ci ludzie parę miesięcy temu byliby gotowi się pozabijać na boisku, gdyby to mogło pomóc pokonać tych drugich. Nie, oni potrafią stworzyć jedność. Jak to mówi tekst pewnego demotywatora, którego znalazłam w necie, ˝Legenda głosi, że raz na 2 lata Real i Barca łączą siły, żeby pokonać resztę świata˝.

I tworzą przy tym tak zaje*iście działający zespół, z którym zawodnik grający w całym turnieju 4 minuty może strzelić bramkę, ba! w którym Torres może zostać królem strzelców! FERNANDO TORRES królem strzelców? To jest możliwe tylko przy niesamowicie dokładnym mechaniźmie. I właśnie to jest potęga tej reprezentacji - to niesłychane zgranie osiągane mimo jakichkolwiek wewnętrznych konfliktów w trakcie sezonu. To jest moc, której nie zastąpią żadne umiejętności czysto piłkarskie. I dlatego to oni wznosili tydzień temu puchar, a nie na przykład Holendrzy, którzy mają więcej konfliktów niż gwiazd w składzie. Efekt? 0 punktów w grupie i szybka podróż do domu. Tak samo skończyłaby Hiszpania, gdyby barcelońsko-madrycka rywalizacja trwałaby i na kadrze. Widać różnicę? Mam nadzieję.

To teraz proszę jeszcze kibiców jednego i drugiego klubu - teraz już za późno, ale podczas mundialu w Brazylii, proszę - weźcie z nich przykład! Tak samo zapomnijcie o wszelkich animozjach i po prostu kibicujcie. Nawet niekoniecznie Hiszpanii, komukolwiek. Ale nie Barcy ani Realowi. One na turniejach reprezentacyjnych nie grają, więc i kłótnie o nie powinny na czas tych turniejów ustać. Mam nadzieję, że dotrze to do choć jednej osoby. To jest prawdziwa siła i nauczmy się też nią władać.

poniedziałek, 2 lipca 2012

No i co my zrobimy po tym Euro?

Na początku chciałabym przeprosić za tak długa nieobecność... No cóż, mieszanka problemów w życiu prywatnym i końcoworoczno-wakacyjnego "nicmisięniechce" wywołała reakcję taką, jaką wywołała, i w efekcie całą faza pucharowa tego Euro przemknęła bez komentarza... miałam parę ciekawych przemyśleń na ten temat, ale teraz już trochę za późno, jako że - jak bardzo bym nie chciała tego przyjąć do wiadomości - UEFA EURO 2012 Poland-Ukraine nieubłaganie dobiegło końca. Znamy już wynik polskiej reprezentacji, znamy poziom organizacji, znamy niespodzianki turnieju, znamy jego największe gwiazdy i najlepszych zawodników, wreszcie - znamy już triumfatora. O sukcesie Hiszpanii naprodukuję się w oddzielnym wpisie, jako że jak już mówiłam był to mój faworyt do mistrzostwa, ekipa którą znałam najlepiej po Polsce i o której cały turniej miałam najwięcej do powiedzenia (oczywiście znowu - zaraz po Polsce). Ale tym razem chciałam się podzielić uczuciem, jakie przynosi zakończenie turnieju.

Prawda jest taka, że wczorajszy dzień był tym, którego zostałam przed telewizorem najdłużej podczas całego turnieju. Z reguły było to tylko, jak zwykle, obejrzenie meczu, wysłuchanie krótkiej analizy w studiu pomeczowym i spać (wyjątkiem mecz Hiszpania-Portugalia, kiedy musiałam jeszcze godzinę wlec się do domu tramwajem ze strefy kibica - ale warto było :D). Tym razem wgapiałam się jak zahipnotyzowana w kolejne reklamy sponsorów, kolejne animacje UEFY będące z reguły czymś w stylu intro, kolejne powtórki najlepszych akcji finału, wsłuchiwałam się beznamiętnie we wszystko co gadali "eksperci" TVP, aż dopóki początek jakiegoś filmu na jedynce nie odebrał mi wszelkich nadziei i nie potwierdził ostatecznie, że to już naprawdę koniec. A nawet wtedy zaczęłam wchodzić na wszystkie portale sportowe w internecie i czytać wszelkie analizy finału, przeglądać, co moi znajomi piszą o nim na Facebooku, obserwować wszelkie obrazki o finale i o Euro, jakie zostały nagle w błyskawicznym tempie dodane na Kwejka, wszystko po to, by jak najbardziej przedłużyć tę chwilę, by ciągle mieć w sercu ten niesamowity nastrój Euro, by jak najdłużej jeszcze pozostać w tym niesamowitym świecie, jaki wytworzył się gdzieś w granicach naszego podczas turnieju, a który tak pokochałam...

Przedłużałam przede wszystkim dlatego, że sam z siebie był tak krótki, ze ani się nie obejrzeliśmy, a się skończył, a jego szybkie minięcie jest odczuwalne jeszcze bardziej dlatego, że jeszcze dłużej niż zwykle się na niego czekało. Przecież ja jeszcze mam przed oczami plakaty na ulicach miasta, promujące polsko-ukraińską kandydaturę do organizacji mistrzostw, kiedy jeszcze nawet nie zdawałam sobie sprawy, o co w tym wszystkim chodzi, co to będzie dla nas znaczyć i czy my właściwie mamy to Euro czy nie, i myśli "2012? Ale to przecież całe wieki, po co tak wcześnie się tym przejmować..." (miałam wtedy 10 lat i w ogóle nie interesowałam się piłką, miałam prawo!). Jeszcze pamiętam tą ekscytację w kraju, gdy jednak otrzymaliśmy organizację turnieju, i moje wrażenie, jakby to miało być za lat nie 5, tylko co najmniej 50, i poczucie jakbym miała tego turnieju nigdy nie doczekać. Pamiętam non stop pokazywanego w telewizji Platiniego z karteczką głoszącą "Poland-Ukraine". Pamiętam plany rządowe na temat co to oni nie zbudują na Euro. Pamiętam reportaże w gazetach na temat podziału miast-gospodarzy Euro, wizyty delegatów UEFY i ich oceny, pamiętam sprawozdania ze stopnia przygotowań, straszenie, że nie zdążymy, i zapewnienia, że uda się. Pamiętam nadzieję, że wreszcie powstanie autostrada A2 w całości (jeżdżę nią na święta do rodziny, więc dość często korzystam), i poczucie "jeszcze parę lat..", i nagłe niedowierzanie kiedy na ostatnie Boże Narodzenie nie kończyła się ona już tuż za Poznaniem, i to nagłe odczucie "zaraz, autostrada już jest? O kur**, no fakt, bo przecież już tylko pół roku do Euro! Ale to szybko minęło..." Pamiętam przechodzenie się starówką warszawską i widok miejsca, gdzie jak słyszałam miał powstać Stadion Narodowy. Pamiętam, jak powoli wznosiły się tam kolejne rusztowania, i moje poczucie, że jego budowa potrwa wieki, pamiętam, jak pojawiały się kolejne elementy, pamiętam swoje uczucie, jak pojawiła się na nim po raz pierwszy elewacja i zaczął wyglądać jak stadion, a nie jak kilka metalowych prętów. Pamiętam pokazy oświetlenia stadionu i kolejne sygnały, że staje się on gotowy do użycia, i kolejne sygnały, ze Euro faktycznie przestaje być tylko "hipotetyczną przyszłością". Pamiętam obserwowane w telewizji przenosiny kolejno Lechii i Śląska na nowe stadiony. Pamiętam odliczania w gazetach: "3 lata do Euro!" "Rok do Euro!", "100 dni do Euro!", i moje niekończące się myśli o tym jako o czymś tylko hipotetycznym, co niby nastąpi, ale nikt nie wie, czego się spodziewać. Pamiętam kolejne mecze towarzyskie polskiej kadry i rozważania, jak zagramy na turnieju, pamiętam dyskusje ze znajomymi obawiającymi się blamażu sportowego bądź piłkarskiego. Pamiętam ostatnie mecze eliminacyjne, baraże, pamiętam losowanie grup i euforię w kraju. Pamiętam wreszcie koleżanki nieznające się na piłce non stop trajkoczące, że zatańczą na ceremonii otwarcia. Na sam koniec, pamiętam zakończenie sezonu klubowego, kiedy ostatecznie do mnie dotarło, że "to już", pamiętam odliczanie kolejnych dni, 7, 6, 5, dni do Euro... pamiętam wreszcie ten słynny 8 czerwca i przeglądanie wszystkich gazet jakie były w domu, żeby jak najwięcej się dowiedzieć o Polsce i Grecji, i to ściskanie w żołądku kiedy siadałam przed telewizorem, żeby po zobaczeniu logo Euro na tym fioletowym tle wreszcie do mnie dotarło "EURO 2012 SIĘ ZACZĘŁO. To nie była bajka, ono faktycznie jest". Przecież mam wrażenie, jakby to wszystko było ledwo co wczoraj! A teraz? Ledwo się nie obejrzeliśmy, a Casillas po raz kolejny wznosił do góry puchar za triumf w mistrzostwach. Tyle czekania, a turniej minął jak w mgnieniu oka... I dręczy tylko jedno pytanie: Jak będzie wyglądał teraz świat?

Bo prawda jest taka, że to nawet nie sam brak meczów będzie tym, co mi w świecie po Euro będzie przeszkadzać najbardziej. Fakt, jest to dziwne uczucie "No i jak ja teraz będę spędzać wieczory? co będę oglądać?", po tym przyzwyczajeniu się, że co dzień mamy dwa, a w późniejszej fazie jeden mecz, ale sportowe rozgrywki przecież się nie kończą. W moje prywatnej analizie najbardziej lubianych przeze mnie dyscyplin, już teraz mamy od południa do samego wieczora, cały dzień, decydującą fazę tenisowego Wimbledonu, za kilka dni Final Six siatkarskiej Ligi Światowej, a jak naprawdę będzie brakować futbolu, to już wkrótce rozpoczynają się eliminacje do europejskich pucharów w piłce klubowej, które przecież też maja swój charakterystyczny klimat... No i żeby uzupełnić to naprawdę wielką imprezą, mamy przecież niecały miesiąc do rozpoczęcia Igrzysk Olimpijskich, tak więc sportowo to lato nie prezentuje się tak źle. Ale nie o same mecze tu chodzi.

Prawda jest taka, że największą mocą Euro była pewna niesamowita zmiana, jakiej dokonało w całym otaczającym nas świecie, w ludziach, w mediach, w miastach, na ulicach. Przez jeden miesiąc nagle wszyscy zapomnieli o tym, co się działo wcześniej, o wszystkim, co było złe, żeby wspólnie skupić się na piłce nożnej. Nagle całe miasta zaczęły żyć tylko Euro. Nagle wszystkie warszawskie tramwaje i autobusy udekorowały się w symbole Euro, nagle nie dało się wyjść na miasto bez zauważenia tej swoistej kwiatopiłki, nagle każda reklama w telewizji, internecie i na billboardach miała motywy piłkarskie, eurowe lub biało-czerwone, nagle w każdym sklepie promują się turniejem, nawet kiełbasa nie może być kiełbasą, tylko musi być "kiełbasą kibica". Nagle każdy w okolicy, choćby cały rok i cały sezon klubowy twierdził, że nie znosi futbolu, chodzi i gada o meczach, golach i rozgrywkach. Nagle wszyscy Polacy, choćby były to ich jedyne trzy obejrzane spotkania w ciągu ostatnich 4 lat, zasiedli przed telewizorami na mecze z Grecją, Rosją i Czechami. Nagle nikt nie wstydzi się przywiązania do kraju, nagle co drugi balkon jest biało-czerwony, nagle z co drugiego samochodu sterczy flaga, a w wersji hardkor mamy i pokrowce na lusterka, a nawet (osobiście się spotkałam) bak od benzyny. Nagle nawet nastolatki, których wiedza o piłce na co dzień ogranicza się do "którzy to nasi?" malują paznokcie w narodowe barwy, i to nie dlatego, że odkryły nagle, że Lewandowski ma "seksi klatę". Nagle czołowe strony gazet nie są już wypełnione kłótniami polityków, problemami, kryzysem, nagle wszystkie są zdobione przez piłkarzy i boiska. Nagle okazuje się, że nawet Polak z Rosjaninem czy Niemcem wcale nie muszą dawać sobie po mordzie - jest paru idiotów, ale znaczna większość z nas jednak odnosi się przyjaźnie do każdego bez znaczenia na barwy wymalowane na twarzy. Nagle okazuje się, że Polacy umieją coś więcej, niż tylko bezustannie narzekać na swój kraj, okazuje się że potrafią być z niego dumnym. Nagle okazuje się, że nie żyjemy w ciemnogrodzie, tylko wspaniałym miejscu, które zachwyca wszystkich gości zza granicy, ale co ważniejsze - zachwyca nas samych. Nagle okazuje się, że potrafimy coś zorganizować tak, żeby cała Europa chwaliła. Nagle okazuje się, że kiedy jesteśmy na oczach całego świata - bo przecież jak my Europejczycy oglądaliśmy Puchar Narodów Afryki czy Copa America, tak na innych kontynentach również śledzą Euro - to wcale nie dajemy plamy. Nagle ludzie stali się bardziej otwarci, nagle nikt nie boi się zagadać łamaną angielszczyzną do człowieka stojącego obok w strefie kibica i skomentować z nim mecz, mimo że wie, że najpewniej widzą się pierwszy i ostatni raz i potrwa to może 3 minuty, i to choćby towarzysz pochodził z drugiego końca świata. Nagle okazuje się, że pasja potrafi zawieźć człowieka we wszystkie zakątki kuli ziemskiej - w strefie widziałam gości z m.in. Meksyku i Kanady, kto wie, z jakich jeszcze części globu przybyli do nas niektórzy goście, a zdarzają się ludzie jeżdżący jeszcze wytrwalej. Nagle cały świat zapomniał o podziałach, biali, czarni, żółci, młodzi, starzy, kobiety, mężczyźni, wierzący, ateiści, zwolennicy Platformy i PiSu, ba! - nawet kibice Realu i Barcy! :D - wszyscy potrafili się zjednoczyć i stojąc ramię w ramię na stadionie, w barze, w strefie kibica, gdziekolwiek - krzyczeć ile sił w gardle, skakać z radości po zwycięstwie, uronić łzę po porażce, ale wszyscy w ten sam sposób, bez krzywych spojrzeń na siebie, a po zakończonym spotkaniu podać rękę jeden drugiemu i cieszyć się niesamowitym futbolowym świętem. Nagle nie ma już na świecie niczego, co było przedtem, nagle tworzy się jakby oddzielny wymiar, nagle wszystko odmienia się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. A różdżka nazywa się Euro 2012. Tak, może to brzmi naiwnie, płytko, szablonowo i propagandowo, ale ja naprawdę to odczułam, naprawdę zauważyła, jak na ten miesiąc świat zmienia się absolutnie nie do poznania.

I właśnie to jest w końcu Euro najsmutniejsze. Nie brak meczy, nie sytuacji, nie bramek, nie pięknych kombinacyjnych akcji, szybkich kontr, celnych główek, wspaniałych parad bramkarskich, radości zwycięzców, łez pokonanych, dramatycznych rozstrzygnięć, niespodziewanych wyników, emocjonujących końcówek, nawet nie tego szczęścia triumfatora wznoszącego puchar po wygranym finale... Najsmutniejsze jest to uczucie, kiedy oglądając studio pomeczowe z naiwną nadzieją, że "eksperci" jakoś przedłużą tą niezwykłą chwilę, nagle widzę w tle, to, na co przestałam już zwracać uwagę - kwiatopiłkowe logo turnieju na fioletowym tle, i tak, jak to jego widok uświadomił mi przed meczem otwarcia, że Euro właśnie stało się rzeczywistością, tak jego widok po finale uświadomił mi, że przeszło ono do historii. Uświadomił mi, że ten symbol, tak często widywany wszędzie naokoło od momentu jego prezentacji bodajże w 2009, który umieszczony na dowolnym przedmiocie zwiększał jego wartość co najmniej dwukrotnie, właśnie stał się cieniem przeszłości, stał się bezwartościowy. I dotarło do mnie, że te wszystkie gadżety nim przyozdobione zaczną znikać ze sklepów, reklamy z jego użyciem - z anten. Że już wkrótce nie będzie po nim śladu na warszawskich tramwajach i autobusach, że dodatkowe znaki drogowe kierujące gości zza granicy na stadiony, zostaną zdjęte. Że kiedy następnym razem będę jechać do centrum miasta, nazwa przystanku ze "Stadion Narodowy" znów zmieni się na "Rondo Waszyngtona", że spiker w autobusie nie oznajmi mi stacji po angielsku - specjalnie dla gości z zagranicy - że Dworzec Centralny nie będzie obwieszony olbrzymim plakatem "Wszyscy jesteśmy gospodarzami", a w nim nie będą już sprzedawane biało-czerwone gadżety, że już nic w okolicy nie będzie napisane tą charakterystyczną euroczcionką, którą poznawałam z 2 km, no i że pod Pałacem Kultury nie będzie już jak dla mnie najpiękniejszego obecnie miejsca całej Warszawy, cudownej, ukochanej przeze mnie strefy kibica, a tylko pusty plac. Że biało-czerwone flagi zaczną znikać z domów, piłkarskie artykuły w gazetach znowu zostaną wyparte przez polityczne, ludzie, którzy wzajemnie ściskali się po porażce Polski z Czechami, znowu zaczną się wyzywać, bo okaże się, że jeden jest Legionistą, a drugi Lechitą, że "rusek" i "szwab" znowu staną się wrogami publicznymi numer 1, że nawet jedna z najbardziej zgranych par stoperów Euro - Sergio Ramos i Gerard Pique - najprawdopodobniej w swoim następnym meczu znowu będzie się okładać po twarzach (SuperPuchar Hiszpanii, Real Madryt - FC Barcelona.. wiadomo :D). Kibice z całego świata pojadą do domów i zabiorą ze sobą tą niezwykłą atmosferę, która przez pewien czas naprawdę zrobiła ze świata lepsze miejsce. I kiedy pomyślę o tym, że to już naprawdę koniec tego niezwykłego święta, to aż łzy mi ciekną po policzkach....

Ale wtedy zaczynam się zastanawiać nad tym, dlaczego - choć w piłkę ludzie grają cały czas - tylko takie turnieje wywołują podobne emocje? I wtedy widzę, co powoduje futbol klubowy, widzę wrogich sobie fanów obrażających się w przyśpiewkach, widzę ustawki między kibicami, widzę bójki na El Clasico - między piłkarzami, profesjonalistami! - widzę tą zaciekłą rywalizację między kibicami wszystkich drużyn, bo istnienie każdej z nich opiera się na rywalizacji. Ale wtedy spoglądam z drugiej strony i widzę u tych kibiców niesamowite oddanie, poświęcenie, pasję, przywiązanie, i widzę, że to też jest coś cennego, czego nie chciałabym stracić, mimo że czasami wywołuje przesadną wrogość. Wtedy widzę, że idealnie jest tak, jak jest, bo ta rywalizacja też jest cenna - ja sama przeżywam mecze Barcy z Realem pewnie bardziej niż większość meczy tego Euro - i ona jest potrzebna, również dlatego, że właśnie dlatego tak doceniamy chwile, kiedy ona znika. Właśnie dlatego kiedy raz na cztery lata (okej, dwa, bo są tez MŚ), nagle wszyscy zapominamy o klubowej rywalizacji i razem ramię w ramię stoimy w rzędzie za swoim krajem, to jest takie piękne. I to, co mamy teraz, to idealny balans miedzy rywalizacją a jednością, który sprawia, że w tej chwili ja czuję, że piłka nożna to najpiękniejsza, a zarazem najpotężniejsza rzecz na świecie. I kocham ją, właśnie taką, jaka jest.


A na zakończenie chciałabym wspomnieć po raz kolejny Euro sprzed 4 lat, i jego zakończenie. Wtedy jeszcze piłka nie była aż taką pasją dla mnie, jeszcze aż tak go nie przeżywałam, ale też wiele dla mnie ten turniej znaczył. I pamiętam, jak kilka dni po jego zakończeniu, byłam wtedy nad morzem, szłam deptakiem obok kiosku, wzięłam z wierzchu "Gazetę Wyborczą", odwróciłam na druga stronę, na tą sportową, którą tak często wtedy przeglądałam właśnie dzięki Euro, przeczytałam "11-kę turnieju" według dziennikarzy, i też pomyślałam "jak szybko takie turnieje się kończą.." Kilka dni później, oglądając z nudów Vivę (wtedy jeszcze słuchałam takiej muzyki), natrafiłam na coś, co podobno było oficjalną piosenką mistrzostw, i pomyślałam "No tak, mistrzostwa mistrzostwami, ale pod koniec to muzyka jest ostatnim co zachowuje pamięć po takich imprezach". I jak teraz, po tym Euro, pierwszy raz ja, dla której muzyka zawsze była wszystkim, stwierdzam, że piłka nożna naprawdę jest czymś jeszcze potężniejszym, tak jest jedna melodia, która na zawsze zostanie śladem po tym Euro. Sorry Oceana, nie o twojej nucie mowa, ona będzie mi się najwyżej kojarzyć ze "sponsorami programu są... tratatatata"....ale....
Ale ilekroć usłyszę tą melodię, zawsze będę mieć przed oczami taki obrazek:
(od 5:45 jest właśnie mój obrazek)


Taaak, teraz, w połączeniu z tym świętem, mogę powiedzieć tylko jedno: UEFA EURO 2012, KOCHAM CIĘ, BYŁO PRZECUDNIE.  Dziękuję. Dziękuję Polsce, Rosji, Holandii, Danii, Irlandii, Chorwacji, Szwecji, Ukrainie, Czechom, Grecji, Francji, Anglii, Portugalii, Niemcom, Włochom, Hiszpanii. Dziękuję wszystkim krajom, która grały w eliminacjach. dziękuję wszystkim kibicom, którzy przyjechali, i tym, którzy zostali w domach, tym z Polski, i tym z drugiego końca świata, dziękuję ludziom, którzy to zorganizowali, którzy budowali stadiony i drogi i tym, którzy budowali reprezentacje, tym, którzy rozrabiali, i tym, którzy bronili przed rozrabianiem, tym, którzy się bawili, i tym, którzy byli smutni, tym, którzy realizowali to w telewizji i tym, którzy prowadzili strefy kibica, dziękuję każdej pojedynczej osobie która kiedykolwiek miała jakikolwiek związek z Euro, choćby było to zaledwie włożenie białej bluzki i czerwonej spódniczki w dniu meczowym. Każdy z was przyczynił się do stworzenia tego niesamowitego klimatu, tej atmosfery, tego święta, którego nie zapomnę do końca życia. Teraz już wiem na 10000%, choćbym miała przez to zbankrutować, będę jeździć do kraju organizatora każdego Euro od tej chwili, aż do starości, co każde 4 lata. To najpiękniejsze święto, jakie istnieje na tym świecie.