Pewnie co najmniej tak ciekawe, jak ciekawie sprezentował się ten znany londyński klub, który akurat nie rozgrywał tego dnia derbów. I pewnie tylko temu, że sam ma trochę mniejszą renomę od sąsiadów, zawdzięczamy to, że najlepszy mecz tej kolejki Premiership nie został jednocześnie ogłoszony hitem tejże kolejki - w końcu starcie z Manchesterem United to nie byle co. Tym bardziej dla Kogutów, które nie wygrały na Old Trafford, jeśli dobrze kojarzę liczby, od koło 20 lat! Chyba jednak ich to bardzo nie poruszyło i natychmiast po pierwszym gwizdku sędziego postanowiły dla zabawy wbić Czerwonym Diabłom gola i zobaczyć, jaka będzie ich reakcja. A że United nadal nie potrafili przezwyciężyć naporu Spurs, to ci puścili Garetha Bale'a, żeby dorzucił do tego kolejną, może to coś zmieni, a przy okazji skorzysta z faktu, ze jest na oczach połowy świata i pokaże, dlaczego jeszcze w zeszłym okienku transferowym był tak namiętnie sprzedawany do wielkich piłkarskich marek przez dziennikarzy. Przynajmniej tak to mogło wyglądać z daleka. A trochę bardziej na poważnie - United wcale nie jest takie superpotężne, jak by się wydawało, bo Tottenham jest już drugim klubem z rzędu, który robi takie coś drużynie z Old Trafford - tyle że tydzień temu Liverpool nie umiał tego wykorzystać, a teraz Koguty załatwiły sobie odpowiednią przewagę, a gdy Sir Alex Ferguson rzucił do boju wszystkie siły ofensywne, jakie miał do dyspozycji, wzmocnili defensywę na tyle, żeby utrzymać Czerwone Diabły na ten dystans co najmniej gola, po drodze wrzucając do siatki De Gei jeszcze trzecią piłkę, żeby dodatkowo utrudnić jego kolegom z pola pracę. Mecz rozegrany przez ekipę z White Hart Lane umiejętnie i z odpowiednim bilansem między obroną i atakiem, oraz bądź nie bądź wydatną pomocą Rio Ferdinanda i pana sędziego, bo jak nie lubię United, tak muszę przyznać, że co najmniej jeden karny im się należał. Ale też świetna praca Andre Villasa Boasa, który doskonale rozpracował swoich rywali i pokierował swoją drużynę ku jednemu z największych sukcesów w historii Spurs, jeśli o pojedyncze mecze chodzi. Czekamy na taką partię przeciwko Chelsea, może jeszcze Abramowicz pożałuje, że nie dał Portugalczykowi więcej czasu na budowę drużyny według jego pomysłu. Chociaż, widząc jakie wyniki odnosi Di Matteo z The Blues, nie wiem, czy jakiekolwiek wyniki w Tottenhamie jego poprzednika będą w stanie tego dokonać.
Ale mecz ten miał jeszcze jedną, istotną zaletę, którą zresztą wymieniłam w nagłówku. Ostatni raz tak denerwowałam się podczas meczu z udziałem Man Utd, kiedy ci odpadali z Ligi Mistrzów z FC Basel. I to raczej nie była tylko moja antypatia wewnętrzna do Czerwonych Diabłów, która spowodowała, że tak chciałam ich porażki. Najpewniej doszła do tego jakaś zauważana przeze mnie od jakiegoś czasu sympatia do Spurs, której nie umiem niczym uzasadnić, a całkiem możliwe, że jeszcze bardziej wiedza o tej fatalnej serii Kogutów na Old Trafford i chęć, żeby wreszcie została ona przełamana. Zresztą nie tylko on był przyczyną takich emocji. Najciekawsze bowiem w tym wszystkim jest to, że wypowiadam bardzo mądrowato wyglądające zdania o meczu, którego nawet nie widziałam w całości. Nie mogłam, ponieważ miał on jedną niezwykle poważną wadę. Pokrywał się częściowo z meczem Legii z Zagłębiem. W ogóle pokrywające się mecze uważam za największe zło tego świata i najchętniej bym ich zakazała, no ale meczy do rozegrania w jeden weekend jest dużo więcej, niż godzin, toteż jest to raczej oczywiste, że musi tak być. A nikt ustalający terminy meczów w Anglii nie zdaje sobie nawet sprawy, że istnieje jakaś Legia i jej mecz jest zaplanowany na tą samą godzinę, toteż zostałam zmuszona do spędzenia tych niecałych 3 godzin z pilotem w ręce. Całe szczęście mecze pokrywały się tylko częściowo, toteż mogłam skorzystać z opatentowanego już sposobu odpowiedniego wykorzystania instytucji przerwy. I tak oto przyszło mi denerwować się z piłkarskich powodów podwójnie. Denerwować, bo oczywiście Legia zrobiłaby raz co do niej należy i wygrała spokojnie z przedostatnim klubem w tabeli? A gdzie tam, po co.. Lepiej zapewnić kibicom rozgrzewkę i nie trafić ze świetnej sytuacji po to, żeby raz na zawsze zademonstrować wszystkim, co to znaczy, że "niewykorzystane sytuacje się mszczą", i w kontrze będącej bezpośrednią odpowiedzią na tą właśnie akcję dla odmiany gola stracić. Po czym czekało mnie nerwowe obgryzanie paznokci przez pół godziny, żeby Sagan wlał nadzieję w moje serce akurat na przerwę. Przerwę spędzoną oczywiście nie na rozmyślaniu o tym, jak ten mecz potoczy się dalej - przecież od 15 minut trwało już spotkanie w Anglii, więc trzeba szybko łapać pilota i zmieniać kanał!
A potem przez długi czas patrzeć się w wynik z niedowierzaniem, że Spurs prowadzą i to po tak krótkim czasie. Co prawda wszyscy wiedzieli, że żeby uznać to za sensację, Koguty musiałyby mieć co najmniej 3 gole zaliczki, a tak, to pewnie United swoim zwyczajem wepchnie dwie bramki z niczego i tyle będzie z niespodzianki (Później zresztą okazało się, że obie te myśli były prawdziwe - i Koguty miały 3 gole zaliczki, i United wepchnęło dwie bramki.. w sumie nie wiem czy z niczego, to zasługa cykania pilotem.. ale o tym później). Tak więc zastanawiałam się, ile czasu ekipa z White Hart Lane wytrwa na prowadzeniu - ale wtedy, gdzieś pomiędzy jedną a druga akcją, Bale popędził środkiem boiska - i ja nigdy nie spodziewałabym się, że spróbuje sam bez żadnego wsparcia lecieć na tą bramkę. Widocznie nie spodziewał się także Ferdinand i tak oto drugi gol dla Spurs stał się faktem. Faktem stało się również to, że dodatkowo zainteresował i wciągnął mnie mecz i chociaż w tym samym czasie w Lubinie Legia była gotowa do rozpoczęcia drugiej połowy, skupiłam się na tym, co dzieje się na Old Trafford, żeby chociaż doczekać skrótów pierwszej połowy odtwarzanych po przerwie i zobaczyć, jak padła pierwsza bramka dla Kogutów, no i czy był to fart, czy też Tottenham naprawdę tak dobrze zagrał przeciwko Czerwonym Diabłom, że osiągnął dwubramkowe prowadzenie.
Nie był, naprawdę zagrał tak dobrze. Zagrał tak dobrze, że aż miałam wątpliwości, czy to te same Koguty, co jeszcze pod koniec zeszłego sezonu czy nawet na początku tego, który przecież też nie był dla klubu z Londynu taki znowu zły. Ale niestety dalszej części spotkania znowu miałam nie doświadczyć - przerwa oznaczała, że natychmiast należy sprawdzić, jak tam radzi sobie Legia. I znowu krztusić się ze zdziwienia, że zamiast wykorzystać podbudowujący efekt "bramki do szatni", kolejny raz pokazali, że są mistrzami Polski, ale we frajerzeniu wtedy, gdy wydaje się że przegrać to już naprawdę nie można. No dobra, dobra, już więcej nie będę tak na nich jęczeć (i tak zawsze wracam...). I znowu kiedy minęło 15 minut, wiadomo było że nie przełączę na relację z Manchesteru, bo jestem zbyt zajęta gryzieniem paznokci w reakcji na popisy warszawiaków. Dobrze, że przynajmniej Saganowski naprawdę się popisał - i to od razu jak! Wszyscy zachwycają się tym, że w tej kolejce Traore strzelił przewrotką, ale przewrotki - choć może niezbyt częste - jednak zdarzają się i powtarzają, a takim kunsztem jak Sagan przy tym strzale mało kto się w Ekstraklasie popisuje i naprawdę nie wiem, dlaczego nie ma wokół tej bramki takiego zachwytu w mediach, bo była prześliczna. A jak już jesteśmy w tym temacie - chyba najwyższy czas przyznać, że myliłam się co do Saganowskiego, gdy przychodził do Legii. Wtedy - biję się teraz w pierś - wydawało mi się, że to będzie totalny niewypał i byłam wręcz zszokowana, że Legia kupuje zawodnika, który najlepsze lata kariery ma już dawno za sobą, a jej resztki marnuje w ŁKSie. Tymczasem najlepsze lata kariery magiczne powróciły wraz z ponownym założeniem przez niego koszulki warszawskiego klubu, a ten, który miał być niewypałem, po raz kolejny ratuje Legionistom punkty. Nie, naprawdę nie nadaję się do oceniania transferów. Żadnych.
Ale wtedy nie miałam kiedy zastanawiać się nad takimi problemami. Trzeba było bowiem natychmiast wracać ponownie do Manchesteru sprawdzić, czy słynna "suszarka" Fergusona wywołała w Czerwonych Diabłach wystarczająco dużo zaangażowania, aby zmienić wynik spotkania. I natychmiast okazało się, że w zaledwie 20 minut, kiedy byłam myślami w Lubinie, Anglicy zdążyli strzelić łącznie trzy bramki. Oczywiście nie muszę chyba dodawać, że przez kolejne 25, które już śledziłam, piłka nie zatrzepotała w siatce ani razu? Tyle że wyjątkowo jakoś bardzo z tego powodu nie płakałam - rzucenie do boju wszystkich sił przez Fergusona odniosło efekt i podczas drugiej połowy jedynym, który mógłby piłkę z siatki wyciągać, był Brad Friedel. A ze swoją wewnętrzną niechęcią do drużyny z Old Trafford i znając zdolność United do wbijania bramek niezależnie od sytuacji na boisku, jeśli tylko jest to potrzebne, końcowe pół godziny spotkania przeżyłam z sercem skaczącym gdzieś po całej klatce piersiowej, a każda wizyta piłkarzy Fergusona w polu karnym Friedela wywoływała palpitacje serca i uczucie, że zaraz rajski wynik zniknie, że zaraz wszystko będzie jak zwykle, a United znowu będzie wygrywać niezależnie od tego jak się potoczy mecz. Odliczanie sekund do końca, radość z każdej piłki wybitnej na aut, a wszystko w meczu, w który przecież nie gra żadna "moja" drużyna! Ale jedno trzeba hitom Premiership przyznać - ktokolwiek by nie grał, umieją trzymać w napięciu. I tylko szkoda, że zazębiało się to z innym meczem, który - jak na naszą ligę - też był bardzo interesujący...
Ale myśleć, że to już był koniec emocji na sobotę, to nie znać piłki nożnej. A kto mógł mi dostarczyć dodatkowych emocji, jeśli nie moja ukochana Barça?Ta z kolei rozgrywała najpewniej hit kolejki Primera Divison przeciwko klubowi, który nie dość, że zawsze mieścił się w czołówce, to jeszcze dwa tygodnie temu zgarnął komplet punktów w starciu z samym Realem i zdecydowanie miał ochotę zrobić to samo z drugim hiszpańskim gigantem. A nawet nie tyle miał ochotę, co podjął ku temu zdecydowane kroki, po przeczekaniu pierwszej fali naporu Blaugrany wbijając im piłkę do siatki (i to przy użyciu tego samego zawodnika, i to kolejnego polskiego Niemca, Piotra Trochowskiego). A że utrata gola nie podziałała na Barcę mobilizująco, a wręcz podcięła jej skrzydła, to cóż miała Sevilla zrobić, jak nie zapakować Katalończykom drugą bramkę? I tak oto, choć nikt by się tego nie spodziewał, do przerwy Blaugrana przegrywała z klubem z Andaluzji i to aż 2:0. I wtedy właśnie poczułam, jaki to komfort mieć 8 punktów przewagi - bo jak może w poprzedniej kolejce cały mecz siedziałam pełna nerwów, bo z Granadą tracić punktów nie wypada nigdy, tak już w przypadku starcia z Sevillą byłam dziwnie spokojna. I to najprawdopodobniej z powodu moich rozważań po tamtym meczu, rozważań o tym, że każdy powinien mieć prawo czasami przegrać - a Sevilla jest takim klubem, który z kolei powinien mieć prawo czasami z tymi hegemonami wygrać. I tak oto stwierdziłam po prostu, że nawet jeśli Barca tego meczu nie wygra, to najwyżej jej przewaga nad Realem stopnieje do 5 punktów, a porażki się zdarzają i nie powinno się robić z tego tragedii.
Tak myślałam i tak nawet wydawało się być właściwie, ale im dalej
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz