I chyba już nigdy nie będzie. Nad jej brakiem normalności ubolewałam już pewnie z 82674782743 razy i za prawie każdym było to narzekanie na niezwykle cienką granicę między Realem i Barcą i niezwykle głęboką przepaść między nimi a... w zasadzie całą resztą. Ale tym razem będzie o czym innym. Będzie rozważanie o tej nienormalności piłkarskiej, która może się nawet podobać, o tym rodzaju nienormalności, który wywołuje zjawisko znane powszechnie jako "szalone mecze". Czyli takie z dramatycznymi wydarzeniami, emocjonującymi końcówkami, dużą ilością goli, generalnie rzecz biorąc - takie, które chcemy oglądać. Stereotypy głoszą, że poza Gran Derbi, takich meczów w La Lidze nie ma - bo Barca i Real miażdżą wszystkich po 5:0. (Co się dzieje w meczach, w których nie gra ani Real, ani Barca - w kolejkach bez GD jest takich po 8 - hejterzy Primery nie precyzują, albo może zapomnieli, że liga składa się z 20 zespołów, a nie 2). No i wręcz idealne tego przykłady mieliśmy w ostatniej kolejce, czyż nie?
A zaczęło się wszystko od mojego wprowadzanego powoli planu by oglądać wszystkie mecze hiszpańskich rozgrywek, które w każdej normalnej lidze byłyby określane jako "mecze na szczycie". Albo hity kolejki oparte bardziej na poprzednich sezonach niż obecnym, jak akurat w tym przypadku, kiedy stwierdziłam, że skoro grają ze sobą dwaj półfinaliści zeszłorocznej LE i jedne z najbardziej znanych klubów iberyjskich, to trzeba to obejrzeć. A więc czas na rozgrywane dokładnie między meczami odpowiednio Realu i Barcelony starcie Valencii a Athletikiem Bilbao. Kolejny mecz z serii takich, w których jest wszystko potrzebne do widowiska: bramki strzelane jedna po drugiej, bramki wpadające w końcówce, bramki strzelane po karnych, bramki niestrzelane po karnych, bo takowe nie zostały nie wiedzieć czemu podyktowane, czerwone kartki, szybkie akcje, emocje... Cóż, muszę przyznać, nie oglądałam go jako widz postronny i obiektywny, mam słabość do klubu z Baskonii, ponieważ mógłby równie dobrze służyć jako reprezentacja swojego regionu, również, jak Katalonia, marzącego o autonomii. Zatrudnia bowiem tylko zawodników o pochodzeniu bądź korzeniach baskijskich, nawet jeśli oznacza to dla niego konieczność rezygnacji z większości wielkich graczy tego świata. A co jak co, ale przedkładanie tradycji nad wyniki to ja cenię i to bardzo, dlatego tym bardziej ucieszyłam się, gdy zawodnicy w koszulkach w czerwono-białe pasy (i z nazwiskami zapisanymi uroczą retro czcionką, uwielbiam ją :D) strzelili bramkę na 1:0. A gdy zaraz później stracili gola z rzutu karnego, po czym natychmiast wrócili na prowadzenie, ucieszyłam się tym bardziej - nie dość, że drużyna, za którą ściskam kciuki, ma przewagę bramki, to jeszcze trzy gole wpadają w jakże krótkim odstępie czasu, co zawsze powoduje emocje. A mogłoby tych bramek być może paść jeszcze więcej, jakby mecz nie stał się idealnym dowodem na to, ze jest coś, co - jak paradoksalnie by to nie brzmiało - łączy ligę hiszpańską i polską, a jest to - niestety - poziom sędziowania. Valencia wyrównała stan meczu po karnym podyktowanym za zagranie ręką obrońcy Athletiku. Żeby zszokować wszystkich - karny jak najbardziej prawidłowy i ewidentny. Impreza zaczyna się w momencie, w którym wręcz kopia tamtej sytuacji ma miejsce po drugiej stronie boiska - a gwizdek sędziego milczy. Typowo polskie, a jednak i na najwyższej klasy boiskach (i nie jest to aluzja do Stadionu Narodowego) zdarzają się takiej sytuacje. Nie wściekam się na arbitra tylko dlatego, że w drugiej połowie całkowicie olał sytuację, gdy Soldado został powalony w polu karnym, więc w pewien sposób wyrównał straty - no może poza faktem, że ciekawiej brzmi 7 bramek w meczu, niż 5. Tak, 5, a to z powodu niesamowicie emocjonującej końcówki. Chociaż wynikała ona głównie z nieporadności Los Che, którzy grając ponad pół godziny w przewadze i bezustannie napierając na bramkę Iraizoza, nie potrafili znaleźć sposobu na jego pokonanie i wydawało się, że baskijski klub jednak wywiezie trzy punkty z Estadio Mestalla. Wtedy jednak nadeszła 89 minuta i ekipa trenera Pellegriniego niespodziewanie wyprowadziła dwa mordercze ciosy, dopełniając obrazu szalonego meczu, jaki stoczył się w Walencji tego wieczoru, najpewniej, niestety, niezauważony przez nikogo. A szkoda, bo był świetnym spotkaniem, które aż żal byłoby przegapić.
Ale wtedy po raz kolejny dostajemy dowód, dla którego jednak oczy świata są skupione głównie na Realu i Barcelonie. No dobra, akurat tym razem tylko Barcelonie, Real zagrał mecz przewidywalny i z tego co słyszałam, dość nudny. Ale Blaugrana nadrobiła to i to z nawiązką, rozgrywając mecz, którego nie spodziewał się chyba nikt i jaki nie powtórzy się pewnie przez najbliższe parę lat. A zaczęło się całkiem niewinnie i zwyczajnie, od kolejnego przykładu na to, że najlepszym sposobem na to, by nie ominąć nic z meczu, jest nie spóźniać się na niego. Wchodzę sobie normalnie do pokoju niecałe 2 minuty po rozpoczęciu starcia Barcy z Deportivo La Coruña, nagle coś dziwnego przykuwa mój wzrok do ekranu. "Ale że jak to 1:0??? Już???" Taa, nigdy więcej przychodzenia na spotkania moich klubów po godzinie ich rozpoczęcia :) W przypadku Dumy Katalonii przynajmniej mam pewność, że na pewno jeszcze jakieś bramki obejrzę, przynajmniej tak się pocieszałam. Nie mogłam mieć więcej racji... 5 minut później, 2:0. 10 minut później, 3:0. 5 minut później... "A czemu wy jeszcze nie śpicie? Przecież już po meczu...". Moje myśli? "Jakie po meczu, jakie po meczu, a o Niemcy-Szwecja ktoś tu słyszał? Jeszcze ponad godzina do końca, nie można tak mówić, nigdy!". Tak, co prawda sama nie wierzyłam, że Deportivo się podniesie, bardziej już rozważałam, czy to jest dzień, w których Barca nabije bilans bramkowy tak bardzo, że już na pewno nie zostanie wyprzedzona przez Atletico, ale cóż, mówisz-masz, karniaczek w prezencie na poprawę nastroju... I tak, uważam go za karniaczka w prezencie, będę się upierać, bo widać to wyraźnie na powtórkach - faul miał miejsce jeszcze przed polem karnym. Ale cóż, wtedy się tak nie przejęłam, w końcu kiedy prowadzisz 3:0 po półgodzinie gry, bramka w tą czy w tą nie robi wielkiej różnicy... Aż dopóki nagle nie wpada kolejna bramka, i zaczyna włączać ci się "syndrom Szwecji", wtedy zostają dwie opcje - albo krzyczeć na bramkarza, że coś takiego wpuścił, albo krzyczeć na jego partnerów z pola, żeby szybko przywrócili dawny porządek rzeczy. Jak pokazuje doświadczenie, w przypadku Barcelony, zwłaszcza z obroną przedziurawiona kontuzjami, druga opcja jest zdecydowanie bardziej skuteczna. A nawet jak skuteczność zwykłych napastników zawodzi, to zawsze można skorzystać z koła ratunkowego, któremu na imię Leo Messi. Konsultacja z ekspertem. Bo kto, jak nie on, mógł się przyczynić do tego, że Barca schodziła na przerwę spokojna, pakując w odpowiednim momencie bramkę do szatni? Chwila, to brzmiało trochę niezręcznie. Oczywiście nikt bramki nie chował do przebieralni, tylko po prostu strzelił ją tuz przed... oj, wszyscy wiedzą, co chciałam powiedzieć. I tak oto pierwsza połowa meczu Barcelona-Deportivo skończyła się wynikiem 4:2. Więcej bramek w 45 minut, niż w Ekstraklasie czasami w 3 spotkaniach razem wziętych. Ale to jest La Liga, czy ona kiedykolwiek będzie normalna?
Takim oto sposobem, kiedy minęły już jakże kochane przez nas reklamy i transmisja wróciła na boisko, poczułam się bardzo dziwnie. Była godzina 23:00, zaczynałam czuć się senna (15 minut reklam skutecznie uspokoiło mnie po dawce emocji z pierwszej połowy), a w ciągu ostatniej godziny obejrzałam 6 bramek. Argumenty wystarczające, by biologiczny zegar uwierzył, że jest już po meczu i czas iść spać. I zanim nie rozbrzmiał pierwszy gwizdek w drugiej części spotkania, naprawdę miałam ochotę tak zrobić. Ale oczywiście Primera ze swoją nienormalnością nie mogłaby nagle zrezygnować z szalonego meczu tylko dlatego, że ktoś sobie wymyślił podział meczu na połowy. A więc zgodnie z regułą "Anything you can do I can do better", Barca strzeliła bramkę 2 minuty przed przerwą? To niech Deportivo strzeli 2 minuty po niej! A co, zróbmy z dwóch bramek przewagi Katalończyków tylko jedną, żeby wszyscy ich kibice znowu trzęśli się ze strachu na widok swojej formacji defensywnej! Chociaż oni są bardzo pewni siebie nawet z tak dziurawą obroną, to może być trudne... Czekaj, dziurawą mówisz? To jest myśl... Mascherano, czerwona kartka! Zawodnik Deportivo nadział się na twoją rękę! Musimy zrobić dodatkową dziurę w defensywie Blaugrany! Mówisz że i tak już jest w nie najlepszym stanie? Hmmm, rozważymy to.... NIE. Wypad z boiska, zobaczymy jak wtedy wielka Barca sobie poradzi. Tak, tak właśnie widzę tą sytuację. Okej, do pierwszej żółtej nie mam pretensji - co prawda była ona nagrodą za karnego, którego nie było, ale akurat za taki faul dostaje się "żółtko" niezależnie czy jest ono w polu karnym czy poza nim. Ale druga? No za co, panie sędzio, za co? Gracz gospodarzy - niestety nie pamiętam nazwiska - praktycznie sam w rękę Mascherano wpadł, sam się na nią nadział, nie było w tym ani odrobiny celowości... Ale cóż, zawsze powtarzam, że jeśli tylko jest to możliwe, trzeba grać tak, żeby sędzia nie miał możliwości się wykazać. To znaczy, żeby niezależnie od tego, jak bardzo naprzykrza się arbiter, skupić się na tym, żeby i tak strzelić o tą jedną bramkę więcej niż przeciwnik. A że Duma Katalonii i tak zdążyła już udowodnić, choćby ostatnio na Santiago Bernabeu, że w dziesiątkę potrafi grać równie skutecznie co w komplecie, istniała na to całkiem spora szansa. I faktycznie, mimo usilnych działań losu, chcących sprawić, żeby Tito Vilanova po raz kolejny uciekał się do pozostałych mu jeszcze kół ratunkowych. Telefon do przyjaciela, mówicie? Dobra, niech wam będzie... Dawać mi tu Xaviego! Poskutkowało, uspokoił grę, przywrócił Barcelonie charakterystyczną jej kontrolę meczu i piłki tak, że gracze z Galicji (nie, nie z zaboru austriackiego w XIX-wiecznej Polsce. To taki region w Hiszpanii, w którym leży La Coruña) przestali zbliżać się do katalońskiej bramki na odległość jednego valdesa (czyli odległość, w której Valdes, zwłaszcza wspierany posklejaną naprędce ze skrawków papieru i defensywnych pomocników obroną, może popełnić błąd zwykle się nie zdarzający, skutkujący golem, którego tak klasowa drużyna stracić nie powinna). A że w międzyczasie uraziło się poprzednie koło ratunkowe, znaczy się ekspert, który postanowił pokazać, że sam też by dał radę uratować klub i wykonał uroczy slalom między słupkami, które nagle nie wiadomo skąd ktoś postawił na boisku (a może to byli jednak obrońcy Deportivo?), i w swoim stylu skierował piłkę do siatki, wydawało się, że skoro zostało 20 minut to końca meczu, nic już się więcej nie wydarzy. Tyle że Jordiemu Albie, który otworzył wynik spotkania, wyraźnie spodobało się strzelanie goli, i rozochocony tym, ile już ich padło w tym meczu, postanowił spróbować zapakować piłkę do siatki po raz kolejny, ale tym razem w jakiś fajniasty efektowny sposób. Jego jedynym problemem było to, że jako obrońca, zwłaszcza w systemie gry w osłabieniu, gdzie głównym priorytetem było uspokojenie gry, a nie jakieś gwałtowne szarże, częściej przebywał jednak przy własnej bramce, niż przeciwnika. No i w końcu nie wytrzymał, stwierdził, że skoro padło już 8 goli w tym meczu, to jeden w tą czy w tą raczej wielkiej różnicy nie zrobi. I kiedy znalazł się w pobliżu piłki, prześlicznie przelobował Valdesa. Ach, jak ja kocham naszych obrońców.
Nie, serio ich kocham. No spójrzcie tylko: do obsadzenia w linii obrony są cztery miejsca. Koniecznie cztery, trzech próbował sezon temu jeszcze Guardiola i kończyło się różnie ze wskazaniem na źle. Natomiast wśród kandydatów na nie: trzech jest kontuzjowanych, jeden ma ciągi na skrzydło i lepiej prezentuje sie w ofensywie niż w defensywie, jeden właśnie zademonstrował, jak pięknie stwarza to cenione przez ekspertów zagrożenie pod bramką, tylko w tych rozważaniach zgubił gdzieś słowo "rywala", jeden będzie teraz pauzował za kartkę, a trzech pozostałych to właściwie jeszcze dzieci, a brak im doświadczenia, bo nie byli tak chętnie wprowadzani do pierwszego zespołu jak ich rówieśnicy z ofensywy. A, no i jest jeszcze jeden, który od miesięcy nie gra, bo leczy raka wątroby. Uroczo. Zostaje na ich miejsce ewentualnie całych dwóch defensywnych pomocników, pomijając fakt, że jeden z nich musi grać na pozycji, no nie wiem, defensywnego pomocnika? No chyba że Vilanova wyjdzie z trójką ofensywną w pomocy, co też jest możliwe, biorąc pod uwagę katalońskie bogactwo na tej pozycji. Zwłaszcza że Xavi po raz kolejny uspokoił i uporządkował grę bardziej niż wszyscy obrońcy razem wzięci - choćby fakt, że mimo zabaw Alby z jego pomocą dalsze 10 minut pozostałe do końca gry udało się spędzić głównie na klepaniu podań z dala od własnej bramki, przez co wynik udało się utrzymać i jednak wrócić na Camp Nou z kompletem punktów. Do tego był to fantastyczny mecz Ceska Fabregasa - mimo, ze grał zaledwie godzinę, zaliczył trzy asysty, a wszystkie najwyższej jakości i urody (zagranie do Leo na 3:0... mniam!), co jest tym bardziej imponujące, gdy się zauważy, że pozostałe dwie bramki padły po indywidualnych akcjach, bez asyst. No i jest jeszcze Iniesta, który na boisku musi być po prostu zawsze, bo daje takie coś, czego nie da się nawet uchwycić, a jednak widać, że z nim dosłownie wszystko w grze Barcy zmienia się na lepsze (słynny cytat z mojej siostry podczas rodzinnego oglądania któregoś z meczów Barcy: "Gra Iniesta?" "Nie, no kontuzjowany jest przecież!" "To po co my w ogóle oglądamy ten mecz?"). Tak, to jest La Liga, tu wszystko jest możliwe. Zwłaszcza że Barca musi strzelać dużo bramek, bo już tylko różnicą dwóch goli wyprzedza w tabeli Atletico Madryt, które farciarsko wygrało swój mecz 1:0 po bramce w ostatniej minucie, nie straciło punktów, a teraz łakomie patrzy na bilans bramkowy dzielący go do lidera i grozi mu lufą podpisaną Falcao. Ale z drugiej strony, już za dwie kolejki gra kolejny ukryty hit La Ligi z Valencią, i jeśli Los Che zagrają na miarę swoich możliwości, to odsuną sensację sezonu od Blaugrany na co najmniej dwa punkty. Jezu, przecież niemal to samo mówiłam przed starciem klubu z Mestalla z tym drugim madryckim klubem, pomijając fakt, że wtedy była to pierwsza kolejka, więc liczyłam po prostu na małą różnicę "na dobry początek"! Gdyby wtedy ktoś mi powiedział, że za dwa miesiące będę takie samo zdanie wypowiadać na temat ich lokalnego rywala, wyśmiałabym go... No ale to jest La Liga. Ona chyba już nigdy nie będzie normalna.
Osobiście bardziej cenię Premier League, pewnie dlatego, że kibicuje Arsenalowi. Na La Liga patrzę jako bezstronny kibic i, będąc szczerym, mam nadzieję, że w końcu zwycięży ktoś spoza dwójki Barca-Real. Fajnie na początku sezonu gra Atletico, tylko ile można liczyć na Falcao? Chociaż z drugiej strony blaugrana też jest w dużym stopniu uzależniona od Messiego. Chciałbym żeby Falcao utrzymał tę dyspozycję i włączył się do indywidualnej rywalizacji między Leo a CR7.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Ja, jak już kilka razy zdarzało mi się podkreslić, mimo bycia fanką Barcy też trochę na to licze, bo denerwuje mnie, że w mediach nikt spoza tej dwójki nie jest zauważany. Ale Falcao wolałabym, żeby się za bardzo nie rozszalał, po prostu dlatego, że wtedy już nie ma takiej opcji, żeby w Atletico pozzostał. Zamiast tego fajnie by było, gdyby ktoś inny wsparł Kolumbijczyka. w jego dziele. Ale nie można chciec za wiele...
Usuń