Szukaj na tym blogu

sobota, 6 października 2012

"Polskie El Clásico" - śmiać się czy płakać?

Przede wszystkim oczywiście z tego określenia. "Jaki kraj, takie El Clásico", chciałoby się powiedzieć. Wiadomo, że wszelkie porównania futbolu na najwyższym poziomie z tym naszym wypadają cóż, co najmniej komicznie, dlatego nie wiadomo aż, czy się śmiać czy płakać, kiedy zbliża się mecz Legii z Wisłą, a wszelkie media w kraju cały czas tytułują to spotkanie "polskim El Clásico" i już nie wiadomo, czy naprawdę tak myślą, czy chcą wykorzystać fakt, że zbliża się to prawdziwe, hiszpańskie, do promocji. Cóż, faktem jest że obecnie są takie słowa, które od razu zwiększają wartość medialną meczu o tysiąc procent i dlatego są używane nawet, kiedy nie ma ku temu żadnych podstaw. Jednym z nich jest słowo "derby" (co jak co, ale kiedy "derbami" nazwane zostało starcie Lechii z Pogonią, to padłam ze śmiechu. Czego derby? Bałtyku? To w takim razie mecz Lecha ze Sztokholmem też był derbami, przecież jedni i drudzy mają w sumie dość blisko do Bałtyku...). A że nie ma większych derbów niż Gran Derbi, to i ich wielka sława i emocje są wykorzystywane do promocji spotkań na dużo niższym poziomie nawet, gdy nie ma ku temu podstaw. I tak, wiem że można też użyć określenia "polskie GD" w odniesieniu do relacji między kibicami. I tak uważam, że nie ma ku temu podstaw. El Clásico jest tylko jedne, więc jeśli nawet szukać takowego w Polsce na podstawie antagonizmów kibicowskich, to będzie to spotkanie Legia - Lech. Moim zdaniem. Ale cóż, media mecz klasykiem obwołały, to jaki ja mam wpływ, pomyślałam. Co najwyżej, jak hit znowu zawiedzie, jak to w polskiej Ekstraklasie bywa, to najwyżej one się będą tłumaczyć.

Dlatego tym bardziej zdziwiłam się, gdy po pierwszej połowie okazało się, że nawet nie do końca jest z czego się tłumaczyć. Trzy bramki w 45 minut to jak na naszą ligę wyczyn wręcz nieziemski, do tego wszystkie trzy prześliczne, a i tempo prowadzenia meczu w Ekstraklasie rzadko spotykane. Jak to bywa w Ekstraklasie - gdy hitem wszyscy się podniecają, jest zwykle słabiutki, kiedy spodziewamy się gorszego widowiska niż zazwyczaj, bo jedna z drużyn (tu Wisła) jest w dołku, dostajemy dokładnie to, na co czekaliśmy. No, przynajmniej jeśli chodzi o pierwsza połowę. W drugiej już Wisła nie za bardzo umiała, a Legii nie za bardzo się chciało - co jest pewnikiem na brak dalszych zmian wyniku. A przy okazji do zwrócenia Legii kolejny raz uwagi. Mówiłam wam już, że 1:0 to nie jest prowadzenie, tylko wynik minimum? Musiałam mówić, chyba przy okazji meczu z Górnikiem. Otóż tak się magicznie składa, że 2:1 to w tym kontekście dokładnie to samo co 1:0 - czyli też nie prowadzenie. W tym przypadku prowadzeniem byłby dopiero wynik 3:1 i dopiero wtedy można by było sobie ewentualnie odpuścić. A dopóki taki wynik by się nie pojawił - trzeba biegać po boisku w tę i wewtę, byleby do niego doprowadzić, bo po prostu już widziałam oczami wyobraźni wpadającą praktycznie z niczego bramkę na 2:2 w doliczonym czasie gry. A tak, to chociaż jeśli chodzi o poziom meczu, to nie wiadomo, czy się śmiać, czy płakać, to przynajmniej z wyniku można być zadowolonym.

No, przynajmniej w teorii. W praktyce też nie wiedziałam, czy się cieszyć, czy smucić, a było to bezpośrednio związane z tym żalem, że mnie tam nie było. Pisałam przy okazji derbów, jakie jest moje największe przekleństwo, jeśli chodzi o chodzenie na Łazienkowską - że jak tam jestem, Legia nigdy nie wygrywa, za to za każdym razem, gdy chce tam iść, ale mi się nie udaje, to zwycięstwo jest. I tak też było tym razem, i cały czas się zamartwiam i zastanawiam i dojść nie mogę, czy ja jestem jakąś gorszą wersją Aarona Ramseya, co została przeklęta i moja obecność nie pozwala Legii wygrać, czy po prostu mam takiego strasznego pecha. Pomijając już ten zwykły fakt, że właśnie padł drugi gol dla Legionistów i powinno mi serce skakać z radości, a słyszę w tle spikera wywołującego w tle wyliczankę z "Ile goli ma Legia", którą wręcz kocham, a usłyszeć miałam okazję tylko raz, i po raz kolejny się smucę, że mnie tam nie ma, że słyszę w tle znajome przyśpiewki i mam ochotę odpowiedzieć, ale mogę to robić tylko delikatnym szeptem, bo krzyk zaraz rozejdzie się na cały dom i rodzinka będzie miała pretensje, takie tam.. Kiedyś chodziłam tylko na niektóre mecze i nie był to dla mnie żaden problem, zwłaszcza że są też plusy oglądania w telewizji - wtedy faktycznie widzisz, co się dzieje na boisku, bo ze stadionu, to niekoniecznie (ile razy wracałam z meczu z Łazienkowskiej, czytałam w necie relację z meczu i ciągle było "to tam się stało coś takiego? nawet nie pamiętam.."). Ale teraz jakoś tak przyzwyczaiłam się już do emocji i atmosfery stadionu i dziwnie się czuję za każdym razem, gdy słyszę śpiewających legionistów, a nie ma mnie razem z nimi. Jakiś czas temu ktoś mnie zapytał, jaka jest różnica między  oglądaniem meczu na żywo a w TV. Odpowiedziałam bez namysłu - "W telewizji mecz się ogląda, a na stadionie mecz się czuje". Czasami jest lepiej mecz obejrzeć - wtedy widzisz wszystkie akcje, powtórki, sprawdzasz decyzje sędziów, masz pewność, że nie przegapisz najlepszych akcji, do tego dochodzi komentarz... okej, to nie zawsze jest plus, ale załóżmy, że jednak... Tak, czasami naprawdę dobrze jest mecz obejrzeć. Ale akurat tym razem chciałam go przede wszystkim poczuć.Chciałam, a akurat nie mogłam. I dlatego też, mimo zwycięstwa, nie wiedziałam, czy się cieszyć, czy smucić.

Wreszcie nie wiadomo było, czy śmiać się, czy płakać, z powodu tego, jak to kibicowanie wyglądało. Tak, kiedy tuz po włączeniu telewizora słychać było fanów śpiewających na całe gardło, serce naprawdę drżało. Ale zaraz potem akcja podchodziła pod jedną z bramek i widziało się zamkniętą, świecącą pustkami dolną część Żylety, i znowu można było zapłakać. A potem zdawało się sprawę, że te okrzyki, które ja słyszę, to też pewnie tylko niezorganizowane zrywy - nie wiem dokładnie jak to wyglądało naprawdę, ale z telewizji miało się mniej więcej takie samo wrażenie. A już najsmutniejsze były momenty, kiedy słyszało się śpiewających fanów Wisły - a w odpowiedzi dostawało się gwizdy. Kiedy byłam na meczu z Lechem, na każdą obrażający Legię przyśpiewkę reakcją była inna przyśpiewka, tyle że 4 razy głośniejsza. Tutaj - tylko gwizdy. Po raz kolejny powtórzę - nie wiem, jak to wyglądało na żywo, ale wrażenia nie sprawiało najlepszego. I z tego wszystkiego zaczynam się zastanawiać, czy to wszystko naprawdę musiało sie wydarzyć? Czy nie dało sie tego załatwić jakoś inaczej? Tak, wiem, że jakby wojewoda się uparł, że chce zamknąć Żyletę, to by ją zamknął tak czy siak, jak nie z tego powodu, to z innego - ale czy naprawdę w tej sytuacji nie było żadnego rozwiązania? A przede wszystkim, czy naprawdę nie szkoda takich meczów? Ostatnio przeczytałam taki artykuł na Onecie o tym, jak ważny może być brak dopingu, ale bez oskarżania nikogo, to jego fragment:
"Nie znam się na ruchach kibicowskich, ale – w przeciwieństwie do wielu dziennikarzy, którzy gardzą fanatykami, wrzucając do jednego worka kiboli, ultrasów, chuliganów, bandytów i ojców z synami – dla mnie oni są ważni, bo to oni tworzą widowiska. Wiem też doskonale, że nad ogniem trudno zapanować, że fani, którzy tworzą spektakle są właśnie jak ogień rozpalony na wietrze. Nigdy nie wiadomo, w którą pójdzie stronę. Wiem, że kibice Legii i innych klubów mają często własne racje i własne prawa. Że ich zdanie jest dla nich jedynym słusznym zdaniem, ich dekalog postępowania, jedynym słusznym dekalogiem. Wiem też jednak, że brak dopingu w ważnych meczach czasem przesądzało całym sezonie. A brak dopingu, który wynika jakoby z samowykluczenia się ze spektaklu, z podłożenia się tym, którzy czekają na potknięcia, musi być dla Urbana i jego piłkarzy sprawą bolesną."

I wtedy zastanawiam się, czy nie można było się jakoś dogadać? Czy nie można było wymyślić jakiegoś kompromisu? Czy nie można by wprowadzić jakiejś polityki wspierającej fanów przez klub, w zamian za co fani przestali by obciążać swój klub dodatkowymi wydatkami? Czy nie można by... nie, miałam tyle pomysłów, co by tu wpisać, ale każde zdanie natychmiast kasowałam. Nie wiem, co właściwie wpisać i co właściwie zmienić i, co chyba ważniejsze - kogo właściwie zmienić. A wszystko dlatego, że kiedyś bezkrytycznie patrząca na Żyletę, teraz zaczęłam się czuć wśród fanów Legii trochę zagubiona i nie mogę znaleźć dla siebie miejsca. I nie chodzi mi tylko o miejsce na stadionie - chociaż to też, bo ono bardzo wiele mówi o tym, jakim jesteś kibicem. A ja właśnie nie wiem, jakim jestem. Chciałabym zmienić miejsce, bo dziwnie się czuję wśród pikników, kiedy nad uchem mam tylko jedną osobę która krzyczy, reszta ma to gdzieś, chciałabym móc podziwiać piękne oprawy (z pirotechniką!), chciałabym móc dopingować Legię wśród tłumu ludzi, którzy robią to samo. Ale - no właśnie. Chciałabym dopingować Legię, a nie po prostu krzyczeć przyśpiewki, bo to jest różnica. Różnica, na którą zaczęłam zwracać uwagę niedawno i od razu nabrałam wątpliwości. Na żyletę chodzą co prawda tysiące ludzi i nie można uogólniać, kim są oni wszyscy, ale przynajmniej w przypadku niektórych, zaczynam się zastanawiać, czy oni nie zapomnieli, o co w tym wszystkim chodzi, od czego to się wszystko zaczęło. Zaczynam się zastanawiać, czy ich w ogóle obchodzi Legia jako klub, czy interesują ich mecze rozgrywane poza Warszawą, czy je w ogóle oglądają, kiedy nie ma ich na stadionie, czy interesują się stanem zawodniczym w drużynie, możliwymi manewrami taktycznymi i różnymi takimi sprawami czysto piłkarskimi... A może Legia jest dla nich pretekstem, żeby się spotkać w tłumie, powyżywać, pokrzyczeć, dać upust emocjom, a potem wrócić do domu i nawet się nie przejmować tym, jak Legia zagra następny mecz, albo jak najlepiej byłoby, żeby ułożyły się pozostałe spotkania Ekstraklasy... Czy tak naprawdę obchodzi ich ta drużyna? Czy też może treść śpiewanych przez nich przyśpiewek nie ma wielkiego znaczenia?

Przez kilka swoich pierwszych meczów na Łazienkowskiej, za każdym razem, gdy ktoś intonował "Za nasze miasto i za te barwy", milczałam. Nie byłam w stanie tego wypowiedzieć, bo czułam, że wcale tak nie uważam, że nie byłaby to prawda, gdybym to odśpiewała. Nie czułam jeszcze, żebym kochała Legię aż tak bardzo, a ja traktuję swoje słowa poważnie i jak coś mówię to tylko wtedy, kiedy naprawdę tak uważam, nawet jeśli to przyśpiewka stadionowa, którą krzyczą tysiące ludzi. Ale na derbach już zaśpiewałam to na całe gardło, bo zdałam sobie sprawę, że tak, teraz Legia faktycznie znaczy dla mnie tak wiele. Dla mnie to, co śpiewam na stadionie, ma ogromne znaczenie, i nagle zaczęłam mieć wątpliwości, czy dla niektórych Żyleciarzy nie są to tylko puste słowa śpiewane wyłącznie dla poprawienia atmosfery. Jeszcze po ostatnich derbach zastanawiałam się, czy właściwie kocham Legię czy to, co się dzieje na stadionie. Patrząc na mecz z Wisłą za szklanym ekranem, co jakiś czas zerkając na herb warszawskiego klubu wyszyty na moim szaliku, stwierdziłam, że to jednak sam klub zajmuje takie miejsce w moim sercu i zależy mi przede wszystkim na nim, a nie na jego kibicach. Oczywiście, nadal cenię Żyletę, zdaję sobie sprawę, że robią najlepszy klimat w całym kraju i nikt nie prowadzi tak dopingu i nie robi takich opraw, jak oni, więc pewnie gdybym tylko mogła, zrobiłabym co się da, żeby wrócili - ale zaczynam się zastanawiać, czy - jeśli przynajmniej część z nich naprawdę nie obchodzi sama Legia - to faktycznie dobre... Nie zamierzam wchodzić w szczegóły, dajmy na to, tej słynnej już sytuacji z gazem na derbach, bo skoro gdzie dwóch Polaków, tam trzy opinie, to i o tym mamy miliony wersji i nigdy się nei dowiemy, która była prawdziwa (a pewnie coś pomiędzy, w stylu kibice zaczęli, ale było ich może z kilku, a policja potraktowała gazem całą trybunę, albo coś takiego - dlatego jedni i drudzy sądzą, ze oni tylko się bronili), ale czy naprawdę nie dało się tego zrobić bez spalania krzesełek? Widziałam bilans strat oceniony przez Legię - tak, też uważam, że żeby na naprawę ich wydać aż tyle kasy, trzeba by te krzesełka ze złota montować, ale czy naprawdę było konieczne niszczenie aż tylu rzeczy? Przecież to nasz stadion, nasz teren, pomijając już fakt, że te pieniądze nasz klub mógłby przeznaczyć na poprawę wyników sportowych...  I właśnie dlatego jestem tak zagubiona i rozdarta - bo jeśli chodzi o wspieranie klubu, to najlepsi fani na świecie i kocham ich, ale z drugiej strony coraz częściej widzę, ze szkodzą też naszej Legii i co gorsza, robią to świadomie. I zaczynam się zastanawiać, jakie mogą być tego konsekwencje. Zacytuję dalej wspomniany już artykuł:
Kiedy kończył się mecz na Łazienkowskiej patrzyłem na trybunę fanów Wisły i stojących na dole piłkarzy, którzy słuchali kazania w formie piosenki. Generalnie morał z niej płynący był następujący: "Macie zap…, a jak nie to wypier…".
Komentowałem kiedyś mecz Birmingham, kiedy ten zespół spadał z Premier League. Grał fatalnie. Jak strzelał gola, to po stałym fragmencie gry. Nie umiał wymienić pięciu podań (jak ostatnio Wisła), trener Alex McLeish ustawiał zespół w systemie 1-9-1-0. Dramat. No i ci piłkarze przegrali mecz decydujący o utrzymaniu, płaczą, leżą na murawie, a ich kibice też zalani łzami. Ale stoją i klaszczą. Piłkarze to widzą, wstają z boiska, rzucają im koszulki,nadal płaczą, ale teraz już mają głowy podniesione, dumnie biją brawo kibicom. Fani nie wyszli ze stadionu, nie zastrajkowali, nie wyzywali ich, nie podpalili niczego, z nikim się nie pobili. Drużyna spadła, ale oni nie mają sobie nic do zarzucenia, trwali do końca. Łatwiej im może nawet obwiniać piłkarzy, w myśl zasady: to wy daliście ciała, nie my, ale wszystko i tak im wybaczyli."
Co prawda to jest aluzja do kibiców wiślackich, ale zaczynam się bać, czy w przypadku legii, kiedy przestanie się układać, nie wydarzy się to samo. Zaczynam się zastanawiać, czy wtedy ta Żyleta, którą tak cenię, dalej będzie trwać przy Legii, czy wtedy nie będzie nagle po nich jechać i obwiniać. Ja bym została, ja jak śpiewam "My kibice z Łazienkowskiej", to też dokładnie to mam na myśli, czuję, że teraz jestem z Legią całym sercem i zostanę z Legią na zawsze całym sercem. Ale chciałabym czuć to samo od innych kibiców, i dlatego jestem tak zagubiona.
Tylko czy w świecie ocenianym czarno-biało, w którym wszyscy kibice dzielą się na albo ultrasów, albo pikników, tacy jeszcze są?
Albo inaczej, czy jest jeszcze dla takich miejsce?

2 komentarze:

  1. Byłam na tym meczu. I przed nim myślałam sobie: "super, będzie strasznie mało osób, zero dopingu, zero zabawy". A potem przyszłam, mecz się zaczął i aż się zdziwiłam. Że te 2000 dzieci które przyszły na stadion w ramach jednej z akcji chcą dopingować, że się nie nudzą, że machają flagami, cieszą się z goli, machają szalikami. I, może głupio to zabrzmi, ale po części czułam się odpowiedzialna za to, co zrobią. Nie mam co prawda doświadczenia w dopingu, ba, niektórych przyśpiewek muszę się douczyć (np. "Szkoła, praca, dziewczyna, dom..."), ale bywam na Łazienkowskiej dość często, więc niektóre "rytuały" jak machanie szalikami przy wymienionym składzie, trzymanie przy hymnie szalika w górze, skakanie przy labada są dla mnie błachostką. A niektóre te dzieci pierwszy raz to widzą, nie wiedzą, co dokładnie zrobić. Siedziałam w górnej części trybuny południowej w pierwszym rzędzie od razu przy szkle, czyli dosyć na widoku (wchodziłam na samą górę i w miarę widziałam moje miejsce). I w sumie starałam się pokazać tym dzieciakom, co robić, chociaż wiem, że pewnie na mnie nie patrzyły. Chociaż kto wie, może i dorośli podchwycili...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Noooo i wreszcie to, na co czekałam, bo ja właśnie chciałam się wypowiedziec na temat dopingu na meczu is twierdziłam, że... właściwie to nie za bardzo mam jak, bo po prostu nie jestem w stanie tego ocenić na podstawie telewizji (ja chce kaaaaarnet.... :( chlip). Ale wiesz, bardzo mnie tymi wieściami podniosłaś na duchu. Bo w końcu takie dzieci, to chyba największa szansa, one jeszcze nic nie wiedzą, nie mają wyrobionej opinii, kto ma przełamywać stereotypy, jak nie one? Kluby w Polsce zaczynają już się orientować, że jeśli chcą mieć zdolnych piłkarzy, muszą sobie takich samemu wychować, bo oni sami się nie pojawią. Jeśli my (no, przynajmniej ja) chcemy mieć fanów, którzy dopinguja cały mecz, ale dlatego, że w ten sposób okazują przywiązanie do klubu, anie dla zwykłej rozrywki, to też musimy chyba te dzieci takiego modelu kibicowania nauczyć. A że jak mówisz, są do tego chętne, to kto wie? Może przynajmniej część z nich skończy tak samo, jak ja (jęcząc rodzicom co trzeci dzień o karnet :P)

      Usuń