- Niektóre kluby po prostu wygrywają. Niezależnie od tego, kto jest ich przeciwnikiem i jak by mecz nie wyglądał. Faza grupowa LM to taki etap, na którym dla czołowych marek europejskich zwyciężanie jest obowiązkiem, który trzeba spełnić. I to się tyczy wszystkich sytuacji. Takich, gdy twój przeciwnik jest absolutnym chłopcem do bicia i musisz go rozjechać - jak Chelsea z Nordcośtamcośtam, i chociaż z samego skrótu można się dowiedzieć, że w rzeczywistości jej dominacja wcale nie była tak wysoka, jak by na to wskazywał wynik, a duński klub pokazał niezwykłą ambicję i ładnie się postawił obrońcom tytułu - trzy bramki w odstępie kilku minut natychmiast zafałszowały wynik i wraz z golem Maty z pierwszej połowy zakończyły mecz rezultatem 4:0, który może nie jest do końca obiektywny, jeśli o przebieg meczu chodzi, ale zdecydowanie oddaje to, czego wszyscy spodziewali się przed nim. Zresztą to chyba jest londyńska przypadłość - Arsenal w meczu z Olympiakosem również grał niezbyt porywająco, niezbyt się wysilał, ale te trzy bramki zapakował i taką samą ilość punktów na swoim koncie zapisał. I nadal nie umiemy powiedzieć, co właściwie zasądziło o takim, a nie innym wyniku, tylko to, że jest jednym z tych klubów, które po prostu wygrywają. Z tego samego dokładnie powodu ani na trochę nie wzruszył mnie fakt, że Real trafił w LM do grupy śmierci. Wiedziałam, że i tak wyjdzie, choćby miał trudności, ale ostatecznie po prostu wygra. Tak tez zrobił i w środę, kiedy jego przeciwnikiem był nie dość że najsłabszy klub z całej grupy, to jeszcze taki, z którym ostatnio gra bardzo często i za każdym razem bez żadnej głębszej historii, po prostu wygrywa. No i tym razem przyjechał do Amsterdamu i zrobił to samo. Po prostu wygrał.
- Niektóre kluby po prostu wygrywają, a i tak tracą. A właściwie, to chyba tylko Barcelona. W dwóch ostatnich meczach pokazała świetne przykłady "po prostu wygrywania", gdzie w starciu ze Spartakiem miała z początku problemy ze zwycięstwem, ale ostatecznie i tak wbiła wystarczającą ilość bramek, by zgarnąć trzy punkty, natomiast w meczu z Benfiką portugalski klub grał naprawdę dobrze, a wręcz świetnie, nie przestraszył się Blaugrany, nie cofnął, grał odważnie, atakował, i... i nic. Barca gdzieś w przerwie między swoim klepaniem zapakowała dwa razy piłkę do siatki, po czym w żaden sposób nie dopuściła, żeby ekipa z Lizbony zrobiła to samo choćby raz. Zupełnie, jakby jakaś dziwna siła zarządziła, że na boisku może dziać się cokolwiek, ale ostatecznie i tak wygrywa Barca. A mimo to Duma Katalonii z żadnego z tych meczów nie może być zadowolona, bo oba zwycięstwa opłaciła obrońcami - z meczu z Rosjanami przedwcześnie zszedł z kontuzją Pique, w starciu z Benficą tragicznie wyglądającego urazu doznał Puyol. Do tego jeszcze - na samą LM - straciła na następny mecz ukaranego czerwoną kartką Busquetsa, co oznacza, że jeśli żaden kontuzjowany zawodnik szybko się nie wykuruje, na mecz z Celtikiem nie będzie w składzie ekipy Tito Vilanovy żadnego defensywnego pomocnika, bo jeden jest zawieszony, a dwaj pozostali muszą awaryjnie stać na środku obrony. Ale jeszcze gorzej to wygląda w kontekście El Clasico, które przecież już w tą niedzielę. Bo jak atak Celtiku czy zespołów La Ligi w stylu Rayo Vallecano Song z Mascherano pewnie dali by radę powstrzymać, tak już napastnicy Realu będą w stanie wykorzystać każdy ich najmniejszy błąd. A że takowe - i to bardzo wyraźne - zdarzały się już w ostatnich Wielkich Derbach, już się boję, co nas czeka tym razem. I zaczynam rozumieć, co kierowało Sir Alexem Fergusonem, gdy sezon temu wystawiał w meczach grupowych rezerwy. Co jest o tyle dziwne, że...
- Manchester United uczy się na błędach. I właśnie z tego systemu rezygnuje. Po tym, jak ignorowanie grupowych rywali zakończyło się dla niego ostatnio tragedią, teraz bardziej się przykłada do spotkań z mniej znanymi europejskimi zespołami, wiedząc, że każdy punkt może być ważny. I znowu wykorzystuje swoje umiejętności wyszarpywania zwycięstw i wpychania bramek - w pierwszym meczu jedną, strzeloną dość szybko bramką zgarnął komplet punktów w starciu z Galatasaray, planował to zrobić i w starciu z mistrzem Rumunii, który wówczas sensacyjnie pokonał Bragę. Ale Cluj miało inne plany i to ono pokazało Czerwonym Diabłom, co to znaczy "szybko strzelona bramka". Widma porażek bądź remisów z Basel i Benficą z przeszłości natychmiast zahuczały nad drużyną Sir Alexa Fergusona, ale ta dwoma akcjami duetu Rooney - van Persie pokazała, że nie zamierza powtórzyć błędów sprzed roku i po raz kolejny mimo problemów zapisała po swojej stronie trzy punkty. A ja już chyba ostatecznie straciłam nadzieję na to, że ktokolwiek z pary manchester United - holenderski napastnik pożałuje dokonania tego transferu. Piłka naprawdę nie jest czasami sprawiedliwa.
- Borussia Dortmund też się uczy. Nie wiem, czy koniecznie na błędach - ich tragiczny występ w LM rok temu to nie jest wynik jakichś specyficznych pomyłek, tylko bardziej ogólnego braku doświadczenia i nieprzygotowania do najbardziej prestiżowych europejskich rozgrywek. Ale jeden sezon w zupełności wystarczył, by wreszcie grali na poziomie może nie najwyższym, ale takim samym, jaki prezentują w Bundeslidze. W meczu z Man City, notabene drugim, który rok temu gorzko zapłacił za brak doświadczenia, była strona przeważającą, prowadzącą akcje i tylko wielkiemu pechowi zawdzięcza to, że wywiozła z Manchesteru tylko jeden punkt. A także niesamowitej dyspozycji Joe Harta. Oraz słabej skuteczności Roberta Lewandowskiego. Co razem wzięte nie wróży za dobrze przed meczem Polska-Anglia. A na poważnie - nie będę obwiniać tu tylko Lewego. Nie jemu jednemu się to zdarzało - co się Goetze setek napudłował, to drugi raz tyle szans będzie miał może za rok. Ale było nie było to on jest napastnikiem i to jego zadaniem jest zdobywanie bramek sam na sam. Oj Robert, Robert... a Ferguson był na trybunach, i choć nie ma już chyba w Polsce nikogo, kto by wierzył w teksty dziennikarzy, że to ciebie oglądał w kontekście przenosin do United, to niestety, ale ta akcja prawdopodobnie przekreśliła twoje szanse ostatecznie... Jest to trochę niesprawiedliwe, bo w przekroju całego spotkania grał bardzo dobrze (zresztą tak samo jak reszta Polaków, ale na nich się aż tak bardzo nie patrzyło), ale to - jak to sprytnie ujęło Z Czuba - "jest z gatunku takich, które się pamięta. A jeśli koniec końców tych dwóch punktów zabraknie Borussii do awansu, będzie się pamiętać tym bardziej". Niemniej jednak biorąc pod uwagę, do jakiej grupy BVB trafiła, a w jakiej nie poradziła sobie rok temu, pewni możemy być jednego - że to zupełnie inna drużyna.
- Każda Liga Mistrzów ma swoją sensację. A że radzić sobie w grupie nauczył się już Manchester United, to rolę pechowca musiał przyjąć od niego ktoś inny. Jasne, że największe zaskoczenie jest, kiedy losem dziwnego splotu okoliczności i niespodziewanych wyników nagle okazuje się, że przedwcześnie z rozgrywkami żegna się obrońca tytułu, ale jak zwycięzca przegrywać nie chce, to poświęcić trzeba finalistę. I takim oto cudem, gdy po zakończeniu serii spotkań sprawdzasz wszystkie wyniki, jakie w nich padły, nagle oczy wypadają z gałek, gdy okazuje się, że Bayern Monachium doznał porażki z mistrzem Białorusi. Białorusi! Toż to jeszcze ciekawiej, niż odpadnięcie United ze Szwajcarami! Oczywiście hamuję emocje i zdaję sobie sprawę, że jedna porażka jeszcze niczego nie oznacza, niemniej jednak sam wynik pojedynczego meczu mistrza Białorusi (sic!) z finalistą poprzedniej edycji już jest trudny do uwierzenia, a mnie jako miłośniczkę sensacji bardzo cieszy. Natomiast mnie jako miłośniczce analogii zwraca uwagę na fakt, że gdy Czerwone Diabły nie poradziły sobie w grupie, również przystępowały do rozgrywek jako przegrany poprzedniego finału. Z pewnością przywodzi to na myśl pewne możliwe konsekwencje :). Natomiast BATE stało się jednocześnie głównym kandydatem do kontynuowania misji APOELu obecności przez długi czas w fazie pucharowej drużyny, której nikt by tam się nie spodziewał. I tylko ja w tym momencie patrzę na swoją magiczną ściankę w pokoju i widzę wycinek z gazety, jaki się tam znalazł po zeszłorocznym meczu białoruskiego klubu z Barceloną. Wtedy to Blaugrana spotkała się z BATE w tej fazie i jak w Mińsku pokazała zwykły przykład "po prostu wygrywania", tak już na Camp Nou wręcz rozbiła klub z Borysowa (statystyki z wycinka: 4:0, 70% posiadania piłki, celne strzały 9:0. ledwie 6 fauli). Co w tym dziwnego? Był to ostatni mecz fazy grupowej, Duma Katalonii miała pewny awans, a tuż po tym starciu zaplanowane było El Clasico. Guardiola nie chcąc ryzykować kontuzji, wystawił do boju Barcę B. Takie nazwiska, jak Montoya, Bartra, Fontas, dos Santos, Sergi Roberto, Rafinha, Muniesa, Riverola, Deloufeu, osobie nie będącej kibicem Barcy nie mówią kompletnie nic. A wynik był wręcz miażdżący. To samo BATE niecały rok później zwyciężyło wielki Bayern, o tym samym BATE później mówiono, że przecież nie jest to aż taka sensacja, bo w LM udział bierze już kolejny raz, a i wcześniej regularnie zdarzało się mu punkty najlepszym. W takim razie dlaczego mi w głowie cały czas ten mecz z rezerwami Barcy? Po co w ogóle robię tą dygresję? Nie mam pojęcia. Nie wiem, do czego właściwie zmierzam, wypominając to. Ale coś mi tutaj po prostu nie pasuje. No chyba, że to po prostu kolejne próby zagłuszenia tej myśli, która krąży teraz pewnie po całej Polsce. Tyle razy mówiliśmy, że nasze kluby nie mogą dostać się do Ligi Mistrzów, bo ich na to nie stać, mają za niskie budżety w porównaniu z wielkimi firmami europejskimi, ciągle muszą sprzedawać zawodników, et cetera, et cetera... Otóż klub, którego kadra wyceniana jest na około 20 milionów euro, nie tylko się do tej LM dostał, ale i pokonał w niej klub, którego kadra warta jest tych milionów około 400. Ile wynosi roczny budżet Legii? No właśnie.
- Liga Europy naprawdę nikogo nie obchodzi. Niezależnie od tego, jak bardzo UEFA starałaby się to zmienić. Naszej ukochanej federacji wyraźnie nie leży fakt, że na LE nie zdobywa się tyle kasy co na LM i bezustannie próbuje podnieść zainteresowanie kibiców tym mniej prestiżowym z europejskich pucharów. Ostatnio wyszła na jaw informacja o prośbie do trenerów występujących w niej klubów, żeby zaczynali konferencje od tekstów o tym jaka to LE jest super cudowna i wspaniała i w ogóle szczytem marzeń.Cóż, trochę będzie o to ciężko, zwłaszcza że ci trenerzy w większości sami wcale tak nie uważają. Kiedy Legia odpadła z Rosenborgiem, próbowałam się pocieszyć tym, że teraz będę miała czas, by oglądać w LE starcia naprawdę wielkich firm, które po prostu nie zmieściły się w limicie miejsc do LM w swoim kraju. I z początku wydawało się, że naprawdę tak będzie - Tottenham - Lazio, Liverpool - Udinese czy PSV - Napoli to tylko kilka z pojedynków, które chciałam obejrzeć w te pierwsze europejskie czwartki. Włączałam więc telewizor.. tylko po to, by dowiedzieć się, że oba grające akurat kluby, albo przynajmniej jeden z nich, wystawiły do meczu ostatnie rezerwy, bo "skupiają się na lidze". Andre Villas-Boas powiedział ostatnio, że gra w LE jest traktowana w Anglii jako kara. Co prawda potem usilnie wyjaśniał, że akurat on jest innego zdania i powalczy o główne trofeum, ale i tak wszyscy wiemy, że jak przyjdzie co do czego to odpuści mecz w Europie, choćby to był półfinał czy coś w tym stylu, jeśli da mu to szansę podskoczenia o jedno miejsce w Premier League. I dokładnie to samo obserwujemy w reszcie Europy - LE interesuje mieszkańców tylko tych krajów, które potrafią się dostać tam, ale LM jest poza ich zasięgiem. Tak właśnie było rok temu w Polsce, tak jest teraz na przykład na Węgrzech czy w Norwegii. Kraje, które regularnie są reprezentowane w LM, LE mają ewidentnie gdzieś - co jest o tyle ironiczne, że to z reguły ich reprezentanci dochodzą do najwyższych faz i faktycznie o trofeum walczą. Praktycznie jedynym krajem w Europie, który wyłamuje się z tego schematu, jest Hiszpania - ale i tam zaczyna się to zmieniać, bo nie dość, że ich niebędący Realem ani Barcą reprezentanci w tym sezonie świetnie sobie radzą w LM, to jeszcze ich trójka przedstawicieli w LE składa się z Athleticu Bilbao pogrążonego w kryzysie, Levante, które było wystrzałem jednego sezonu i Atletico, które broni tytułu - i chociaż LE to nie LM, że nad ostatnim zwycięzcą ciąży klątwa, to jednak zgodnie z zasadą "bij mistrza" jest im znacznie ciężej. A tegoroczny zwycięzca pewnie znowu pokaże się dopiero na poziomie półfinałów, bo wcześniej wszystko będzie przypadkowe - grają tu dwa typy zespołów, jednym się nie chce, drudzy nie umieją...
A, i jeszcze jedno...
- Klątwa jest potężniejsza od najpotężniejszych rozgrywek. Najpotężniejszymi rozgrywkami na świecie jest oczywiście Liga Mistrzów, ale nawet ona nie jest w stanie powstrzymać prawidłowości rządzących tym światem. Oczywiście najpopularniejszą ligomistrzową klątwą jest ta, która bezustannie uniemożliwia komukolwiek obronę tytułu, ale możliwe jest w niej również objawienie się klątw obowiązujących też inne rozgrywki. Pisałam już kiedyś o tym, że gole Aarona Ramseya zabijają znanych ludzi. W meczu z Olympiakosem gracz Arsenalu strzelił gola ustalającego wynik na 3:1 dla Kanonierów. Dwa dni później zmarł legendarny niemiecki szczypiornista. Może to nie tej klasy sława, co Whitney Houston czy Steve Jobs, ale bramki Walijczyka nadal mają morderczą moc. Ale najdziwniejsze jest w tym wszystkim jedno... niby nie wierzę w takie rzeczy i traktuję je jako miłą ciekawostkę przyrodniczą, ale każdy kolejny taki przypadek sprawia, że jednak trochę się zaczynam bać... No ale dobrze, że trafiło na Ramseya, a nie na Messiego :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz