Czyi kolejny temat bardziej o mnie niż obecnych wydarzeniach. Taak, też się dziwię, że już to piszę. Jak w ostatni piątek wychodziłam ze szkoły, nigdy bym się nie spodziewała, że następnego dnia zaledwie w godzinkę uwolnię się spośród stosu równań kwadratowych, jakimi postanowiła umilić mi weekend matematyczka - a że żadnych większych planów na sobotę nie miałam, nagle zdałam sobie sprawę, że w zasadzie nie mam co robić. Biorąc pod uwagę, że ostatnie tygodnie spędzam głównie na narzekaniu, że nie mam czasu na realizację wszystkich tych rzeczy, które sobie planuję, zdecydowanie było to dziwne. Dlatego szybko przejrzałam w myślach listę rzeczy zaplanowanych na ˝do zrobienia, ale niekoniecznie pilnie, jak będzie wolna chwila˝ i pierwszą rzeczą, jaką tam znalazłam, było dokończenie pewnej historii, która - choć wydawała mi się zaledwie dodatkiem - jakimś cudem nadal utrzymuje się wśród najczęściej czytanych na całym blogu i generalnie chyba się podobała. Tak więc czas na drugą część opowieści o tym, jak stałam się kibicem...
<specjalnie dla Julki - znowu mamy falujący obraz :P>
A więc, jeśli dobrze pamiętam część poprzednią - mamy rok 2008, minęło już trochę czasu od zakończenia Euro, a ja niemal już zapomniałam, jak na chyba tydzień zignorowałam moje zakorzenione w dzieciństwie uprzedzenie do piłki nożnej. Były wakacje i spędzałam je tak, jak zwykle 11-latki spędzają wakacje, futbol był dla mnie znowu czymś obcym i wydawało się, że nic wartego zapamiętania już się nie wydarzy. I wtedy nastąpił mój pierwszy poważny kontakt z piłką klubową. Moja znajomość jej była już trochę większa, niż w przeszłości, jako że czytając tylne strony gazet podczas Euro z paroma pojęciami czy nazwami jednak się zetknęłam, ale nadal była to dla mnie czarna magia. Mój tata - bo był on praktycznie jedyną w tamtym czasie osobą, która mogła mi coś więcej z piłki pokazać - chyba nadal mecze klubów oglądał tylko wtedy, gdy mnie nie było w pobliżu. Ale zawsze nadchodzi taki dzień, kiedy przestaje to być możliwe, i dla mnie takim dniem była sama końcówka wakacji. To znaczy nie jestem pewna, czy była to końcówka wakacji, nie zapamiętałam kompletnie żadnych szczegółów z tamtego dnia, ale pamiętam dokładnie, że całe to zamieszanie jest wokół ostatniego meczu eliminacyjnego Lecha Poznań do wtedy jeszcze Pucharu UEFA przeciwko Austrii Wiedeń, a moja obecna wiedza piłkarska mówi mi, że takie mecze z reguły są rozgrywane pod koniec wakacji. Jakoś nigdy nie ciągnęło mnie, żeby tą datę faktycznie sprawdzić. W każdym razie, jak już powiedziałam, był to ten właśnie mecz i ten mecz oglądałam.
Oczywiście, nie obejrzałam go tak sobie, ani tym bardziej żeby zobaczyć czy Lech awansuje dalej. Widmo Euro uciekło już z mojej głowy daleko i nawet przez chwilę przez głowę mi nie przeszło, że to może być coś ciekawego, ba - nawet nie mam pojęcia, jakim cudem wcześniej wiedziałam, że będzie taki mecz (żadnych wiadomości sportowych wtedy nie sprawdzałam, nie jestem w stanie sobie przypomnieć, jak to się więc stało). Obejrzałam ten mecz, jak to w większości takich sytuacji bywało, przypadkiem. Otóż tak się składa że mój tata chodził wtedy regularnie co tydzień grać w squasha na hali sportowej na warszawskiej Woli, no i czasami zabierał nas - mnie i moją siostrę - ze sobą. A żebyśmy się nie nudziły, to i my trochę grałyśmy. Nie, nie dobrze, dziecko bez treningów walące jak mu się wydaje że powinno nie może grać dobrze. Ale zawsze było to fajniejsze niż siedzenie na ławce i czekanie, do którego co najmniej jedna z nas była zmuszona, jako że grać mogą naraz maksymalnie 2 osoby. I tak się składa, że tam też wybraliśmy się w dzień, kiedy rozgrywany był wspomniany wyżej mecz, po czym szybko się okazało, że na dole, w recepcji, jest też telewizor, a w telewizorze transmisja z owego spotkania. A mój tata oczywiście kibicem był i go to spotkanie interesowało, tak więc kiedy to na niego przyszła przerwa od grania, za chwilę już był przed recepcyjnym telewizorem - co po kilku zmianach przejęłam również ja. Nie, chociaż tak pewnie potoczyłyby się filmowe scenariusze - wcale się nie zainteresowałam. To w ogóle nie było to, co te trzy mecze międzynarodowe w czerwcu (o których zresztą absolutnie już nie pamiętałam), no ale było lepsze niż gapienie się w sufit, tak więc patrzyłam się znudzona czekając ze zniecierpliwieniem, aż wreszcie ktoś przyjdzie mnie zmienić. Znudzenie utrzymałoby się pewnie do końca spotkania, ale wtedy okazało się, że do rozstrzygnięcia o awansie konieczna będzie dogrywka - a ta zmieniła absolutnie wszystko. Głównie dlatego, że na przestrzeni pół godziny padło w niej tyle samo bramek, ile w poprzednich 90 minutach, z których każda kolejna zmieniała sytuację obu zespołów i tego, kto awansuje. Nawet teraz, kiedy mam zupełnie inne spojrzenie na futbol, i tak pewnie marzyłabym o obejrzeniu takiego meczu. Pytanie - skąd ja w ogóle wiedziałam, jakie efekty mają poszczególne bramki, dlaczego nawet 3:2 nie promuje Lecha, a przede wszystkim co to w ogóle jest Puchar UEFA i dlaczego to takie ważne, żeby poznaniacy awansowali? Przecież moja wiedza o piłce klubowej była przed tym meczem praktycznie zerowa! Jak tak patrzę na to teraz - nie wiem, naprawdę nie mam pojęcia, jedynym co mi przychodzi do głowy, to że usłyszałam od komentatora. Tak czy siak od pierwszego gola, jaki padł w dogrywce, aż do jej końca, nagle odechciało mi się wymieniać z kimkolwiek i iść odbijać gumowatą piłeczkę o ściany - odchodziłam od telewizora tylko po to, żeby po każdej bramce pójść i poinformować o tym tatę. A kiedy ostatecznie Lech awansował - byłam z nich dumna. Jak normalny kibic.
Czyżby to miał wreszcie być moment, w którym następuje przełom, a moje życie się odmienia? A gdzie tam! Los po raz kolejny pokazuje mi, że żadne filmowe rozwiązania w moim przypadku nie wchodzą w grę... Mecz się zakończył, wróciłam do domu i... właściwie to by było na tyle. Mijały dni, miesiące, lata, a piłki w moim życiu jak nie było, tak nie było. Nie miała jednak właściwie gdzie wejść, bo w międzyczasie to miejsce zajęła inna dyscyplina, która wydawałoby się nie miała żadnego związku z piłką nożną... Wydawałoby się. Okazało się jednak, że zmiana podejścia do jednej dyscypliny wpływa pośrednio do mojego podejścia do sportu jako ogółu, i dlatego jest ona ważna w kontekście tej historii. Siatkówka.
Mój pierwszy kontakt z siatkówką nastąpił w 2006 roku. Wtedy w którymś z tych barów, gdzie na wielkich telebimach puszczają relacje sportowe, oglądałam nie byle co, bo finał Mistrzostw Świata. I to finał nie byle jaki, bo z udziałem Polaków! Fakt, że Brazylijczycy zlali nas tam wtedy jak juniorów, ale sam fakt, że byliśmy w finale MŚ, był dla mnie nie do ogarnięcia. A że każdy lubi, jak jesteśmy w czymś dobrzy, to powoli zainteresowywałam się (jest takie słowo?) siatkówką. Oczywiście nie było to zbyt szybkie, bo mecze reprezentacji są tylko przez stosunkowo krótki okres w roku, a resztę nie było jak interesować się tym sportem, ale kiedy grała Polska, coraz częściej oglądałam mecze u taty, a z biegiem czasu nawet sama zaczęłam je włączać, w pewnym momencie pojawił się też element, który zawsze jest przełomem, czyli chodzenie na mecze na żywo. A atmosferę siatkarscy fani w Polsce robić umieją. Znaczy wiadomo, Żyleta to to nie jest, na halach mamy jednak dużo bardziej rodzinny klimat, trąbki, malowane twarze, różne inne gadżety robiące hałas, których na piłkarskim stadionie nigdy byśmy nie doświadczyli, ale zabawa jest zdecydowanie. I tak oto minęło kilka sezonów, a ja stałam się fanką siatkówki. Zresztą nie tylko - siatkówka oczywiście była ulubioną dyscypliną, ale oglądało się przecież też szczypiornistów, Małysza, był moment, że koszykówkę... Tyle że im starsza się stawałam i im bardziej logicznie próbowałam myśleć, tym częściej zastanawiałam się, jak to jest, że praktycznie wszystkie dyscypliny oglądam, a piłka nożna nadal jest zła?
Szybko jednak wyrobiłam sobie i odpowiedź. Stwierdziłam bowiem, że po prostu we wszystkich tych dyscyplinach co chwila się coś dzieje, co chwila padają punkty, podczas gdy w futbolu mamy 90 minut biegania a często i tak kończy się 0:0, więc jest nudno. Oczywiście była to kompletna bzdura, w końcu spośród 4 meczów, które widziałam do tej pory, praktycznie wszystkie były okraszone jak na piłkarskie warunki gradem goli, a spotkanie Lecha z Austrią to już w ogóle był wręcz mistrzowski kontrprzykład na grad emocji w futbolu, no ale uprzedzenia z dzieciństwa nadal we mnie gdzieś tam żyły i potrzebowałam kolejnej wymówek na to, dlaczego futbol jest zły. I tak sobie żyłam dalej, ogladając wszystkie dyscypliny, jakie się dało, tylko nie piłkę nożną. To znaczy, już nie byłam wobec niej aż tak uprzedzona, jak kiedyś, już nie zachowywałam się na każdym kroku, jakby była ona odpowiedzialna za całe zło tego świata, ale generalnie stwierdzić byłam w stanie tylko jedno: że mnie nudzi i totalnie nie interesuje, innymi słowy nie patrzyłam na nią już ze złością, a znudzeniem. Poza tym zmiana nastąpiła praktycznie tylko jedna - zainteresowanie innymi dyscyplinami spowodowało większe śledzenie informacji sportowych, a że tak naprawdę poza sezonami na przykład na skoki narciarskie albo siatkówkę reprezentacyjną były to praktycznie same wieści piłkarskie? To też się zbierało informacje... I tak oto jak widziałam gdzieś jakąś gazetę odwróconą tyłem, to czytałam, co jest napisane na tej słynnej ostatniej stronie, jeśli działo się coś ważnego, a więc i głośniejszego w mediach, słuchałam... W ten sposób poznawałam coraz więcej o świecie piłki, poznawałam rozgrywki, zaczynałam rozumieć niektóre jej elementy, a przy okazji dowiadywałam się mimochodem o najważniejszych wydarzeniach w futbolu. Tak dowiedziałam się, że Lech po tamtym meczu z Austrią wyszedł nawet z grupy, że dalej miał grać z Udinese (o którym usłyszałam wtedy pierwszy raz w życiu), potem pamiętam jak w ferie usłyszałam rozmowę taty i wujka z Poznania, któremu z oczywistych względów jeszcze bardziej na tym meczu zależało, z której dowiedziałam się, że przegrał. Pamiętam, jak w ten sposób dowiedziałam się o tym, w jak szalony sposób poznański klub zdobył mistrza, jak Wisła odpadała z europejskich pucharów z Levadią i Karabachem (tak, tak, były czasy, gdzie nawet 12-latki twierdzące, że piłka jest nudna, wiedziały, czym jest Levadia Tallin)... Tak, wiem, że mówię praktycznie tylko o występach polskich klubów w europejskich pucharach - no cóż, widocznie przede wszystkim o tym pisały wówczas gazety, a przynajmniej te ich wydania, które wpadały w moje ręce. O piłce zagranicznej w tym czasie wiedziałam właściwie tylko jedno - gdzieś tak w pierwszej połowie roku 2010 dowiedziałam się wreszcie, że mój tata ma swój zagraniczny klub, któremu kibicuje, i jaki to klub. Tak, zgadza się, dobrze się domyślacie. FC Barcelona.
Jeszcze wtedy nie mogłam wiedzieć, jaki wpływ będzie mieć ten zespół na moje życie. A szkoda, bo historia nabiera tempa. Jest rok 2010, mam 13 lat (są wady urodzin w listopadzie...), zaczęłam chodzić do gimnazjum, zaczynam coraz bardziej logicznie myśleć i coraz mniej ufać moim uprzedzeniom z głębokiego dzieciństwa. Dobra pora na przełamanie? O nie, dobra pora na coś zupełnie innego. Skojarzyła się z czymś data? 2010 rok? Tak jest, dobra pora na Mistrzostwa Świata. A to przecież oznacza... No i właśnie tu dochodzimy do kluczowego punktu historii. Nie oznacza absolutnie nic. Podczas gdy z Euro 2008 mam związaną bardzo ważną historię, z całego mundialu w RPA najwięcej znaczyła dla mnie Waka Waka. O tym, że Polska nie zagra, wiedziałam już od dawna, słyszałam gdzieś że "się nie dostała" i te trzy słowa w zasadzie starczyły mi za wyjaśnienie. Słabi jesteśmy, to w sumie nawet nie dziwne. A mecze? Raz chyba jak byłam u taty to leciał mecz jakiejś afrykańskiej drużyny, na który w ogóle nie patrzyłam, a do tego jak siostra zrobiła w domu imprezkę na powitanie lata, to w pewnym momencie wszyscy koledzy uciekli jej na mecz Anglia-Niemcy, na który patrzyłam fragmentami wynoszącymi łącznie może z 10 minut. Poza tym jak rozmawialiśmy o tym w szkole, raz wyraźnie podkreśliłam, że ja sport to generalnie lubię i oglądam, ale piłka nożna to akurat jedyna dyscyplina której nie trawię, bo mnie nudzi. I w zasadzie na tyle było by z mojego przeżywania MŚ. Było by, ale w momencie, gdy Hiszpania awansowała do finału, przypomniało mi się, jak "kibicowałam" jej na Euro. A do tego jednak już miałam umysł sportowo ukształtowany przez pozostałe dyscypliny na tyle, by stwierdzić że okej, nie lubię piłki, ale finału Mistrzostw Świata to nie wypada nie obejrzeć... Tak więc gdy nadszedł ten dzień, usiadłam przed ekranem podczas pierwszego w moim życiu meczu piłkarskiego, który oglądałam świadomie i z własnej woli, bo ja postanowiłam go obejrzeć i chciałam go obejrzeć.
I nie mogłam chyba trafić na gorsze spotkanie. Jak poprzednie mecze, które widziałam, były pełne akcji, tylko ja jej nie umiałam bądź nie chciałam dostrzec, tak tutaj mieliśmy zero dramatyzmu, mało akcji podbramkowych, dużo fauli i nieczystej gry i ani śladu tego "piękna futbolu", o którym tyle razy już słyszałam, a które miałam nadzieję, że pierwszy raz w życiu faktycznie uda mi się zauważyć. Bramka Iniesty? Nawet nie pamiętam, jak zareagowałam. Na pewno się ucieszyłam, no bo chciałam żeby Hiszpania wygrała, a poza tym żeby mecz się już skończył, ale generalnie nie wydaje mi się, żeby były to jakieś wielkie emocje. Poprzedzające ją spotkanie bowiem, chociaż miało szansę stać się antidotum na moja antypiłkarskość, jeszcze ją pogłębiło. Po raz kolejny zakończyłam jakąś ważną epokę z przekonaniem, że nie rozumiem, o co to całe wielkie halo z piłką nożną, która jest po prostu nudna i nie da się na dłuższą metę oglądania jej wytrzymać. Tyle że jak wcześniej to ja sama poniekąd wmawiałam to sobie, żeby nie pozwolić świetnym kontrprzykładom obalić moją tezę z dzieciństwa, tak teraz, gdy dorosłam już chyba wystarczająco, by spojrzeć na nią jeszcze raz, racjonalnie - to mecz udowodnił mi, że nie ma co obalać, bo teoria była absolutnie prawdziwa.
Ale życie jest tak paradoksalne, że chyba nigdy tego nie ogarnę. Po jedynej w całej tej historii sytuacji, kiedy nie spodziewałabym się żadnych przełomów - on nastąpił. To znaczy, oczywiście nie nastąpił tak gwałtownie, jak byśmy sobie wyobrażali, to były bardzo powolne i stopniowe zmiany - ale wreszcie je zauważyłam. Tyle że zaczęły się one pojawiać przede wszystkim w moim otoczeniu. A dokładniej - chodzi mi o fakt, że dopiero po tym mundialu zaczęłam zauważać, że tata ogląda mecze piłki klubowej, że ogląda je również przy mnie. A jak się kończy oglądanie meczów przy mnie - odsyłam do Euro 2008. I tak oto wreszcie złapałam taki prawdziwy kontakt z klubami piłkarskimi, zaczęłam poznawać największe z nich, zrozumiałam, na czym polega LM czy LE, poznałam nawet nazwiska niektórych zawodników, głownie Barcy (jeden z pierwszych rozpoznawalnych przeze mnie? Puyol, tej fryzury nie da się przegapić :)). Do tego pojawiło się trochę większe zainteresowanie materiałami prasowymi, pamiętam na przykład duży artykuł o zwycięstwie Lecha nad Man City, jaki przeczytałam. Tam na przykład wyczytałam też, że był to debiut trenerski Bakero w Poznaniu, i co ciekawsze, wiedziałam już wtedy, kto był poprzednim trenerem Kolejorza. Ale meczu oczywiście nie oglądałam, przecież to nudne, sama się o tym niedawno przekonałam. I chyba to najlepiej oddaje mój ówczesny stosunek do piłki. Nie lubię i nie oglądam, ale po raz pierwszy mimo to dość dobrze - w porównaniu z tym, co było wcześniej - się orientuję. A do tego wiedziałam, że tata jest fanem Barcy, więc pojawiło się chyba po raz pierwszy w kontekście klubów... Nie, jeszcze nie "kibicuję". Na razie "dobrze życzę". Ale i to już było coś.
To miało się odcisnąć na mnie w dniu, którego datę miałam pózniej zapamiętać pewnie do końca życia. 29.11.2010 roku. Kilka dni wcześniej tata zadzwonił do mnie i jak gdyby nigdy nic powiedział: "Jest Gran Derbi (wiedziałam już co to jest!), zapraszam dużo znajomych na wspólne oglądanie, chcecie może przyjść?". Nawet chciałam. Ale pózniej okazało się, że w tym samym czasie jest jakaś inna rzecz, którą chciałam czy też musiałam zrobić czy tam miejsce, w którym chciałam bądź musiałam być, nawet nie jestem w stanie sobie tego przypomnieć. Ale różnica między "kibicuję" a "dobrze życzę" jest taka, że jak obejrzę ważny mecz, to nawet miło, ale jak nie, to żadna strata, więc lekką ręką stwierdziłam, że sorry, ale jednak nie.
Następnego dnia słucham radia, kiedy nagle słyszę :"Wczoraj Barcelona pokonała Real Madryt 5:0".
Nie, nie macie racji. Nie było ani sekundy i ani elementu wstrząśnięcia. Cały czas była to bowiem mentalność "życzę dobrze", mentalność "jak jest fajnie, to fajnie, a jak nie, to mnie to w sumie nie obchodzi". Mentalność, która po takim wyniku mówi ci: "5:0? Wydawało mi się, że takich wyników nie ma w takich meczach... (you don't say?). Ale ja się w sumie nie znam, ale tata lubi Barcę, pewnie się ucieszy... (you don't say?)". I w zasadzie to tyle. Któż by przewidział, że zaledwie parę miesięcy pózniej będę gotowa wydrapywać sobie oczy w geście żalu, że tego nie widziałam? Że przegapienie takiego meczu, jednego z najlepszych spotkań Barcy we współczesnej epoce będę uważać za jeden z największych błędów swojego życia? No ale cóż, stało się. Już się z tym pogodziłam i tylko ciągle czekam z nadzieją, że w ciągu całego mojego dalszego życia taki mecz powtórzy się jeszcze chociaż raz. Może chociaż to wtedy zdejmie ze mnie ten ciężar i żal.
Tymczasem jednak pozostałam na to wręcz nieporuszona. Dalej żyłam swoim życiem, piłkę rozumiałam, ale nie lubiłam, i tylko wizyty u taty zdecydowanie zbyt często kończyły się mimowolnym śledzeniem meczów Barcy w TV mimo wewnętrznego przekonania, że piłka jest nudna... Tyle że przekonanie przekonaniem, a tymczasem jakoś moje oczy same podążają za piłką klepaną przez Blaugranę w telewizji, tymczasem wcale nie zasypiam na ich meczach, a wręcz przeciwnie, mam dobrą rozrywkę... Tymczasem Barca dokonała pierwszej z długiej listy rzeczy, za które ją kocham, rzeczy, której nie było w stanie dokonać ani Euro 2008, ani szalone mecze Lecha w Pucharze UEFA, ani zainteresowanie innymi dyscyplinami, ani mundial 2010, ani wreszcie zauważanie piłkarskich newsów wsród innych i zrozumienie tej gry. Wreszcie, po kilku meczach obejrzanych mimowolnie, nadeszła przełomowa chwila i w ferie zimowe 2011, w wieku 15 lat, po raz pierwszy i oficjalnie przyznałam się przed sobą - moje uprzedzenia z dzieciństwa były błędne. To, co widzę w telewizji, gdy tata ogląda mecze Barcy, to jest autentycznie ciekawe i mnie interesuje.
A teraz muszę dokończyć pewne zdanie, które podałam niepełne w poprzedniej części. Pisałam wtedy, że jestem taką osobą, która jak się do czegoś uprzedzi, to będzie sie zapierać rękami i nogami, byle się nie przyznać, że nie miała racji. No więc teraz druga część wypowiedzi - tak, jestem taką osobą, która jak się do czegoś uprzedzi, to będzie sie zapierać rękami i nogami, byle się nie przyznać, że nie miała racji, ale jak już się złamię i do czegoś przekonam, to zaraz tak szybko się wkręcam, że natychmiast nadrabiam lata zapierania się. Więc, kiedy wreszcie się przed sobą przyznałam, że lubię Barcę i kibicuję Barcie, kilka dni pózniej Blaugrana grała mecz w LM z Arsenalem, a byliśmy wtedy w górach, to jak tylko się dowiedziałam że taki mecz będzie i że tata zamierza wyjechać do sąsiedniego miasteczka na wieczór szukać jakiegoś baru, w którym bedzie można ten mecz obejrzeć, zaraz zaczęło mi samej zależeć, żeby tam jechać, i podczas meczu już normalnie kibicować Dumie Katalonii (jak tak teraz wspominam - tak, znałam już wtedy chyba cały albo większość składu). Ta, Barca przegrała 2:1 (ale strzeliła drugiego gola, z powodu braku komentarza w takim barze nadal nie mam w zasadzie pojęcia, dlaczego nie został on uznany, ale na pewno nie było tam spalonego - umiałam już to odczytać z powtórki ^^). Ale tata powiedział mi, że tak samo było rok temu, a w rewanżu ich rozjechali, no więc... pozostało czekać na rewanż. Nie, nie widziałam go. To idzie powoli, jak z siatkówką - najpierw jak widzisz, że ktoś ogląda przy tobie, to zaraz się dołączasz, a dopiero po pewnym czasie chcesz oglądać wszystko i włączasz zawsze gdy wiesz że jest mecz, niezależnie gdzie jesteś. Ale od tamtej pory zawsze, jak przychodziłam do taty, jednym z pierwszych pytań zadawanych było "gra dzisiaj Barcelona jakiś mecz?" Stopniowo te pytania padały coraz częściej, wkrótce zaczęłam sama układać dni, kiedy przychodzę do taty pod dni, kiedy gra Barca, potem pojawiło się wchodzenie na portale sportowe w celu zebrania większych informacji... A że, jak już wspomniałam, wkręcam się szybko, już na wiosnę miałam Blaugranę może jeszcze nie w sercu, może jeszcze na to za wcześnie, ale na pewno wszędzie w mojej głowie. A to było o tyle ważne, o ile ważna była końcówka sezonu 2010/2011 dla Dumy Katalonii.
Myślę, że przebiegu tamtej końcówki nikomu opowiadać nie trzeba - mataton 4 Gran Derbich w ciągu niecałego miesiąca był w sam raz, żeby tacy nowi kibice jak ja mogli nadrobić brak rozumienia, na czym polegają te mecze. Podczas tego cyklu wyczułam to aż nadto i już ja mogłam ponarzekać na zbyt ostrą grę, jaka się w nim pojawia, pożalić na obsesję Mourinho na punkcie sędziów, powściekać na robiących zbyt dużą napinkę dziennikarzy, nawet pokłócić ostro z klasowymi madritistami o czerwoną kartkę dla Pepe. Przede wszystkim jednak w miesiąc doświadczyć wszystkiego, co może cię czekać w jakimkolwiek ważnym starciu - zarówno gorycz porażki (CdR), niedosyt remisu (liga), jak i radość ze zwycięstwa (półfinał LM). I to przy okazji zwycięstwa okraszonego bramką Leo na 2:0, która w moim prywatnym rankingu nadal zajmuje zaszczytne miejsce najpiękniejszej, jaką w życiu widziałam. Co pewnie nie jest prawdą, bo z jedna czy dwie lepsze mogły się znaleźć, ale to były gole z kategorii "w rankingach najpiękniejszych goli padających w meczach, które mało kto ogląda", widzianych na youtubie i nic dla ciebie nie znaczących. Sztuką jest zdobyć przepięknego gola w meczu oglądanym przez pół świata, takiego, który poza urodą wprowadzi kibiców w euforię z powodu swojej wartości i znaczenia. To była idealna kombinacja i dlatego dla mnie jest to bramka wszech czasów... przynajmniej od początku mojego kibicowania aż do teraz. Ta, krótkie te moje wszechczasy. Ale jakże obfite - jeszcze nie wygasły emocje po tych półfinałach, a już zbliżało się kolejne olbrzymie wydarzenie sezonu... Finał LM na Wembley.
Finał czuć było we wszystkich rozmowach wokół. I oczywiście, jako że na forum klasy byłam zdeklarowaną barcelonistką (skąd mogli wiedzieć, że tak naprawdę to nie trwa nawet pół roku? Absolutnie nie było tego widać), nie było dnia przed finałem, żebym się nie spierała z wszystkimi tymi ludźmi, którzy nagle i bezprecedensowo zaczęli krzyczeć "glory glory man united". A może raczej obśmiewać ich zapowiedzi o miazdze, jaką United urządzi Barcelonie. Po finale nie było im tak do śmiechu, słowa złego nie powiedzieli na Barcę, bo i ta podczas starcia nie pozostawiła miejsca na żadne dyskusje. Ale zanim w ogóle pomyślałam o jakimkolwiek dyskutowaniu z kimkolwiek w ten szczęśliwy poniedziałek, była przecież najszczęśliwsza pod słońcem sobota, kiedy - zaledwie niecałe 4 miesiące po tym, jak przyznałam się przed sobą, że kibicuję Barcelonie, ona pokazała mi również, jaki jest najwyższy możliwy do osiągnięcia poziom euforii, jakie to uczucie, gdy zdobywasz pewnie najcenniejsze trofeum, jakie istnieje, i to w tak powalającym stylu, że świat staje na głowie, urządzając konkurs na "kto wymyśli ciekawszy sposób na zachwyty". Minął niecały rok od chwili, kiedy wychodziłam z finału MŚ znudzona i zawiedziona, od tej bramki Iniesty, która ruszyła cały świat oprócz mnie - teraz siedziałam w tym samym miejscu i myślałam że odlecę po każdym z goli MVP. I wtedy właśnie, siedząc na kanapie z sercem drżącym od emocji, w myślach właśnie zweryfikowałam moje dawne tłumaczenie, czym się różni piłka nożna od innych sportów. Bo wszędzie jest dużo akcji i punktów, a w nożnej często jest 90 minut biegania, a i tak kończy się 0:0? Tak, to prawda. I właśnie dlatego aż taka jest radość, gdy ta wreszcie wyczekiwana bramka padnie. A kiedy są to aż trzy bramki, to radości nie pomieści nic na tym świecie. I tak oto, gdy kończą się już wszystkie analizy i studia, wchodzisz na wszyściusieńkie strony sportowe, jakie znasz, czytasz wszyściusieńkie zachwyty nad meczem bądź Barcą, jakie tam znajdziesz, komentarze, rozmyślasz o finale godzinami... Podobny mechanizm, jaki pózniej zastosowałam po zakończeniu Euro 2012, czyli zatrzymanie chwili. Byle ten wieczór trwał, byle nie zasnąć...
Wydaje się to za moment kiedy generalnie wszystko odwróciło się do góry nogami i stwierdziłam, że kocham futbol. Ale wtedy pojawia się pytanie: futbol? Czy może Barcę? Tak, na początku była to bowiem tylko Barcelona, tak głęboko zakorzenione uprzedzenia nie dają się bowiem tak łatwo przegnać i z początku było to "okej, piłka jest nudna, ale jak gra Barca, to to jest zupełnie co innego i to lubię oglądać". Oczywiście to też mijało z każdym kolejnym dniem, bo a to u taty był jakiś mecz w Premier League, a to w Ekstraklasie, aż w końcu sama doszłam do wniosku, że piłka to piłka niezależnie kto w nią gra, wszędzie mogą zdarzać się emocjonujące spotkania, no i zaczęłam śledzić też inne ligi. Ale moment, w którym sobie faktycznie powiedziałam, że wszystko co twierdziłam o piłce w dzieciństwie to głupoty i uwielbiam cały futbol jako taki (okej, najpierw było to "lubię", potem dopiero przeszło w "uwielbiam"), nastąpił już po tym wielkim finale - toteż pozostało mi obserwowanie sparingów przedsezonowych, eliminacji do europejskich pucharów no i dokładne śledzenie wszystkiego, co dzieje się w okienku transferowym - to chyba ono dało mi największą wiedzę o klubach i graczach spoza Barcelony czy Hiszpanii. I tak oto w wakacje stałam się ukształtowanym kibicem i już byłam gotowa stanąć ku sezonowi 2011-2012 jako mojemu pierwszemu prawdziwemu, kiedy wydarzyło się coś, co miało dokonać chyba ostatniejjuż tak gwałtownej zmiany na moim fanowskim charakterze...
Był początek sierpnia 2011 i spędzałam kilka dni z mamą w górach. Właśnie korzystałam z faktu, że sąsiad pod nami nie ustawił sobie hasła do wifi, żeby sprawdzić wyniki towarzyskich meczów reprezentacji Polski i czy Tevez już zdecydował się, czy chce odejść z Manchesteru, kiedy nagle - "klik klik". Esemes od taty. "Hej, chcecie iść w czwartek na mecz Legia-Spartak?" Hmm, kusząca propozycja. Nie kibicuję Legii, no ale już nie jestem ograniczona tylko do Barcy, lubię cały futbol, a jakimś cudem poza tamtym pechowym meczem, od którego się wszystko zaczęło, jeszcze ani razu nie byłam na stadionie, chętnie bym się wybrała. Siostra (która była powodem sformułowania treści smsa w liczbie mnogiej) nie była tak zapalona, ale jak jej tata obiecał, że będzie jej pilnował, bo ona się boi kiboli, też się zgodziła. I tak oto owego pamiętnego dnia po raz pierwszy w życiu pojawiłam się na Łazienkowskiej. Co czułam, gdy pierwszy raz przekroczyłam bramy stadionu? Hmm... Nie, w zasadzie nie było to nic wielkiego. Przede wszystkim, że strasznie zachciało mi się pić i natychmiast skierowałam się w stronę punktu gastronomicznego, żeby zakupić butelkę wody. Może się to wydawać dziwne, ale było to jedną z najważniejszych rzeczy tego dnia, bo przyczyniło się do tego, co zapamiętam już na całe życie. Jak gdyby nic stoję sobie w przerażającej mnie kolejce, kiedy nagle podbiega do mnie tata, łapie za rękę, wyciąga z kolejki przez barierkę i biegnie ze mną na trybuny. Kompletnie zdezorientowana, nie mając pojęcia, o co mu chodzi, biegnę za nim po schodach, aż wreszcie wpadamy na miejsce i nie zdążamy nawet znaleźć naszych krzesełek, rzędu ani niczego, bo tata nagle zatrzymuje się na środku schodów i wyciąga szalik do góry i nawet nie zdążyłam zorientować się, co się dzieje, kiedy z niemal pełnych trybun potoczył się głośny "Sen o Warszawie".
Przez tą krótką chwilę wydawało mi się, że czas stanął, a Ziemia przestała się kręcić, że na świecie nie ma już nic poza mną, stadionem i dobiegającą wszędzie wokół pieśnią. Wcześniej "Sen" słyszałam raz i w kontekście niezwiązanym z Legią - na szkolnym przedstawieniu o Warszawie, na jego zakończenie, i już wtedy, w wykonaniu szkolnego chóru, ten utwór mnie tak czysto muzycznie poruszył. Ale było to niczym w porównaniu z tym, jak brzmi, kiedy śpiewa go 30 tysięcy kibiców na Łazienkowskiej. To znaczy tak, pewnie przesadzam, nie wszyscy śpiewają no i rzadko kiedy jest ich aż tylu - ale i tak wstrząsnęło to mną głęboko i pozostało w mojej pamięci na zawsze. Biorąc pod uwagę, że i mecz Legia rozegrała wtedy bardzo dobry, wychodziłam ze stadionu z poczuciem, że bardzo chciałabym tam jeszcze wrócić i to nie raz. A siostra, która idąc na mecz ciągle powtarzała, że się boi kiboli, wychodząc z niego narzekała, że wychodzimy tylnym wyjściem i ona nie może popatrzeć na zadymy :). Jeśli zaś o mnie chodzi, efekt wrażenia po wyjściu z meczu dopełnił się tydzień pózniej, kiedy Legia w samej końcówce wyrwała Rosjanom awans do fazy grupowej LE - a ja bardzo lubię takie sytuacje i kluby, które walczą do końca. A że już od co najmniej paru, jak nie parunastu tygodni chodziła mi po głowie myśl, że powinnam chyba kibicować też jakiemuś polskiemu klubowi, tylko nie miałam pojęcia jakiemu - po tym dwumeczu nie miałam wręcz wyboru i wiedziałam, że to może być tylko Legia.
Od tamtego czasu już żadnych większych zmian nie było, jeśli nie liczyć faktu, że z każdym meczem obejrzanym z trybun Łazienkowskiej coraz bardziej pogłębia się miłość do Legii. A poza tym? No cóż, przeżyłam już swój pierwszy prawdziwy sezon, wyrobiłam sobie opinię o największych klubach i ich działaniach, poznałam troche lepiej historię, którą straciłam przez głupie uprzedzenia, wydaje mi się, że zaczęłam się całkiem dobrze znać na futbolu (oceńcie sami na podstawie moich wypowiedzi ^^). Mam kilka klubów na etapie "dobrze życzę" i dużo więcej na etapie "życzę źle" :). Spędzam większość swojego czasu wolnego na rzeczy poświęcone piłce, stała się ona całym moim życiem. Ostatni sezon? Był już dokładnie taki, jak można go sobie wyobrażać - kibicuję Barcy, kibicuję Legii, śledzę niemal każdy ich mecz, a do tego wszelkie inne spotkania, które mogą się wydawać ciekawe albo które są w telewizji, gdy nie mam co robić. Taki zwykły kibic ze zwykłym życiem. I co z tego, że tak krótkim stażem. Przecież jeszcze tyle sezonów przed nami...
Szukaj na tym blogu
niedziela, 30 września 2012
poniedziałek, 24 września 2012
Kochamy piłkarskie weekendy
Kiedy masz hit za hitem i hitem poganiany ^^. We właśnie zakończony weekend pobiłam chyba swój rekord czasu poświęconego na futbol - gdybym nie obejrzała przez te 2 i trochę dnia żadnego meczu, zaoszczędziłabym ponad 15 godzin mojego życia :) Ale cóż zrobić, kiedy terminarze kolejek układają się tak, że mamy tyle niezwykłych meczów w jednej kolejce i to absolutnie niemożliwych do ominięcia. Przede wszystkim były oczywiście derby Warszawy, o których jednak naprodukowałam się już zdecydowanie za dużo, a które zajęły mi 1/3 tego "piłkarskiego czasu" (cóż, takie uroki jeżdżenia po zatłoczonej Warszawie :P). Jednak tutaj chciałabym się skupić na spotkaniach w ligach zagranicznych, które jakimś cudem wszystkie odbyły się w jeden weekend, tworząc przez co cudowną piłkarską ucztę
Przystawką ku temu świętowaniu był hit Bundesligi Schalke - Bayern, a danie główne podała nam Premier League ustalając dwa wielkie spotkania Man City - Arsenal i przede wszystkim wielki angielski klasyk Liverpool - Man Utd. A na deser Primera Division. W teorii - przepiękna seria. A jak to wyglądało w rzeczywistości? Cóż, przystawka okazała się być odrobinę niestrawna - widocznie styl Bundesligi nigdy nie będzie moim ulubionym, bo do tej pory z tych jej "hitów" które oglądałam, zadowolona w pełni byłam tylko z meczów Borussia - Bayern - pozostałe niby były spotkaniami klubów z najwyższej półki, ale jednak trochę nudziły. I tak było też i tu - może jeszcze pierwsza połowa była całkiem niezła, ale już drugiej ewidentnie nie chciało mi się oglądać, zwłaszcza kiedy monachijczycy strzelili szybko 2 gole, a ich rywale zaraz przestali walczyć. Czasami się zastanawiam, skąd ten fenomen Bundesligi. To znaczy fakt, kluby z niej coraz lepiej radzą sobie w europejskich pucharach, ale jeśli chodzi o same mecze ligowe, to albo zawsze trafiam na nie te co trzeba (co jest możliwe, bo na przykład pamiętam jak w zeszłym sezonie BVB grała totalnie szalony mecz z jakimś klubem z dolnej połówki tabeli, który zakończył się 4:4 - w tym czasie oglądałam coś z Premiership, więc oczywiście mnie ominął ;/), albo faktycznie ta słynna niemiecka precyzja doprowadza aż do przesady, bo w ich meczach nic się niezwykłego nie dzieje. To ja już wolę Ekstraklasowe nieogarnięcie.
Całe szczęście Premier League jest już ligą, której status faktycznie jest uzasadniony wszelkimi powodami. Dlatego kiedy nadchodzi taki dzień, gdy mamy w jednej kolejce aż dwie pary meczów z "wielkiej szóstki", to wiemy, że trzeba świętować. A kiedy do tego wszystkiego mamy jeszcze mecz z podtekstami, jakim zdecydowanie było spotkanie Liverpoolu z Man United, to trzeba oglądać choćby dlatego, że na pewno jeszcze będzie się o tym mówić. Ja na przykład będę mówić o tym, że niestety przekonałam się, jaki futbol czasami jest niesprawiedliwy. Liverpool - chociaż był skazywany na porażkę z powodu fatalnego startu w lidze - zaczął od wysokiego C i kontynuował to później, niemal nie wypuszczając Czerwonych Diabłów ze swojej połowy. Kontrolował grę i napierał na bramkę De Gei praktycznie bez przerwy... aż dopóki po pół godziny nie dostał czerwonej kartki praktycznie z niczego. To znaczy nie, pomyliłam się. Nawet wtedy dalej atakował i co chwila gościł w polu karnym największych rywali. Aż dopóki nie dostał karnego praktycznie z niczego. Znaczy tak, wcześniej jeszcze każdy klubów wbił po bramce (a co tam, dwa gole, taki tam nieistotny szczegół :P), ale niestety o tym za dużo nie powiem, bo tu niesprawiedliwość futbolu objawiła się i na mnie. Siedzę 45 minut, nawet wzroku nie odrywam od spotkania, śledzę tak uważnie jak tylko się da aż do ostatniego gwizdka sędziego w pierwszej połowie. Szybko zwiewam do kuchni, aby w przerwie coś zjeść. Po chwili stwierdzam, że chociaż powinnam już wracać, nałożę sobie coś słodkiego żeby umilić oglądanie meczu. Spędzam na tym może ze 3 minutki... Wracam do pokoju, 2 połowa trwa zaledwie od 7 minut... I wtedy nagle: ŻE CO? 1:1? No to chyba jakieś jaja są... Przez 7 minut, które mnie nie było, padło więcej goli, niż prawie 90 min, kiedy siedziałam i patrzyłam na każdy krok, jaki robią piłkarze na boisku. No to się nazywa chamstwo. Ale nie będę narzekać, w końcu od czego są cudowne skróty na końcu każdego spotkania PL? Zaraz, moment.. wspomniałam już, że zapomniałam o tym i wyłączyłam, a przypomniało mi się, jak już było dawno po sprawie? Taaa... Ale i tak, w sumie trudno, nie pierwszy raz i nie ostatni coś takiego się mi zdarza...
Dużo bardziej mi szkoda samej ekipy The Reds, bo dla nich ta niesprawiedliwość futbolu ma trochę gorsze skutki. Na 5 meczów w tym sezonie nie wygrali jeszcze żadnego i plasują się obecnie w strefie spadkowej. Żeby było śmieszniej, najbliżej zwycięstwa byli w spotkaniu z mistrzem Anglii, Manchesterem City, kiedy tylko w wyniku głupich błędów indywidualnych tracili bramki. Bo generalnie rzecz biorąc nie widziałam zbyt wiele meczów drużyny Brendana Rogersa w obecnym sezonie, ale z samego spotkania z United już mogę powiedzieć, że całkiem mi się podoba ten nowy Liverpool wsparty młodzieżą. Bardzo młodą młodzieżą - jeśli dobrze kojarzę, i Sterling, i Suso mają po 17 lat, a byli jednymi z najjaśniejszych punktów liverpoolczyków w spotkaniu z ich odwiecznymi rywalami. Mimo to jednak nadal nie wygrywają meczów i sama się zastanawiam czym jest to spowodowane, bo na pewno nie brakiem potencjału. Ale z drugiej strony jeszcze zobaczymy, jak się im powiedzie dalej, w końcu w zeszłym sezonie na przykład Arsenal też odnotował tak fatalny start, a jednak zakończył ligę na trzeciej pozycji, a jesteśmy jeszcze w tej części sezonu, gdzie jedne zwycięstwo może cię wywindować nawet koło 8 pozycji w górę, więc wszystko jest możliwe. Tylko oczywiście te zwycięstwa muszą przyjść.
Jeśli natomiast o Arsenalu mowa - ci tez grają bardzo ładnie w tym sezonie. Co jest o tyle dziwne, że stracili przecież van Persiego. Wszyscy słyszeliśmy w zeszłym sezonie 337263 razy, że van Persie jest jedynym motorem napędowym Kanonierów, a gdy odejdzie, to ci już absolutnie się stoczą i z głośnym hukiem uderza o dno. Tymczasem czy to zasługa mądrych transferów, czy wzmocnienia kolektywu, czy lepszych treningów, czy po prostu jakiegoś nagłego napływu formy, które przecież czasami przychodzą drużynom tak z niczego - ale mam wrażenie, że Arsenal bez Holendra gra lepiej niż Arsenal z nim. A że nie lubię, jak jakikolwiek zawodnik odchodzi z klubu, który wiele dla niego zrobił, bo uzna że jest dla niego za dobry i stać go na więcej, nie przejawiając żadnych objawów wdzięczności zespołowi, w którym się wychował - w tej chwili mam ochotę na typową zemstę losu, czyli drużyna Wengera kończy sezon nad Manchesterem United, po drodze dwukrotnie ogrywając Czerwone Diabły w starciach bezpośrednich - van Persie staje się antybohaterem spotkania, pudłując rzut karny albo jakąś setkę, a latem może pluć sobie w twarz, co on najlepszego zrobił, odchodząc z The Emirates. Ewentualnie po prostu łapie kontuzję, przesiaduje na ławce pół sezonu, a w twarz pluje sobie zarząd United. Tak, wiem, pewnie żaden z tych scenariuszy się nie spełni (chociaż drugi wydaje się być całkiem możliwy), co więcej, znając moje szczęście, pewnie Man Utd zdobędzie mistrzostwo, a Holender wydatnie się do tego przyczyni, zostając królem strzelców, a to dzięki hattrickowi wbitemu byłemu klubowi w meczu decydującym o tytule czy coś w tym stylu - w końcu wspomniałam już, że piłka nie jest sprawiedliwa, a akurat zespół Alexa Fergusona jest takim klubem, który choćby nie wiem jak słabo grał, to zawsze fuksem wepchnie tą jedna bramkę i tak oto ciuła punkty, i generalnie zazwyczaj dostaje od losu zdecydowanie za dużo (pomijając miazgę, jakim urządziło im w zeszłym sezonie City; to pewnie dlatego tak mnie ucieszyła). Ale z drugiej strony.. utraty mistrzostwa kraju na rzecz lokalnego rywala w ostatniej minucie sezonu zdecydowanie również prezentem od losu nazwać nie można, więc może czasami i klubowi z Old Trafford coś los zabiera? :)
Chociaż w sumie, to raczej nie los zabiera, tylko ich lokalny rywal. A temu w tym sezonie ani w głowie coś odbierać, bo na razie skupia się na tym, żeby samemu nie tracić. Na przykład bramek po stałych fragmentach gry. Albo zwycięstw w końcówkach meczów - po tej pechowej porażce z Realem w LM, przychodzi bowiem stracone może trochę wcześniej, ale i tak zdecydowanie niewłaściwie 3 punkty w starciu ze wspomnianym juz Arsenalem. Który, jak już wspomniałam, bez van Persiego gra nawet lepiej niż z nim i generalnie po słabym starcie w postaci dwóch bezbramkowych remisów na inaugurację ligi, teraz złapał świetną formę i przede wszystkim miło się na ich grę patrzy. Szkoda tylko, że The Citizens złapali już chyba ten "manchesterski gen" wygrywania meczów, które zgodnie z wszelką sprawiedliwością powinni przegrać - uciekli spod topora w meczu z Southampton, a teraz mimo wizualnie słabszej gry prowadzili przez większość meczu z Kanonierami. A jak już wspomniałam, mnie takie rzeczy wkurzają bardzo, więc... Ech, naprawdę, czy Premier League mógłby wreszcie wygrać ktoś spoza tego przeklętego miasta?
Tak, wiem, że dziwnie takie słowa brzmią z perspektywy fanki ligi, gdzie od niepamiętnych czasów tytuł zdobywają tylko dwa zespoły - ale chciałabym zwrócić uwagę, że i w Anglii poza City ostatnio i jakimś mało znanym klubem, chyba Blackburn, dość spory kawałek temu, też cieżko przypomnieć sobie czasy, gdy zwyciężał ktoś spoza trójki United - Chelsea - Arsenal, a jest znana jako "różnorodna" bo po prostu zespołów, pomiędzy którymi mecze są hitami kolejki, jest więcej i obecnie poza wspomnianą trójką jest to City, Tottenham, Liverpool (głównie ze względów historycznych), czasami Newcastle. A w Hiszpanii? Mówi się, że walczą tylko Real i Barca, bo ludzi obchodzi tylko Real i Barca; gdy gra na przykład Atletico z Valencią, większość nawet nie zdaje sobie sprawy, że taki mecz był. A gdyby na przykład tak, jak mamy obecnie "wielką szóstkę" w Premier League, w Hiszpanii dokładnie takim samym stopniem zainteresowania cieszyłyby się dajmy na to Real, Barca, Malaga, Atletico, Valencia i Athletic... albo Sevilla... jeszcze niedawno Villareal... (BTW: wracaj, Submarina Amarilla, tęsknimy!). No właśnie, tych klubów umiem wymienić nawet więcej niż w Anglii, nawet więcej, niż jest miejsc w europejskich pucharach, ale dla potrzeb wizualizacji ograniczmy się do czterech. Uznajmy więc, że według opinii publicznej w La Liga panuje "wielka czwórka" - Real, Barca, Malaga i Atletico, i wszystkich dokładnie tak samo elektryzuje mecz Real-Barca jak Malaga-Atletico czy derby Madrytu, albo tak samo mecz Barca-Saragossa jak Atletico-Granada. Jaka byłaby wtedy różnica między Premier League a Primera Division? Bo w tej chwili mamy taką sytuację, jakby w Premiership wszystkich bardziej obchodziłby mecz United-QPR niż Chelsea-Arsenal. Nielogiczne, prawda? To dlaczego nie możemy obu lig traktować w ten sam sposób?
Tak, oczywiście znam odpowiedź - bo jednak prędzej czy pózniej różnicę między obydwoma gigantami a resztą klubów, które wymieniłam, da się zauważyć coraz wyraźniej. Ale właśnie dlatego przykładową "wielką czwórkę" w poprzednim akapicie dopełniłam akurat Atletico i Malagą. Andaluzyjski klub od czasu zmiany właściciela gra coraz lepiej, właśnie po raz pierwszy zadebiutował w LM i to w wielkim stylu, a w lidze świetnie wykorzystał słaby start Realu i obecnie zajmuje ex aequo z Mallorką, czyli taką hiszpańską wersją Widzewa, drugie miejsce w lidze - i to mimo że katarscy właściciele klubu próbują udawać niekatarskich i rękami i nogami zapierają się przed dofinansowywaniem go z własnej kieszeni. Tymczasem na Los Colchoneros pokonanie Chelsea w Superpucharze Europy podziałało mobilizująco i od tej pory poza jednym remisem zanotowali w lidze same zwycięstwa, będąc na zaledwie 5 miejscu tylko z powodu rozgrywanego jutro zaległego meczu z Betisem. Wygląda to mniej więcej tak, jakby oba madryckie kluby na początek sezonu zamieniły się umiejętnościami. Oba kluby są zdecydowanie na fali i jeśli tylko utrzymają formę, mogą wreszcie (na co czekam od dawna) bardziej namieszać w czołówce tabeli - bardziej niż zdobycie trzeciego miejsca. Pytanie tylko, czy chociaż wtedy ludzie i media zaczną ich traktować poważnie.
Jeśli nie, musimy to zrobić my kibice. I dlatego właśnie ja prowadzę akcję traktowania wszystkich meczów na podobnej zasadzie, jak w Premier League - i tak oto moim hitem ostatniej kolejki PD nominowałam spotkanie Athletiku Bilbao z Malagą. I wtedy stwierdziłam, że tak jak mecze Bundesligi widocznie słabo na mnie działają, bo większość spotkań mnie nudzi, tak chyba hiszpański styl gry gdzieś we mnie siedzi, bo chociaż mecz skończył się bezbramkowym remisem i nie było w nim wielu okazji na strzelenie gola zarówno z jednej, jak i drugiej strony, to jakimś cudem wydawał mi się ciekawszy nie tylko niż spotkanie niemieckich klubów, ale nawet niż świetne przecież hity angielskie. Ale jak to jeszcze mogę wytłumaczyć po prostu osobistymi gustami, które jak wiadomo, są różne i różniste, tak niestety chyba właśnie dostałam kontrteorię przeciwko mojemu nowemu schematowi oceniania hitów kolejki. Bo jednocześnie dostałam dowód, dlaczego niezależnie z kim grają potentaci, są to ciekawsze mecze, niż wszelkie nowo utworzone przez moją skalę hity.
Bo jak na początku myślałam, że to, przez co przechodziłam podczas starcia Barcy z Granadą, jest wynikiem tylko faktu, że na wynikach jednej z tych drużyn bardzo mi zależy, tak podczas meczu klubów z Baskonii i Andaluzji nawet komentatorzy stwierdzili, że spotkanie Blaugrany było dużo bardziej interesujące i przede wszystkim emocjonujące. Bo co fakt to fakt, Granada zdecydowanie się przed Dumą Katalonii nie położyła, postawiła jej twarde warunki, przez długi czas uniemożliwiła jej oddanie celnego strzału, a kiedy się nie udawało ich powstrzymać, to niesamowicie bronił bramkarz. Co więcej, udawało się im wyprowadzać niezwykłe kontry i mecz zakończył się tak, jak zakończył pewnie tylko dlatego, że sytuacje sam na sam z Valdesem były jedynymi, gdzie faktcznie było widać, który zespół jest sklasyfikowany kilkanaście pozycji niżej. Generalnie widowisko było wyrównane, dramatyczne, pełne zwrotów akcji i zadowoliłoby każdego piłkarskiego fana - choć pewnie tylko ja przed telewizorem biłam pokłony Xaviemu za zwycięską bramkę w 87 minucie (i to jak cudną!). Ale to akurat dlatego, że z każdą minutą to spotkanie coraz bardziej przypominało mi 0:0 z Sevillą na Camp Nou w zeszłym sezonie, a to od tego meczu zaczęło się masowe tracenie punktów przez Blaugranę zakończone ostatecznie utratą mistrzostwa.
I to właśnie przez to po raz kolejny zaczęłam się zastanawiać, dlaczego ta liga musi być tak nienormalna? Dlaczego ta linia musi być tak cienka? Dlaczego prowadzi do powstania takich przyzwyczajeń, że nawet przy 8 punktach przewagi nad największym rywalem drżysz ze strachu przed zwykłym remisem z klubem, który zaprezentował się naprawdę swietnie i podział punktów z nim nie byłby żadnym wstydem? Przecież kiedy Legia w ostatnich minutach straciła dwa oczka z Górnikiem albo remisowała w derbach, stać mnie było tylko na "szkoda", a myśl o remisie Barcy powodował u mnie takie drżenie! No ale wszyscy wiemy, jaka jest różnica między tymi ligami. W Ekstraklasie zawsze pojawia się moment, gdzie nagle wszystkie kluby uciekają byle prędzej, byle dalej od mistrzostwa przegrywając co się tylko natrafi, a ostatecznie można zdobyć tytuł ponosząc porażki w 1/3 spotkań w całym sezonie. Dlatego Legia moze jeszcze spać spokojnie, bo wiadomo było, ze główny jak na razie rywal do mistrzostwa, czyli Lech, też jeszcze poprzegrywa bądź poremisuje wiele razy, a sytuacja w tabeli pewnie zdąży w tym czasie odwrócić się do góry nogami i z powrotem (no właśnie, obecnego lidera, czyli Widzewa, nawet nie liczę, bo wiem, że jeszcze wiele różnych dziwnych meczów im się przytrafi i skończyć sezon mogą właściwie wszędzie - aczkolwiek mówiłam tak już dawno, a oni na złość dalej nie chcą przegrywać i zaczyna mnie to przerażac o.O). Ale już nawet nie używając tak drastycznych przykładów, jak Ekstraklasa, nieporównywalna przecież do niczego -jak w Premier League United na inaugurację odniosło niespodziewaną porażkę z Evertonem, nikt nawet nie wspominał o tym w kontekście och szans na odzyskanie tytułu mistrzowskiego. Dlaczego? Bo chociaż tam gra się na naprawdę wysokim poziomie i nie ma takich "wpadek", jak u nas w Polsce, to jednak nikt nie kwestionuje, że każdy z pretendentów do triumfu w lidze jeszcze co najmniej parę słabszych meczów zaliczy, i szanse na powrót na szczyt na pewno będą. W Primerze od dwóch potentatów wymaga się wygrywania absolutnie wszystkiego, bo każda utrata punktów, choćby był to pojedynczy remis, może ostatecznie zaważyć o mistrzostwie kraju. I to właśnie wydaje mi się chore - bo żaden klub nie jest złożony z maszyn, tylko ludzi, a żaden człowiek nie jest idealny i też zdarzają się słabsze mecze i słabsze dni, pomijając już ten niedocenionej przez wszystkich fakt, że czasami potencjalnie słabe drużyny mobilizują się na spotkanie z krajowym hegemonem tak bardzo, że wygladają na ich tle na naprawdę solidną drużynę, a czasami nawet wręcz lepszą - i zasługują na punkty nawet w starciach z takimi gigantami. Przede wszystkim jednak nakładanie na oba kluby tak olbrzymiej presji jest niezdrowe, zwłaszcza psychicznie, dla zawodników. Każdy musi mieć jakiś margines błędu - jeśli nawet 8 punktów przewagi nie wydaje się ku temu wystarczać, to znaczy, że coś jest nie tak. Stąd to moje nadmierne zainteresowanie klubami z przedziału 3-8, i te nadzieje wobec Malagi i Atletico. Bo paradoksalnie, najlepiej dla Barcy byłoby, gdyby ze słabego startu Realu największym beneficjentem nie został kataloński klub, lecz pozostałe zespoły z PD. Może to byłby pierwszy krok do unormowania sytuacji w lidze. Czego zresztą bardzo całej Hiszpanii życzę.
Przystawką ku temu świętowaniu był hit Bundesligi Schalke - Bayern, a danie główne podała nam Premier League ustalając dwa wielkie spotkania Man City - Arsenal i przede wszystkim wielki angielski klasyk Liverpool - Man Utd. A na deser Primera Division. W teorii - przepiękna seria. A jak to wyglądało w rzeczywistości? Cóż, przystawka okazała się być odrobinę niestrawna - widocznie styl Bundesligi nigdy nie będzie moim ulubionym, bo do tej pory z tych jej "hitów" które oglądałam, zadowolona w pełni byłam tylko z meczów Borussia - Bayern - pozostałe niby były spotkaniami klubów z najwyższej półki, ale jednak trochę nudziły. I tak było też i tu - może jeszcze pierwsza połowa była całkiem niezła, ale już drugiej ewidentnie nie chciało mi się oglądać, zwłaszcza kiedy monachijczycy strzelili szybko 2 gole, a ich rywale zaraz przestali walczyć. Czasami się zastanawiam, skąd ten fenomen Bundesligi. To znaczy fakt, kluby z niej coraz lepiej radzą sobie w europejskich pucharach, ale jeśli chodzi o same mecze ligowe, to albo zawsze trafiam na nie te co trzeba (co jest możliwe, bo na przykład pamiętam jak w zeszłym sezonie BVB grała totalnie szalony mecz z jakimś klubem z dolnej połówki tabeli, który zakończył się 4:4 - w tym czasie oglądałam coś z Premiership, więc oczywiście mnie ominął ;/), albo faktycznie ta słynna niemiecka precyzja doprowadza aż do przesady, bo w ich meczach nic się niezwykłego nie dzieje. To ja już wolę Ekstraklasowe nieogarnięcie.
Całe szczęście Premier League jest już ligą, której status faktycznie jest uzasadniony wszelkimi powodami. Dlatego kiedy nadchodzi taki dzień, gdy mamy w jednej kolejce aż dwie pary meczów z "wielkiej szóstki", to wiemy, że trzeba świętować. A kiedy do tego wszystkiego mamy jeszcze mecz z podtekstami, jakim zdecydowanie było spotkanie Liverpoolu z Man United, to trzeba oglądać choćby dlatego, że na pewno jeszcze będzie się o tym mówić. Ja na przykład będę mówić o tym, że niestety przekonałam się, jaki futbol czasami jest niesprawiedliwy. Liverpool - chociaż był skazywany na porażkę z powodu fatalnego startu w lidze - zaczął od wysokiego C i kontynuował to później, niemal nie wypuszczając Czerwonych Diabłów ze swojej połowy. Kontrolował grę i napierał na bramkę De Gei praktycznie bez przerwy... aż dopóki po pół godziny nie dostał czerwonej kartki praktycznie z niczego. To znaczy nie, pomyliłam się. Nawet wtedy dalej atakował i co chwila gościł w polu karnym największych rywali. Aż dopóki nie dostał karnego praktycznie z niczego. Znaczy tak, wcześniej jeszcze każdy klubów wbił po bramce (a co tam, dwa gole, taki tam nieistotny szczegół :P), ale niestety o tym za dużo nie powiem, bo tu niesprawiedliwość futbolu objawiła się i na mnie. Siedzę 45 minut, nawet wzroku nie odrywam od spotkania, śledzę tak uważnie jak tylko się da aż do ostatniego gwizdka sędziego w pierwszej połowie. Szybko zwiewam do kuchni, aby w przerwie coś zjeść. Po chwili stwierdzam, że chociaż powinnam już wracać, nałożę sobie coś słodkiego żeby umilić oglądanie meczu. Spędzam na tym może ze 3 minutki... Wracam do pokoju, 2 połowa trwa zaledwie od 7 minut... I wtedy nagle: ŻE CO? 1:1? No to chyba jakieś jaja są... Przez 7 minut, które mnie nie było, padło więcej goli, niż prawie 90 min, kiedy siedziałam i patrzyłam na każdy krok, jaki robią piłkarze na boisku. No to się nazywa chamstwo. Ale nie będę narzekać, w końcu od czego są cudowne skróty na końcu każdego spotkania PL? Zaraz, moment.. wspomniałam już, że zapomniałam o tym i wyłączyłam, a przypomniało mi się, jak już było dawno po sprawie? Taaa... Ale i tak, w sumie trudno, nie pierwszy raz i nie ostatni coś takiego się mi zdarza...
Dużo bardziej mi szkoda samej ekipy The Reds, bo dla nich ta niesprawiedliwość futbolu ma trochę gorsze skutki. Na 5 meczów w tym sezonie nie wygrali jeszcze żadnego i plasują się obecnie w strefie spadkowej. Żeby było śmieszniej, najbliżej zwycięstwa byli w spotkaniu z mistrzem Anglii, Manchesterem City, kiedy tylko w wyniku głupich błędów indywidualnych tracili bramki. Bo generalnie rzecz biorąc nie widziałam zbyt wiele meczów drużyny Brendana Rogersa w obecnym sezonie, ale z samego spotkania z United już mogę powiedzieć, że całkiem mi się podoba ten nowy Liverpool wsparty młodzieżą. Bardzo młodą młodzieżą - jeśli dobrze kojarzę, i Sterling, i Suso mają po 17 lat, a byli jednymi z najjaśniejszych punktów liverpoolczyków w spotkaniu z ich odwiecznymi rywalami. Mimo to jednak nadal nie wygrywają meczów i sama się zastanawiam czym jest to spowodowane, bo na pewno nie brakiem potencjału. Ale z drugiej strony jeszcze zobaczymy, jak się im powiedzie dalej, w końcu w zeszłym sezonie na przykład Arsenal też odnotował tak fatalny start, a jednak zakończył ligę na trzeciej pozycji, a jesteśmy jeszcze w tej części sezonu, gdzie jedne zwycięstwo może cię wywindować nawet koło 8 pozycji w górę, więc wszystko jest możliwe. Tylko oczywiście te zwycięstwa muszą przyjść.
Jeśli natomiast o Arsenalu mowa - ci tez grają bardzo ładnie w tym sezonie. Co jest o tyle dziwne, że stracili przecież van Persiego. Wszyscy słyszeliśmy w zeszłym sezonie 337263 razy, że van Persie jest jedynym motorem napędowym Kanonierów, a gdy odejdzie, to ci już absolutnie się stoczą i z głośnym hukiem uderza o dno. Tymczasem czy to zasługa mądrych transferów, czy wzmocnienia kolektywu, czy lepszych treningów, czy po prostu jakiegoś nagłego napływu formy, które przecież czasami przychodzą drużynom tak z niczego - ale mam wrażenie, że Arsenal bez Holendra gra lepiej niż Arsenal z nim. A że nie lubię, jak jakikolwiek zawodnik odchodzi z klubu, który wiele dla niego zrobił, bo uzna że jest dla niego za dobry i stać go na więcej, nie przejawiając żadnych objawów wdzięczności zespołowi, w którym się wychował - w tej chwili mam ochotę na typową zemstę losu, czyli drużyna Wengera kończy sezon nad Manchesterem United, po drodze dwukrotnie ogrywając Czerwone Diabły w starciach bezpośrednich - van Persie staje się antybohaterem spotkania, pudłując rzut karny albo jakąś setkę, a latem może pluć sobie w twarz, co on najlepszego zrobił, odchodząc z The Emirates. Ewentualnie po prostu łapie kontuzję, przesiaduje na ławce pół sezonu, a w twarz pluje sobie zarząd United. Tak, wiem, pewnie żaden z tych scenariuszy się nie spełni (chociaż drugi wydaje się być całkiem możliwy), co więcej, znając moje szczęście, pewnie Man Utd zdobędzie mistrzostwo, a Holender wydatnie się do tego przyczyni, zostając królem strzelców, a to dzięki hattrickowi wbitemu byłemu klubowi w meczu decydującym o tytule czy coś w tym stylu - w końcu wspomniałam już, że piłka nie jest sprawiedliwa, a akurat zespół Alexa Fergusona jest takim klubem, który choćby nie wiem jak słabo grał, to zawsze fuksem wepchnie tą jedna bramkę i tak oto ciuła punkty, i generalnie zazwyczaj dostaje od losu zdecydowanie za dużo (pomijając miazgę, jakim urządziło im w zeszłym sezonie City; to pewnie dlatego tak mnie ucieszyła). Ale z drugiej strony.. utraty mistrzostwa kraju na rzecz lokalnego rywala w ostatniej minucie sezonu zdecydowanie również prezentem od losu nazwać nie można, więc może czasami i klubowi z Old Trafford coś los zabiera? :)
Chociaż w sumie, to raczej nie los zabiera, tylko ich lokalny rywal. A temu w tym sezonie ani w głowie coś odbierać, bo na razie skupia się na tym, żeby samemu nie tracić. Na przykład bramek po stałych fragmentach gry. Albo zwycięstw w końcówkach meczów - po tej pechowej porażce z Realem w LM, przychodzi bowiem stracone może trochę wcześniej, ale i tak zdecydowanie niewłaściwie 3 punkty w starciu ze wspomnianym juz Arsenalem. Który, jak już wspomniałam, bez van Persiego gra nawet lepiej niż z nim i generalnie po słabym starcie w postaci dwóch bezbramkowych remisów na inaugurację ligi, teraz złapał świetną formę i przede wszystkim miło się na ich grę patrzy. Szkoda tylko, że The Citizens złapali już chyba ten "manchesterski gen" wygrywania meczów, które zgodnie z wszelką sprawiedliwością powinni przegrać - uciekli spod topora w meczu z Southampton, a teraz mimo wizualnie słabszej gry prowadzili przez większość meczu z Kanonierami. A jak już wspomniałam, mnie takie rzeczy wkurzają bardzo, więc... Ech, naprawdę, czy Premier League mógłby wreszcie wygrać ktoś spoza tego przeklętego miasta?
Tak, wiem, że dziwnie takie słowa brzmią z perspektywy fanki ligi, gdzie od niepamiętnych czasów tytuł zdobywają tylko dwa zespoły - ale chciałabym zwrócić uwagę, że i w Anglii poza City ostatnio i jakimś mało znanym klubem, chyba Blackburn, dość spory kawałek temu, też cieżko przypomnieć sobie czasy, gdy zwyciężał ktoś spoza trójki United - Chelsea - Arsenal, a jest znana jako "różnorodna" bo po prostu zespołów, pomiędzy którymi mecze są hitami kolejki, jest więcej i obecnie poza wspomnianą trójką jest to City, Tottenham, Liverpool (głównie ze względów historycznych), czasami Newcastle. A w Hiszpanii? Mówi się, że walczą tylko Real i Barca, bo ludzi obchodzi tylko Real i Barca; gdy gra na przykład Atletico z Valencią, większość nawet nie zdaje sobie sprawy, że taki mecz był. A gdyby na przykład tak, jak mamy obecnie "wielką szóstkę" w Premier League, w Hiszpanii dokładnie takim samym stopniem zainteresowania cieszyłyby się dajmy na to Real, Barca, Malaga, Atletico, Valencia i Athletic... albo Sevilla... jeszcze niedawno Villareal... (BTW: wracaj, Submarina Amarilla, tęsknimy!). No właśnie, tych klubów umiem wymienić nawet więcej niż w Anglii, nawet więcej, niż jest miejsc w europejskich pucharach, ale dla potrzeb wizualizacji ograniczmy się do czterech. Uznajmy więc, że według opinii publicznej w La Liga panuje "wielka czwórka" - Real, Barca, Malaga i Atletico, i wszystkich dokładnie tak samo elektryzuje mecz Real-Barca jak Malaga-Atletico czy derby Madrytu, albo tak samo mecz Barca-Saragossa jak Atletico-Granada. Jaka byłaby wtedy różnica między Premier League a Primera Division? Bo w tej chwili mamy taką sytuację, jakby w Premiership wszystkich bardziej obchodziłby mecz United-QPR niż Chelsea-Arsenal. Nielogiczne, prawda? To dlaczego nie możemy obu lig traktować w ten sam sposób?
Tak, oczywiście znam odpowiedź - bo jednak prędzej czy pózniej różnicę między obydwoma gigantami a resztą klubów, które wymieniłam, da się zauważyć coraz wyraźniej. Ale właśnie dlatego przykładową "wielką czwórkę" w poprzednim akapicie dopełniłam akurat Atletico i Malagą. Andaluzyjski klub od czasu zmiany właściciela gra coraz lepiej, właśnie po raz pierwszy zadebiutował w LM i to w wielkim stylu, a w lidze świetnie wykorzystał słaby start Realu i obecnie zajmuje ex aequo z Mallorką, czyli taką hiszpańską wersją Widzewa, drugie miejsce w lidze - i to mimo że katarscy właściciele klubu próbują udawać niekatarskich i rękami i nogami zapierają się przed dofinansowywaniem go z własnej kieszeni. Tymczasem na Los Colchoneros pokonanie Chelsea w Superpucharze Europy podziałało mobilizująco i od tej pory poza jednym remisem zanotowali w lidze same zwycięstwa, będąc na zaledwie 5 miejscu tylko z powodu rozgrywanego jutro zaległego meczu z Betisem. Wygląda to mniej więcej tak, jakby oba madryckie kluby na początek sezonu zamieniły się umiejętnościami. Oba kluby są zdecydowanie na fali i jeśli tylko utrzymają formę, mogą wreszcie (na co czekam od dawna) bardziej namieszać w czołówce tabeli - bardziej niż zdobycie trzeciego miejsca. Pytanie tylko, czy chociaż wtedy ludzie i media zaczną ich traktować poważnie.
Jeśli nie, musimy to zrobić my kibice. I dlatego właśnie ja prowadzę akcję traktowania wszystkich meczów na podobnej zasadzie, jak w Premier League - i tak oto moim hitem ostatniej kolejki PD nominowałam spotkanie Athletiku Bilbao z Malagą. I wtedy stwierdziłam, że tak jak mecze Bundesligi widocznie słabo na mnie działają, bo większość spotkań mnie nudzi, tak chyba hiszpański styl gry gdzieś we mnie siedzi, bo chociaż mecz skończył się bezbramkowym remisem i nie było w nim wielu okazji na strzelenie gola zarówno z jednej, jak i drugiej strony, to jakimś cudem wydawał mi się ciekawszy nie tylko niż spotkanie niemieckich klubów, ale nawet niż świetne przecież hity angielskie. Ale jak to jeszcze mogę wytłumaczyć po prostu osobistymi gustami, które jak wiadomo, są różne i różniste, tak niestety chyba właśnie dostałam kontrteorię przeciwko mojemu nowemu schematowi oceniania hitów kolejki. Bo jednocześnie dostałam dowód, dlaczego niezależnie z kim grają potentaci, są to ciekawsze mecze, niż wszelkie nowo utworzone przez moją skalę hity.
Bo jak na początku myślałam, że to, przez co przechodziłam podczas starcia Barcy z Granadą, jest wynikiem tylko faktu, że na wynikach jednej z tych drużyn bardzo mi zależy, tak podczas meczu klubów z Baskonii i Andaluzji nawet komentatorzy stwierdzili, że spotkanie Blaugrany było dużo bardziej interesujące i przede wszystkim emocjonujące. Bo co fakt to fakt, Granada zdecydowanie się przed Dumą Katalonii nie położyła, postawiła jej twarde warunki, przez długi czas uniemożliwiła jej oddanie celnego strzału, a kiedy się nie udawało ich powstrzymać, to niesamowicie bronił bramkarz. Co więcej, udawało się im wyprowadzać niezwykłe kontry i mecz zakończył się tak, jak zakończył pewnie tylko dlatego, że sytuacje sam na sam z Valdesem były jedynymi, gdzie faktcznie było widać, który zespół jest sklasyfikowany kilkanaście pozycji niżej. Generalnie widowisko było wyrównane, dramatyczne, pełne zwrotów akcji i zadowoliłoby każdego piłkarskiego fana - choć pewnie tylko ja przed telewizorem biłam pokłony Xaviemu za zwycięską bramkę w 87 minucie (i to jak cudną!). Ale to akurat dlatego, że z każdą minutą to spotkanie coraz bardziej przypominało mi 0:0 z Sevillą na Camp Nou w zeszłym sezonie, a to od tego meczu zaczęło się masowe tracenie punktów przez Blaugranę zakończone ostatecznie utratą mistrzostwa.
I to właśnie przez to po raz kolejny zaczęłam się zastanawiać, dlaczego ta liga musi być tak nienormalna? Dlaczego ta linia musi być tak cienka? Dlaczego prowadzi do powstania takich przyzwyczajeń, że nawet przy 8 punktach przewagi nad największym rywalem drżysz ze strachu przed zwykłym remisem z klubem, który zaprezentował się naprawdę swietnie i podział punktów z nim nie byłby żadnym wstydem? Przecież kiedy Legia w ostatnich minutach straciła dwa oczka z Górnikiem albo remisowała w derbach, stać mnie było tylko na "szkoda", a myśl o remisie Barcy powodował u mnie takie drżenie! No ale wszyscy wiemy, jaka jest różnica między tymi ligami. W Ekstraklasie zawsze pojawia się moment, gdzie nagle wszystkie kluby uciekają byle prędzej, byle dalej od mistrzostwa przegrywając co się tylko natrafi, a ostatecznie można zdobyć tytuł ponosząc porażki w 1/3 spotkań w całym sezonie. Dlatego Legia moze jeszcze spać spokojnie, bo wiadomo było, ze główny jak na razie rywal do mistrzostwa, czyli Lech, też jeszcze poprzegrywa bądź poremisuje wiele razy, a sytuacja w tabeli pewnie zdąży w tym czasie odwrócić się do góry nogami i z powrotem (no właśnie, obecnego lidera, czyli Widzewa, nawet nie liczę, bo wiem, że jeszcze wiele różnych dziwnych meczów im się przytrafi i skończyć sezon mogą właściwie wszędzie - aczkolwiek mówiłam tak już dawno, a oni na złość dalej nie chcą przegrywać i zaczyna mnie to przerażac o.O). Ale już nawet nie używając tak drastycznych przykładów, jak Ekstraklasa, nieporównywalna przecież do niczego -jak w Premier League United na inaugurację odniosło niespodziewaną porażkę z Evertonem, nikt nawet nie wspominał o tym w kontekście och szans na odzyskanie tytułu mistrzowskiego. Dlaczego? Bo chociaż tam gra się na naprawdę wysokim poziomie i nie ma takich "wpadek", jak u nas w Polsce, to jednak nikt nie kwestionuje, że każdy z pretendentów do triumfu w lidze jeszcze co najmniej parę słabszych meczów zaliczy, i szanse na powrót na szczyt na pewno będą. W Primerze od dwóch potentatów wymaga się wygrywania absolutnie wszystkiego, bo każda utrata punktów, choćby był to pojedynczy remis, może ostatecznie zaważyć o mistrzostwie kraju. I to właśnie wydaje mi się chore - bo żaden klub nie jest złożony z maszyn, tylko ludzi, a żaden człowiek nie jest idealny i też zdarzają się słabsze mecze i słabsze dni, pomijając już ten niedocenionej przez wszystkich fakt, że czasami potencjalnie słabe drużyny mobilizują się na spotkanie z krajowym hegemonem tak bardzo, że wygladają na ich tle na naprawdę solidną drużynę, a czasami nawet wręcz lepszą - i zasługują na punkty nawet w starciach z takimi gigantami. Przede wszystkim jednak nakładanie na oba kluby tak olbrzymiej presji jest niezdrowe, zwłaszcza psychicznie, dla zawodników. Każdy musi mieć jakiś margines błędu - jeśli nawet 8 punktów przewagi nie wydaje się ku temu wystarczać, to znaczy, że coś jest nie tak. Stąd to moje nadmierne zainteresowanie klubami z przedziału 3-8, i te nadzieje wobec Malagi i Atletico. Bo paradoksalnie, najlepiej dla Barcy byłoby, gdyby ze słabego startu Realu największym beneficjentem nie został kataloński klub, lecz pozostałe zespoły z PD. Może to byłby pierwszy krok do unormowania sytuacji w lidze. Czego zresztą bardzo całej Hiszpanii życzę.
Etykiety:
arsenal,
athletic bilbao,
atletico madryt,
bayern monachium,
bundesliga,
ekstraklasa,
fc barcelona,
granada,
la liga,
liverpool,
malaga,
manchester city,
manchester united,
premier league,
schalke 04
sobota, 22 września 2012
Pamiętniki ze stadionu: Nie ma to jak derby
Obiecałam, więc jest. Po tym, jak postanowiłam zrobić specjalny cykl z opisami meczów oglądanych na żywo ze stadionu, minęło sporo czasu i wydawało się, że już na stadion nie zamierzam chodzić, tak długo nie widziałam żadnego spotkania na żywo. I wtedy nadeszły derby Warszawy i po prostu wiedziałam, że choćby się waliło i paliło to po prostu absolutnie i bezwarunkowo muszę tam być. Zorganizowanie tego wyjścia nie było co prawda takie proste, ale kiedy na rzeczy jest tak ważna kwestia, nic nie jest w stanie stanąć mi ja drodze i tak oto ostatecznie na kilka dni przed meczem udało mi się ogarnąć wszystkie szczegóły i mogłam w piątek iść do szkoły podśpiewując pod nosem "Sen o Warszawie", po czym rysować "eLki" na każdej tablicy :). Tak, cały ten dzień w głowie była mi tylko Legia - ale nic w tym dziwnego, biorąc pod uwagę, że był to jeśli chodzi o emocje być może największy mecz w sezonie. Derby. A co jak co, ale derby rozgrywane na Łazienkowskiej kocham całym sercem. I za absolutnie wszystko. Piękno derbów zaczyna się bowiem już od tej chwili, kiedy wysiadam z autobusu 200m pod stadionem i zauważam pierwsze grupki zmierzających na Pepsi Arenę (no dobra, niech będzie, że użyję tego określenia, bo coś czuję, że będę tu potrzebowała wielu synonimów na stadion Legii) kibiców. Ale naprawdę czuję, że zaczynają się derby, kiedy słyszę w wykonaniu tychże kibiców chyba najbardziej chwytliwą przyśpiewkę w historii futbolu.
Polonia Kaaaaa, Polonia eeeS, Polonia zawsze k...wą jeeeeest...
I choćbym była nie wiem jak kulturalnym człowiekiem nigdy nie używającym wulgaryzmów, nawet się nie obejrzę, a nie mogę się od tego uwolnić i non stop gra mi to w głowie (jak na moich pierwszych derbach), albo wręcz mimowolnie śpiewam z nimi (jak przedwczoraj). Czuję to, kiedy z każdym kolejnym krokiem widzę więcej ludzi w szalikach, i coraz więcej grupek śpiewających różne przyśpiewki. Wreszcie moim oczom ukazuje się pięknie oświetlony stadion na Łazienkowskiej (oczywiście derby zawsze późnym wieczorem, wtedy jest dużo lepszy klimat), wszyscy ci ludzie, którzy stoją pod nim i wiem, że oni czują teraz dokładnie to samo co ja. Piękno derbów jest wtedy, kiedy wreszcie przekraczam bramkę wejściową i mogę się rozejrzeć po schodach prowadzących na wszystkie sektory, obserwować znajdujących się wszędzie fanów, trochę lepiej doczytać, na czym ma polegać oprawa i doping tego dnia, jeszcze kupuję sobie małą mineralkę, żeby sobie w trakcie meczu nawadniać gardło zdarte od dopingowania, i już nadchodzi ten moment. I czuję, że już mogę wchodzić na właściwą część stadionu, znajduję schody na mój sektor, moich uszu już dobiega muzyka grana na płycie boiska, podczas gdy piłkarze się rozgrzewają. Robię kolejne kroki po schodach, aż wreszcie nadchodzi ta chwila. W przejściu dostrzegam błysk lamp oświetlających boisko i czarne nocne niebo nad nimi. Idę dalej, i z każdym pokonanym schodkiem rozpościera mi się widok na coraz większą część boiska, dostrzegam już zieloną murawę, ćwiczących na niej zawodników, wielki baner reklamowy Królewskiego fruwający gdzieś na środku, a wreszcie robię ostatni krok na najwyższy schodek i widzę już nawet logo Ekstraklasy położone na kole środkowym. Rozglądam się po trybunach i już czuję, co się tu będzie działo najbliższe dwie godziny. Wreszcie kieruję się do swojego miejsca, zajmując je, spoglądam lekko w kierunku Żylety. I oczywiście nie jestem w stanie w żaden sposób się zawieść. Żyleta już od dawna jest w komplecie i śpiewa na całe gardło, mimo że do rozpoczęciu meczu zostało niemal pół godziny. Ale jeśli u nas w Polsce jest ktoś, kto wykonuje swoją robotę nie tylko wystarczająco dobrze, ale wręcz powyżej wszelkich oczekiwań, to są to piłkarscy fani. I tak oto dalej patrzę w ich stronę, słucham kolejnych przyśpiewek, aż wreszcie - mimo że to głupie uczucie, kiedy wokół ciebie ludzie milczą bądź rozmawiają ze sobą i generalnie nie są tym aż tak zainteresowani - przyłączam się, w oczekiwaniu na rozpoczęcie spotkania.
Jedno miasto i jeden klub, Legia Warszawa, Legia aż po grób...
I tak mijają kolejne minuty... Śpiewam. Oglądam skład prezentowany przez chłopców z akademii (uwielbiam tą chwilę, oni tak uroczo wyglądają, gdy podskakują na boisku ^^). Słucham jednym uchem tego, co gada spiker. "Marciniak sędziuje? No weźcie se jaj nie róbcie". Po raz kolejny czytam informację o akcji "pokaż czerwoną kartkę wojewodzie" przeciw zamykaniu trybun. Nawet nie zauważam, kiedy z ust spikera pada zdanie, które zawsze wywołuje nad wyraz intensywne bicie serca, i kiedy już wiem, że za chwilę nadejdzie moment, kiedy wszystko jest możliwe. Drżenie serca, łzy w oczach, niezwykłe podniecenie wewnątrz... tak jest, proszę wszystkich kibiców o powstanie, za chwile odśpiewamy... Sen o Warszawie!
Wszyscy kibice stoją.
Wszystkie szaliki w górę.
Mam tak samo jak ty... miasto moje a w nim...
Trzymam barwy wysoko w górze. Zdzieram gardło, jak rzadko kiedy mam okazję.
Zobaczysz, jak przywita pięknie nas, warszawski dzień...
Szum, wszyscy siadają. Ale w środku nadal coś mi pulsuje, jeszcze dobre kilkadziesiąt sekund stoję jak zahipnotyzowana. Ale tak nie można długo, już trzeba klaskać, bo Legioniści wchodzą na murawę! Już trzeba żałować, że nie umiem gwizdać, żeby jakoś "uprzejmie" powitać zespół gości :). Już trzeba szykować kartkę dla wojewody, bo chociaż umówiony był pierwszy gwizdek sędziego - reszta stadionu trochę się wyrwała i wystawiła ją wcześniej. Wreszcie... ruszyli. Przyglądam się kilka minut z zainteresowaniem. Później dużo większe zainteresowanie przyciągają wydarzenia na trybunach. I tak oto z każdą kolejną przyśpiewką intonowaną na Żylecie czuję się trochę bardziej swobodnie, aż wreszcie nawet już nie słyszę, że naokoło nikt nie śpiewa aż tak głośno. Owszem, Żyleta prowadzi doping, ale to nie oznacza, że reszta stadionu ma milczeć! I tak moje śpiewanie nie jest jakieś bardzo głośne. Nie mam donośnego głosu, dlatego nigdy nie nadawałabym się na gniazdowego. Pamiętam turnieje międzyklasowe w piłkę nożną w gimnazjum. Co chwila podchodziłam do któregoś z kolegów z prośbą "no weeeeź coś zaintonuj, bo jak ja rzucam, to nikt nie odpowiada i się głupio czuję..." A w drugiej klasie były momenty, że byliśmy najgłośniejszą klasą nawet na meczu dwóch klas równoległych, kiedy nasza drużyna nie grała. A może to właśnie dlatego, że nasza nie grała, bo większość kibiców klasowych występowała w niej, więc jak grała, to nie mogła jednocześnie dopingować. Zostawały - poza mną - może ze 3 osoby, ale nawet one nie były takie zapalone. Wtedy stwierdziłam, że już nigdy nie będę intonować żadnych przyśpiewek. Ale śpiewać mogę, dlatego co nie zacznie Żyleta - zaraz wrzeszczę z nimi. No chyba, że to któraś z dłuższych przyśpiewek, które jeszcze nie do końca znam, bo nie są śpiewane tak często. Wtedy tylko nadstawiam uszu, ogarniam szybciutko słowa i zaraz dołączam. No dobra, czasami przerywam a to na łyka wody, a to popatrzeć, co się dzieje na boisku ("No K@%!&#, nie wpuszczajcie ich tak łatwo w pole karne!"), ale generalnie...
Cały stadion tańczy z nami, cały stadion tańczy z nami
Tuż przed meczem była taka dyskusja z koleżanką taty, z którą się zabrałam na mecz: "Nie zimno ci Ula będzie? Trochę późno jest..." "Ależ skąd! Ta kurtka jest całkiem ciepła, a poza tym będzie gorąca atmosfera na meczu!" Fakt, Żyleta umie też zadbać o pozostałych kibiców. Teraz jest jeszcze wrzesień, ale na przykład w zeszłym sezonie na meczu LE z PSV Eindhoven byłam w połowie lutego, a mecz się zaczął 21:05. Mrozy jak nie wiem. A kogo to obchodzi... Po co wydawać na centralne ogrzewanie, skoro i tak najlepszym sposobem na mróz jest zbiorowa labada! Jeden z najfajniejszych momentów całego meczu. Generalnie lubię tańczyć, ale jakbym na którymś treningu się przyznała, że czasami lepsze od jakichś skomplikowanych choreografii hiphopowych czy jazzowych jest zwykłe podskakiwanie - bo do tego sprowadza się labada stadionowa - to chyba by mnie ktoś zadźgał. No chyba, że wcześniej zaciągnęłabym go na mecz - bo nie wierzę, żeby stojąc na trybunach Ł3, kiedy wszyscy czują się sobie niewiarygodnie bliscy i chwytają za ramiona, żeby razem poskakać, nie poczuć duszy tego "tańca". Jeden z najlepszych rozruszników atmosfery na stadionie, bo Żyleta Żyletą, ale reszta trybun też musi być aktywna! Ale na szczęście aktywizować ją legijni ultrasi potrafią - jeśli akurat cały stadion nie tańczy z nami, to przynajmniej odpowiada. No to wszyscy razem: "KTO WYGRA MECZ?"
9... 8... 7... - jak się odpowiednio skupi, to słychać gniazdowego. 6... 5... 4... Oho, coś się kroi, trzeba patrzeć na Żyletę. 3... 2... 1... WOW. OMG. I JESZCZE RAZ WOW. Niby widziałam oprawę z racami już wiele razy, ale nadal robi ona na mnie niesamowite wrażenie. Ręką sięgam do kieszeni po telefon, żeby jakoś ją uwiecznić, ale szybko okazuje się, że wbudowany aparat nie zadziała przy tak słabym poziomie baterii, do jakiego doprowadziłam moją komórkę, więc praktycznie na oślep wciskam ją z powrotem do spodni, byleby nie odrywać wzroku od kliku rac świetlnych płonących na trybunie północnej. Co się dzieje na boisku? Nie mam pojęcia. Te światła wydają się niby zwyczajne, trochę pirotechniki, nic więcej... a jednak ich blask jest tak hipnotyzujący, że tego wręcz nie da się opisać.
"Przypominamy o całkowitym zakazie używania środków pirotechnicznych na trybunach"... Och, naprawdę, nie możesz się raz zamknąć? Nie widzisz, jak to niesamowicie wpływa na całą atmosferę? Nikomu nic się nie dzieje, żadna krzywda, poza tym, że efekt jest taki, jaki rzadko gdzie można zobaczyć... Nie jestem typem osoby, która "JP na 100%" i w ogóle nie obchodzi mnie, czy coś jest zabronione, sama wszystko wiem najlepiej, a zasady są po to, żeby je łamać. Potrafię przyjąć do siebie zakazy. Ale tylko pod warunkiem, że są odpowiednio i zrozumiale uzasadnione. Zakaz używania pirotechniki w oprawach meczowych jest oparty na zasadzie "nie, bo nie". "Nie, bo my tak mówimy". "Nie, bo chcemy wam koniecznie pokazać, że jesteśmy od was lepsi i mocniejsi i dlatego będziemy was wkurzać". Dlatego chrzańcie się. Race - zwłaszcza takie, jak na ostatnich derbach - dają nieziemski efekt. Dlatego nie dziwcie się, że są używane. I póki żadna z nich nie spadnie na boisko - nadal czekam na racjonalne argumenty, dlaczego są złe. W międzyczasie, pozwólcie że nadal będę się wpatrywać w cudownie oświetloną Żyletę.
Po kilku chwilach śledzę akcję Polonii, która niebezpiecznie zbliżyła się do bramki Kuciaka. Na szczęście w porę udało się wybić piłkę. Znowu odwracam głowę w kierunku pola karnego Polonii, a za nim również Żylety.
Tuż pod zadaszeniem widać delikatne resztki dymu. Na mej twarzy pojawia się mimowolny uśmiech.
"No dalej, wybij ta piłkę, Łukasik, trzymaj ją... mówiłam trzymaj! No leć po nią teraz, wracaj się! Uważaj! Tylko żeby nie... K@#$%&*! MAĆ!" Tak mniej więcej wyglądała 29 minuta meczu z perspektywy trybun. Z perspektywy dziennikarza Onetu - "Na trybunach nie do końca wypełnionej areny zapanowała konsternacja." Bzdury pan gada, panie dziennikarzu. Spiker odbębnił o bramce dla gości, bo musiał, odbębnił też o żółtej kartce za zdjęcie koszulki (nadal nie rozumiem istoty tego przepisu), a Żyleta dalej swoje...
Legia Legia Legia Legia gol, Legia gol, Legia gooool...
Doprosili się. "Dajecie pod ich bramkę! Ale szybko mi tu! Lecisz Kosa, biegiem chłopie, już blisko, i... NO EEEEEEEJ! MARCINIAK....ufff, ocaliłeś życie. Tylko teraz Ljuboja błagam, strzel to, błagam strzel, błagam strzel, błagam strzel....JEEEEEEEEEEEEEEEST!!!!"
Na trybunach euforia. Ludzie rzucają się na siebie, jakiś chłopiec wskakuje ojcu w ramiona... Też miałam olbrzymią ochotę wyściskać wszystkich ludzi w promieniu 4 miejsc ode mnie, ale byłoby to dość dziwne. Jednak z mojej perspektywy zdecydowanie uzasadnione - tak się składa, że od 5 meczów, czyli ponad roku, we wszystkich starciach, jakie oglądałam na żywo z Łazienkowskiej, "Wojskowi" nie strzelili nawet gola. Kiepskich rywali sobie wybierałam. No cóz, trzeba było iść na jakiś GKS czy inny taki wynalazek. Jak się chodzi na PSV Eindhoven czy Borussię Dortmund (nawet taką udawaną), to nie ma co się dziwić, że Legia przegrywa. No ale z klubem trzeba być zawsze. Jakbym nie poszła na mecz z Holendrami, to bym nie doświadczyła najpiękniejszej chwili, jaką widziałam na Pepsi Arenie, nie licząc wszelkich wykonań "Snu o Warszawie". Ciemna noc, 10 minut do końca meczu, Legia w osłabieniu i z trzema golami w plecy... Żyleta drze się na całe gardło: "Trzy do zera to za mało by kibiców zabolało...". To najbardziej kocham w piłce. Wierność klubowi na dobre i na złe. Dlatego i w złych chwilach warto być blisko. Nie zmienia to jednak faktu, że chętnie bym obejrzała wreszcie, jak wygląda Łazienkowska, gdy Legia zwycięża, więc z tego gola ucieszyłam się jak oszalała. A darłam się, nawet jak na meczowe podniesione standardy, ogromnie.
Mistrzem Polski jest Legia, Legia najlepsza jest...
Im bliżej było końca pierwszej połowy, tym uważniej śledziłam również wydarzenia boiskowe. Być może dlatego, że po wyrównaniu natychmiast należało pójść za ciosem - w końcu po raz kolejny mamy mecz, który wręcz trzeba wygrać. Na Żylecie i tak nie działo się już zbyt wiele - na zakończenie przyśpiewki były głównie te krótkie i znane przez wszystkich, więc nawet bez większego namysłu mogłam je powtarzać, jednocześnie nie odrywając wzroku od meczu. Chociaż to ostatnie kończyło się głównie na tym samym. No strzelaj wreszcie, ile będziesz stał w tym polu karnym! Ta, pięknie, tylko czemu znowu nad poprzeczką! Dajesz chłopie, pędzisz pod tą bramkę! No k****, czemu znowu to samo! Uff, chociaż rożny... Ale ile razy będziecie dosrodkowywac do Pawełka! "Uprzejmie prosimy o tfyasfafhsdahdfafhajskdfhsd..." A nie, to akurat jakaś babka z głośników. Ale o co chodzi i dlaczego wszyscy gwiżdżą? "Uprzejmie prosimy o nie zastawianie przejść ewakuacyjnych oraz zdjęcie niewymiarowej flagi". Aaa, o to chodzi, już rozumiem. "Uprzejmie prosimy o nie zastawianie przejść ewakuacyjnych oraz zdjęcie niewymiarowej flagi". No dobra, już słyszeliśmy... "Uprzejmie prosimy o nie zastawianie przejść ewakuacyjnych oraz zdjęcie niewymiarowej flagi". JASNE, MOŻESZ SIĘ WRESZCIE ZAMKNĄĆ? Ooo, podziałało. Jezu, tych ludzi już do końca pogięło. No dajesz, dajesz, strzelaj... k****!
Zostaw kibica, hej k...wo zostaw kibica...
Ale że co? Co tam się właściwie dzie... NO NIE. Tylko mi nie mówcie, że te... nie będę się wyrażać, żeby nie używać niecenzuralnych słów, wyprowadzają kibiców z Żylety! Ani mi się ważcie ich ruszać, co to za derby bez nich! Co to w ogóle za doping bez nich! No hej, słyszycie co się do was mówi? No zostaw kibica! Nie ruszaj! Odczep się! No please, tylko nie Żyleta... Co będzie z atmosferą? Ejjj nie, ja się na to nie zgadzam... Czy ktoś tam mógłby mi odpowiedzieć?
"Pierwsza połowa meczu zakończyła się. Wynik do przerwy - jeden-jeden. Taa, dzięki. Zdecydowanie o taką odpowiedź mi chodziło.
My kibice z Łazienkowskiej nie poddamy się...
Tak ze smutnych rozważań w trakcie przerwy wyrwał mnie początek drugiej połowy. No brawo, czyżby jednak... Zaraz, chwila. To z zupełnie drugiej strony nadciąga... No tak, jak Żyleta nie może, to zawsze jest trybuna południowa :). Zawsze jest reszta stadionu. Tak jest policjo, tak jest wojewodo, próbuj dalej. Nie wiem, co zamierzasz teraz zrobić, ale wiem, że i tak ci się to nie uda. Zamkniesz Żyletę, to dopingować będzie południowa. Zamkniesz południową, zostanie wschodnia. Zamkniesz wschodnią - ostatecznie są jeszcze sektory rodzinne. VIPy pomijam, one nigdy nie będą dopingować. Siedzą w tych swoich odgrodzonych lożach i się gapią. To po co w ogóle przychodzą na stadion? Ale poza VIPami, wszyscy jesteśmy razem z Żyletą i z Legią. A jak zamkniesz cały stadion, to będziemy się zbierać pod bramkami i dalej krzyczeć. Serio, widziałam jak pozamykali stadiony po tym feralnym meczu w Bydgoszczy. Akurat w telewizji leciał ten mecz Lecha, który grali przy pustych trybunach. Poza tym, że żałośnie to wyglądało, to nadal było słychać parę okrzyków. Mimo, że na stadionie były pustki. Ale ludzie stali pod stadionem, i nawet stamtąd ich krzyki dobiegały płyty boiska. A spod stadionu nikt nas, kibiców, przepędzić nie może. Dlatego co byście nie robili, my tam będziemy. My kibice z Łazienkowskiej nie poddamy się!
-Za nasze miasto!
-I za te barwy!
-Oddamy całe życie swe!
Taak, Żyleta też tuż po chwili wróciła. I znowu było widać, że robią różnicę. To znaczy, inaczej - jak południowa przez chwilę prowadziła doping, nie można było mieć żadnych zastrzeżeń. Przyśpiewki głośno, śpiewane przez całą trybunę i ludzie na wschodniej chętnie dołączali i wydawało się, że tak się spokojnie zastąpi największych ultrasów. Aż dopóki ci się nie przyłączyli. Jak huknęli, to znowu można było mieć wrażenie, że stadion się trzęsie. No i tylko oni prowadzą dialogi z resztą stadionu, a ja je uwielbiam, pewnie dlatego, że wtedy widzę, że wszyscy naokoło mnie też śpiewają. Hmmm... chyba muszę poważnie zastanowić się nad zmianą miejsca. Albo nauczyć się śpiewać tak, żeby inni zaraz dołączali. Albo po prostu podziwiać, co tam dalej wytwarza Żyleta.
Woow, ognisko! Ale jakie! Normalnie ognisko płonie między rzędami! Nie jest to taki efekt jak race, ale też fajnie tak popatrzeć na ogień palący się jak gdyby nigdy nic na trybunie. Chociaż w sumie tak teraz to się zastanawiam jak oni pilnowali tego ognia, bo pożar na Żylecie to niekoniecznie jest to, czego bym chciała najbardziej. I chyba nie tylko ja. Chociaż z drugiej strony...
"Uprzejmie prosimy o ugaszenie ognia na trybunie północnej".
Niech żyje wolność, wolność i swoboda...
"Uprzejmie prosimy o ugaszenie ognia na trybunie północnej".
Niech żyje zabawa, i Legia Warszawa...
Hahahaha. Teraz to już na pewno nikt się was nie będzie słuchał. Już i tak oprawa derbów była taka, że na pewno - biorąc pod uwagę ostatnie zabraniające niemal wszystkiego wytyczne - zamkną najważniejszą trybunę na stadionie, więc teraz to raczej kibicom generalnie zwisa, czym im pogrozicie. Jak to ostatnio usłyszałam - skoro i tak zrobią wszstko, żeby zamknąć Żyletę, to niech chociaż będzie wiadomo, za co to robią. A derby to idealna okazja, a nawet wręcz obowiązek, żeby doping zorganizować na najwyższym możliwym poziomie. I fakt, co jak co, ale w ten magiczny piątek cała Żyleta o co najmniej połowa kibiców na reszcie stadionu, wszyscy ultrasi i co najmniej połowa zwykłych kibiców, a nawet pikników, spisali się rewelacyjnie. Pokazali szczyt swoich możliwości. Każdy, kto zastanawiał się nad pójściem, a ostatecznie się nie wybrał, niech żałuje; każdy, kto nigdy nie chciał takiego meczu zobaczyć, niech już zacznie planować wyjście na następny - to jest widowisko, którego trzeba doświadczyć przynajmniej raz w życiu. A w moim przypadku - najpewniej będą to już każde kolejne derby, jakie się odbędą. I pomyśleć, że jeszcze niedawno te derby mogły w ogóle się nie odbyć, a ja jeszcze na początku się z tego cieszyłam! O nie, ani razu więcej. Rok bez derbów to rok stracony, bo drugiego takiego widowiska kibice nie zrobią na żadnym innym meczu.
"Mecz Legia-Polonia zakończył się. Wynik końcowy - jeden-jeden." Że niby już koniec? No weźcie, jeszcze troszkę, przecież Legia co pół minuty jedzie na bramkę! To jak w meczu z Podbeskidziem, ten gol zaraz wpadnie, no już za chwilkę... Niee, dlaczego schodzicie? No panie sędzio, weź nam pozwól jeszcze moment zagrać... Ech, nie ma szans. Czas minął, strzały nad poprzeczką nie dadzą ci wygranej. Remis. Znowu. Tak, jeśli derby mają jakieś słabe strony, to zdecydowanie ich wyniki. Urban nie przerwał swojej serii, zanotował czwarty z rzędu remis z Polonią. Co gorsze, ja nie przerwałam swojej serii, zanotowałam szósty z rzędu mecz na Ł3 bez zwycięstwa Legii. To znaczy wszystkie jakie do tej pory widziałam. (Żeby było bardziej chamsko, dwa razy chciałam iść na mecz i jęczałam w domu pół tygodnia, a tata upierał się, że nie chce albo nie może. Oba mecze zakończy sie zwycięstwami Legionistów). Chyba koniecznie muszę się wybrać na jakiś GKS czy inną Lechię, i jak nadal nie wygrają, uwierzę że to jakaś klątwa albo coś. Ale wtedy musiałabym przestać chodzić na mecze, więc... please no, please no, please no... No, może do wad derbów można zaliczyć kolejną rzecz odkrytą w piątek - że jak na mecz przychodzi 26 tysięcy ludzi, to ciężko wsród nich spotkać jedną konkretną, prawda Julka? :). Hmm, chyba po raz kolejny pozostaje wybrać się na jakiś GKS czy inną Lechię, może wtedy będą lepsze warunki do spotkań - jakaś niedziela, godzina siedemnasta albo co... ;)
Wchodźcie śmiało, jest nas mało..
Takie okrzyki kierowali w kierunku przystanku, na którym stałam, kibice stłoczeni w autobusie bardziej niż śledzie w beczce, kiedy zastanawialiśmy się, czy do środka wejdą jeszcze trzy osoby, czy jednak poczekać na następny. Zaproszenie było jednak wyraźne - i wtedy zdałam sobie sprawę, że koniec meczu Legia-Polonia nie oznacza jeszcze końca derbów. I tak oto, dociskana z jednej strony przez drzwi, z drugiej przez jakiegoś kolesia, a z trzeciej przez szybę, próbowałam dorzucić swój wkład w rozbrzmiewające na cały autobus kolejne to przyśpiewki. Swoją drogą, bardzo ambitni byli to fani. Wszyscy są ściśnięci tak, że palcem ruszyć nie można, a gdy drzwi się otwierają na przystanku, część wręcz wypada na chodnik, bo jest taki tłok, że najmniejsza zmiana położenia powoduje natychmiastową utratę równowagi - no to co śpiewamy? "Kto nie skacze ten z policji hop hop hop!" :). A jeszcze śmieszniejsze jest to, że wyszło! O tym, że autobus był eskortowany przez dwa wozy policyjne, wspomniałam? Ale nagroda mistrza organizacji dla pana, który cztery razy próbował wymusić na drugiej stronie autobusu, żeby odpowiadała na wezwania - dwa pierwsze razy "Druga strona odpowiada" nie było tam nawet słyszalne, bo druga strona była zbyt zajęta śpiewaniem tego, co sami akurat zaplanowali, a gdy za trzecim zamilki, aby już dać mu spokój i odpowiedzieć, tuż po wezwaniu słychać było tylko ciszę i słabe ".... no i co dalej?". A już totalne gratulacje, kiedy wymusił ciszę po drugiej stronie po raz czwarty... i nadal nie przygotował sobie, na co właściwie mają odpowiedzieć. Całe szczęście że już wtedy ktoś mu przyszedł z pomocą, i zaraz cały autobus znowu huczał.
Warszawa, Warszawa Warszawa, CWKS Legia, Warszawa Warszawa... Stłoczeni legioniści to jedna wielka rodzina.
"No dobra ludzie, teraz jeden przystanek cisza na zbieranie oddechu i na Placu Bankowym na cały głos Rzeki przepłynąłem!" Pomysł był dobry, ale fani po derbach przecież nie są w stanie siedzieć cicho nawet przez 10 sekund, więc wykonanie się nie powiodło, i tak każdy krzyczy swoje. Ale i tak wystarczyło, żebym mogła być wręcz zachwycona widząc miny ludzi stojących na przystanku, czekających na autobus i nie spodziewających się, że najedzie im pojazd wypchany do ostatniej deski kibicami :). Wystarczyło, żeby się zasmucić, słysząc "to już nasz przystanek Ula, wysiadamy".
I kierowca też, i kierowca też, kibicuje CWKS!
Czy jakoś tak. Tym tekstem rozbrzmiewał autobus w chwili, gdy z niego wysiadałam. I straszna szkoda, że nikt z nich nie zauważył, że ubyło kilku kibiców, bo wysiadając miałam ochotę odkrzyknąć im wszystkim "Do-wi-dzenia! Do-wi-dzenia!". No ale nikt z nich by tego nawet nie zauważył, więc byłoby to trochę dziwne. Tak więc szłam dalej, nucąc jeszcze w głowie "Rzeki przepłynąłem"...
...żeby ciebie spotkać gdzieś na Muranowie, żeby tobie k...wo poskakać po głowie...
Urocza piosenka o Polonii, czyż nie? Niespodzianka, moja droga do domu wiedzie akurat przez Muranów! "Podobno tam jakieś zamieszanie poloniści robią, lepiej schować barwy.." Tak się słyszało jeszcze przed stadionem. "Schować barwy? Jeszcze czego! Mogę im najwyżej zaśpiewać co nieco w twarz!" Tak odpowiedział mój brak instynktu samozachowawczego. Niestety ani jedno, ani drugie nie miało racji, ponieważ poloniści chyba gdzieś się zmyli i wkrótce bez żadnych problemów znalazłam się już w domu. Po to, żeby się przekonać, że chociaż wszystko już minęło, to atmosfera derbów jest tak niezwykła, że unosi się w powietrzu jeszcze długo.
Unosi się, kiedy przekraczasz drzwi domu nucąc stadionowe przyśpiewki.
Unosi się, kiedy o godzinie 24 wreszcie jesz kolację, a w głowie nadal i tylko Legia, Legia Warszawa.
Unosi się, kiedy kładziesz się spać, a serce cały czas ci drży, jak świeżo po wyjściu ze stadionu.
Unosi się, kiedy następnego dnia, oglądając hit Bundesligi, czujesz dziwne mrowienie wewnątrz, aż nagle orientujesz się, że to nie sprawka Bayernu ani Schalke, to twój mózg nadal podświadomie śpiewa o Legii - tak podświadomie, że nawet przestajesz to czuć, staje się to dla ciebie jak oddychanie.
Unosi się, kiedy zbliża się mecz Barcy, twojej ukochanej drużyny z zagranicy, i już śpiewasz w głowie jej hymn, kiedy nagle postanawiasz dla porównania zanucić i "Sen o Warszawie" - a kiedy kończysz go śpiewać, samej, w myślach, bez dającego zwykle najlepszy efekt tłumu kibiców - dobre pół minuty stoisz i czujesz, że ręce ci się trzęsą, przed oczami mrowi i patrzysz się przed siebie jak zahipnotyzowana.
Czujesz, że wprowadziło cię to w stan transu.
A biorąc pod uwagę moje upodobania muzyczne, jeśli zastosowałam to określenie, to oznacza naprawdę nieziemską sytuację.
Jest tylko jedna kochana drużyna, której dawno oddałem serce swe...
No dobra, może nie tak dawno. Ale po takich wrażeniach - zdecydowanie na długo.
Chociaż w sumie, czy na pewno drużynie?
Czy raczej jej fanom...
Polonia Kaaaaa, Polonia eeeS, Polonia zawsze k...wą jeeeeest...
I choćbym była nie wiem jak kulturalnym człowiekiem nigdy nie używającym wulgaryzmów, nawet się nie obejrzę, a nie mogę się od tego uwolnić i non stop gra mi to w głowie (jak na moich pierwszych derbach), albo wręcz mimowolnie śpiewam z nimi (jak przedwczoraj). Czuję to, kiedy z każdym kolejnym krokiem widzę więcej ludzi w szalikach, i coraz więcej grupek śpiewających różne przyśpiewki. Wreszcie moim oczom ukazuje się pięknie oświetlony stadion na Łazienkowskiej (oczywiście derby zawsze późnym wieczorem, wtedy jest dużo lepszy klimat), wszyscy ci ludzie, którzy stoją pod nim i wiem, że oni czują teraz dokładnie to samo co ja. Piękno derbów jest wtedy, kiedy wreszcie przekraczam bramkę wejściową i mogę się rozejrzeć po schodach prowadzących na wszystkie sektory, obserwować znajdujących się wszędzie fanów, trochę lepiej doczytać, na czym ma polegać oprawa i doping tego dnia, jeszcze kupuję sobie małą mineralkę, żeby sobie w trakcie meczu nawadniać gardło zdarte od dopingowania, i już nadchodzi ten moment. I czuję, że już mogę wchodzić na właściwą część stadionu, znajduję schody na mój sektor, moich uszu już dobiega muzyka grana na płycie boiska, podczas gdy piłkarze się rozgrzewają. Robię kolejne kroki po schodach, aż wreszcie nadchodzi ta chwila. W przejściu dostrzegam błysk lamp oświetlających boisko i czarne nocne niebo nad nimi. Idę dalej, i z każdym pokonanym schodkiem rozpościera mi się widok na coraz większą część boiska, dostrzegam już zieloną murawę, ćwiczących na niej zawodników, wielki baner reklamowy Królewskiego fruwający gdzieś na środku, a wreszcie robię ostatni krok na najwyższy schodek i widzę już nawet logo Ekstraklasy położone na kole środkowym. Rozglądam się po trybunach i już czuję, co się tu będzie działo najbliższe dwie godziny. Wreszcie kieruję się do swojego miejsca, zajmując je, spoglądam lekko w kierunku Żylety. I oczywiście nie jestem w stanie w żaden sposób się zawieść. Żyleta już od dawna jest w komplecie i śpiewa na całe gardło, mimo że do rozpoczęciu meczu zostało niemal pół godziny. Ale jeśli u nas w Polsce jest ktoś, kto wykonuje swoją robotę nie tylko wystarczająco dobrze, ale wręcz powyżej wszelkich oczekiwań, to są to piłkarscy fani. I tak oto dalej patrzę w ich stronę, słucham kolejnych przyśpiewek, aż wreszcie - mimo że to głupie uczucie, kiedy wokół ciebie ludzie milczą bądź rozmawiają ze sobą i generalnie nie są tym aż tak zainteresowani - przyłączam się, w oczekiwaniu na rozpoczęcie spotkania.
Jedno miasto i jeden klub, Legia Warszawa, Legia aż po grób...
I tak mijają kolejne minuty... Śpiewam. Oglądam skład prezentowany przez chłopców z akademii (uwielbiam tą chwilę, oni tak uroczo wyglądają, gdy podskakują na boisku ^^). Słucham jednym uchem tego, co gada spiker. "Marciniak sędziuje? No weźcie se jaj nie róbcie". Po raz kolejny czytam informację o akcji "pokaż czerwoną kartkę wojewodzie" przeciw zamykaniu trybun. Nawet nie zauważam, kiedy z ust spikera pada zdanie, które zawsze wywołuje nad wyraz intensywne bicie serca, i kiedy już wiem, że za chwilę nadejdzie moment, kiedy wszystko jest możliwe. Drżenie serca, łzy w oczach, niezwykłe podniecenie wewnątrz... tak jest, proszę wszystkich kibiców o powstanie, za chwile odśpiewamy... Sen o Warszawie!
Wszyscy kibice stoją.
Wszystkie szaliki w górę.
Mam tak samo jak ty... miasto moje a w nim...
Trzymam barwy wysoko w górze. Zdzieram gardło, jak rzadko kiedy mam okazję.
Zobaczysz, jak przywita pięknie nas, warszawski dzień...
Szum, wszyscy siadają. Ale w środku nadal coś mi pulsuje, jeszcze dobre kilkadziesiąt sekund stoję jak zahipnotyzowana. Ale tak nie można długo, już trzeba klaskać, bo Legioniści wchodzą na murawę! Już trzeba żałować, że nie umiem gwizdać, żeby jakoś "uprzejmie" powitać zespół gości :). Już trzeba szykować kartkę dla wojewody, bo chociaż umówiony był pierwszy gwizdek sędziego - reszta stadionu trochę się wyrwała i wystawiła ją wcześniej. Wreszcie... ruszyli. Przyglądam się kilka minut z zainteresowaniem. Później dużo większe zainteresowanie przyciągają wydarzenia na trybunach. I tak oto z każdą kolejną przyśpiewką intonowaną na Żylecie czuję się trochę bardziej swobodnie, aż wreszcie nawet już nie słyszę, że naokoło nikt nie śpiewa aż tak głośno. Owszem, Żyleta prowadzi doping, ale to nie oznacza, że reszta stadionu ma milczeć! I tak moje śpiewanie nie jest jakieś bardzo głośne. Nie mam donośnego głosu, dlatego nigdy nie nadawałabym się na gniazdowego. Pamiętam turnieje międzyklasowe w piłkę nożną w gimnazjum. Co chwila podchodziłam do któregoś z kolegów z prośbą "no weeeeź coś zaintonuj, bo jak ja rzucam, to nikt nie odpowiada i się głupio czuję..." A w drugiej klasie były momenty, że byliśmy najgłośniejszą klasą nawet na meczu dwóch klas równoległych, kiedy nasza drużyna nie grała. A może to właśnie dlatego, że nasza nie grała, bo większość kibiców klasowych występowała w niej, więc jak grała, to nie mogła jednocześnie dopingować. Zostawały - poza mną - może ze 3 osoby, ale nawet one nie były takie zapalone. Wtedy stwierdziłam, że już nigdy nie będę intonować żadnych przyśpiewek. Ale śpiewać mogę, dlatego co nie zacznie Żyleta - zaraz wrzeszczę z nimi. No chyba, że to któraś z dłuższych przyśpiewek, które jeszcze nie do końca znam, bo nie są śpiewane tak często. Wtedy tylko nadstawiam uszu, ogarniam szybciutko słowa i zaraz dołączam. No dobra, czasami przerywam a to na łyka wody, a to popatrzeć, co się dzieje na boisku ("No K@%!&#, nie wpuszczajcie ich tak łatwo w pole karne!"), ale generalnie...
Cały stadion tańczy z nami, cały stadion tańczy z nami
Tuż przed meczem była taka dyskusja z koleżanką taty, z którą się zabrałam na mecz: "Nie zimno ci Ula będzie? Trochę późno jest..." "Ależ skąd! Ta kurtka jest całkiem ciepła, a poza tym będzie gorąca atmosfera na meczu!" Fakt, Żyleta umie też zadbać o pozostałych kibiców. Teraz jest jeszcze wrzesień, ale na przykład w zeszłym sezonie na meczu LE z PSV Eindhoven byłam w połowie lutego, a mecz się zaczął 21:05. Mrozy jak nie wiem. A kogo to obchodzi... Po co wydawać na centralne ogrzewanie, skoro i tak najlepszym sposobem na mróz jest zbiorowa labada! Jeden z najfajniejszych momentów całego meczu. Generalnie lubię tańczyć, ale jakbym na którymś treningu się przyznała, że czasami lepsze od jakichś skomplikowanych choreografii hiphopowych czy jazzowych jest zwykłe podskakiwanie - bo do tego sprowadza się labada stadionowa - to chyba by mnie ktoś zadźgał. No chyba, że wcześniej zaciągnęłabym go na mecz - bo nie wierzę, żeby stojąc na trybunach Ł3, kiedy wszyscy czują się sobie niewiarygodnie bliscy i chwytają za ramiona, żeby razem poskakać, nie poczuć duszy tego "tańca". Jeden z najlepszych rozruszników atmosfery na stadionie, bo Żyleta Żyletą, ale reszta trybun też musi być aktywna! Ale na szczęście aktywizować ją legijni ultrasi potrafią - jeśli akurat cały stadion nie tańczy z nami, to przynajmniej odpowiada. No to wszyscy razem: "KTO WYGRA MECZ?"
9... 8... 7... - jak się odpowiednio skupi, to słychać gniazdowego. 6... 5... 4... Oho, coś się kroi, trzeba patrzeć na Żyletę. 3... 2... 1... WOW. OMG. I JESZCZE RAZ WOW. Niby widziałam oprawę z racami już wiele razy, ale nadal robi ona na mnie niesamowite wrażenie. Ręką sięgam do kieszeni po telefon, żeby jakoś ją uwiecznić, ale szybko okazuje się, że wbudowany aparat nie zadziała przy tak słabym poziomie baterii, do jakiego doprowadziłam moją komórkę, więc praktycznie na oślep wciskam ją z powrotem do spodni, byleby nie odrywać wzroku od kliku rac świetlnych płonących na trybunie północnej. Co się dzieje na boisku? Nie mam pojęcia. Te światła wydają się niby zwyczajne, trochę pirotechniki, nic więcej... a jednak ich blask jest tak hipnotyzujący, że tego wręcz nie da się opisać.
"Przypominamy o całkowitym zakazie używania środków pirotechnicznych na trybunach"... Och, naprawdę, nie możesz się raz zamknąć? Nie widzisz, jak to niesamowicie wpływa na całą atmosferę? Nikomu nic się nie dzieje, żadna krzywda, poza tym, że efekt jest taki, jaki rzadko gdzie można zobaczyć... Nie jestem typem osoby, która "JP na 100%" i w ogóle nie obchodzi mnie, czy coś jest zabronione, sama wszystko wiem najlepiej, a zasady są po to, żeby je łamać. Potrafię przyjąć do siebie zakazy. Ale tylko pod warunkiem, że są odpowiednio i zrozumiale uzasadnione. Zakaz używania pirotechniki w oprawach meczowych jest oparty na zasadzie "nie, bo nie". "Nie, bo my tak mówimy". "Nie, bo chcemy wam koniecznie pokazać, że jesteśmy od was lepsi i mocniejsi i dlatego będziemy was wkurzać". Dlatego chrzańcie się. Race - zwłaszcza takie, jak na ostatnich derbach - dają nieziemski efekt. Dlatego nie dziwcie się, że są używane. I póki żadna z nich nie spadnie na boisko - nadal czekam na racjonalne argumenty, dlaczego są złe. W międzyczasie, pozwólcie że nadal będę się wpatrywać w cudownie oświetloną Żyletę.
Po kilku chwilach śledzę akcję Polonii, która niebezpiecznie zbliżyła się do bramki Kuciaka. Na szczęście w porę udało się wybić piłkę. Znowu odwracam głowę w kierunku pola karnego Polonii, a za nim również Żylety.
Tuż pod zadaszeniem widać delikatne resztki dymu. Na mej twarzy pojawia się mimowolny uśmiech.
"No dalej, wybij ta piłkę, Łukasik, trzymaj ją... mówiłam trzymaj! No leć po nią teraz, wracaj się! Uważaj! Tylko żeby nie... K@#$%&*! MAĆ!" Tak mniej więcej wyglądała 29 minuta meczu z perspektywy trybun. Z perspektywy dziennikarza Onetu - "Na trybunach nie do końca wypełnionej areny zapanowała konsternacja." Bzdury pan gada, panie dziennikarzu. Spiker odbębnił o bramce dla gości, bo musiał, odbębnił też o żółtej kartce za zdjęcie koszulki (nadal nie rozumiem istoty tego przepisu), a Żyleta dalej swoje...
Legia Legia Legia Legia gol, Legia gol, Legia gooool...
Doprosili się. "Dajecie pod ich bramkę! Ale szybko mi tu! Lecisz Kosa, biegiem chłopie, już blisko, i... NO EEEEEEEJ! MARCINIAK....ufff, ocaliłeś życie. Tylko teraz Ljuboja błagam, strzel to, błagam strzel, błagam strzel, błagam strzel....JEEEEEEEEEEEEEEEST!!!!"
Na trybunach euforia. Ludzie rzucają się na siebie, jakiś chłopiec wskakuje ojcu w ramiona... Też miałam olbrzymią ochotę wyściskać wszystkich ludzi w promieniu 4 miejsc ode mnie, ale byłoby to dość dziwne. Jednak z mojej perspektywy zdecydowanie uzasadnione - tak się składa, że od 5 meczów, czyli ponad roku, we wszystkich starciach, jakie oglądałam na żywo z Łazienkowskiej, "Wojskowi" nie strzelili nawet gola. Kiepskich rywali sobie wybierałam. No cóz, trzeba było iść na jakiś GKS czy inny taki wynalazek. Jak się chodzi na PSV Eindhoven czy Borussię Dortmund (nawet taką udawaną), to nie ma co się dziwić, że Legia przegrywa. No ale z klubem trzeba być zawsze. Jakbym nie poszła na mecz z Holendrami, to bym nie doświadczyła najpiękniejszej chwili, jaką widziałam na Pepsi Arenie, nie licząc wszelkich wykonań "Snu o Warszawie". Ciemna noc, 10 minut do końca meczu, Legia w osłabieniu i z trzema golami w plecy... Żyleta drze się na całe gardło: "Trzy do zera to za mało by kibiców zabolało...". To najbardziej kocham w piłce. Wierność klubowi na dobre i na złe. Dlatego i w złych chwilach warto być blisko. Nie zmienia to jednak faktu, że chętnie bym obejrzała wreszcie, jak wygląda Łazienkowska, gdy Legia zwycięża, więc z tego gola ucieszyłam się jak oszalała. A darłam się, nawet jak na meczowe podniesione standardy, ogromnie.
Mistrzem Polski jest Legia, Legia najlepsza jest...
Im bliżej było końca pierwszej połowy, tym uważniej śledziłam również wydarzenia boiskowe. Być może dlatego, że po wyrównaniu natychmiast należało pójść za ciosem - w końcu po raz kolejny mamy mecz, który wręcz trzeba wygrać. Na Żylecie i tak nie działo się już zbyt wiele - na zakończenie przyśpiewki były głównie te krótkie i znane przez wszystkich, więc nawet bez większego namysłu mogłam je powtarzać, jednocześnie nie odrywając wzroku od meczu. Chociaż to ostatnie kończyło się głównie na tym samym. No strzelaj wreszcie, ile będziesz stał w tym polu karnym! Ta, pięknie, tylko czemu znowu nad poprzeczką! Dajesz chłopie, pędzisz pod tą bramkę! No k****, czemu znowu to samo! Uff, chociaż rożny... Ale ile razy będziecie dosrodkowywac do Pawełka! "Uprzejmie prosimy o tfyasfafhsdahdfafhajskdfhsd..." A nie, to akurat jakaś babka z głośników. Ale o co chodzi i dlaczego wszyscy gwiżdżą? "Uprzejmie prosimy o nie zastawianie przejść ewakuacyjnych oraz zdjęcie niewymiarowej flagi". Aaa, o to chodzi, już rozumiem. "Uprzejmie prosimy o nie zastawianie przejść ewakuacyjnych oraz zdjęcie niewymiarowej flagi". No dobra, już słyszeliśmy... "Uprzejmie prosimy o nie zastawianie przejść ewakuacyjnych oraz zdjęcie niewymiarowej flagi". JASNE, MOŻESZ SIĘ WRESZCIE ZAMKNĄĆ? Ooo, podziałało. Jezu, tych ludzi już do końca pogięło. No dajesz, dajesz, strzelaj... k****!
Zostaw kibica, hej k...wo zostaw kibica...
Ale że co? Co tam się właściwie dzie... NO NIE. Tylko mi nie mówcie, że te... nie będę się wyrażać, żeby nie używać niecenzuralnych słów, wyprowadzają kibiców z Żylety! Ani mi się ważcie ich ruszać, co to za derby bez nich! Co to w ogóle za doping bez nich! No hej, słyszycie co się do was mówi? No zostaw kibica! Nie ruszaj! Odczep się! No please, tylko nie Żyleta... Co będzie z atmosferą? Ejjj nie, ja się na to nie zgadzam... Czy ktoś tam mógłby mi odpowiedzieć?
"Pierwsza połowa meczu zakończyła się. Wynik do przerwy - jeden-jeden. Taa, dzięki. Zdecydowanie o taką odpowiedź mi chodziło.
My kibice z Łazienkowskiej nie poddamy się...
Tak ze smutnych rozważań w trakcie przerwy wyrwał mnie początek drugiej połowy. No brawo, czyżby jednak... Zaraz, chwila. To z zupełnie drugiej strony nadciąga... No tak, jak Żyleta nie może, to zawsze jest trybuna południowa :). Zawsze jest reszta stadionu. Tak jest policjo, tak jest wojewodo, próbuj dalej. Nie wiem, co zamierzasz teraz zrobić, ale wiem, że i tak ci się to nie uda. Zamkniesz Żyletę, to dopingować będzie południowa. Zamkniesz południową, zostanie wschodnia. Zamkniesz wschodnią - ostatecznie są jeszcze sektory rodzinne. VIPy pomijam, one nigdy nie będą dopingować. Siedzą w tych swoich odgrodzonych lożach i się gapią. To po co w ogóle przychodzą na stadion? Ale poza VIPami, wszyscy jesteśmy razem z Żyletą i z Legią. A jak zamkniesz cały stadion, to będziemy się zbierać pod bramkami i dalej krzyczeć. Serio, widziałam jak pozamykali stadiony po tym feralnym meczu w Bydgoszczy. Akurat w telewizji leciał ten mecz Lecha, który grali przy pustych trybunach. Poza tym, że żałośnie to wyglądało, to nadal było słychać parę okrzyków. Mimo, że na stadionie były pustki. Ale ludzie stali pod stadionem, i nawet stamtąd ich krzyki dobiegały płyty boiska. A spod stadionu nikt nas, kibiców, przepędzić nie może. Dlatego co byście nie robili, my tam będziemy. My kibice z Łazienkowskiej nie poddamy się!
-Za nasze miasto!
-I za te barwy!
-Oddamy całe życie swe!
Taak, Żyleta też tuż po chwili wróciła. I znowu było widać, że robią różnicę. To znaczy, inaczej - jak południowa przez chwilę prowadziła doping, nie można było mieć żadnych zastrzeżeń. Przyśpiewki głośno, śpiewane przez całą trybunę i ludzie na wschodniej chętnie dołączali i wydawało się, że tak się spokojnie zastąpi największych ultrasów. Aż dopóki ci się nie przyłączyli. Jak huknęli, to znowu można było mieć wrażenie, że stadion się trzęsie. No i tylko oni prowadzą dialogi z resztą stadionu, a ja je uwielbiam, pewnie dlatego, że wtedy widzę, że wszyscy naokoło mnie też śpiewają. Hmmm... chyba muszę poważnie zastanowić się nad zmianą miejsca. Albo nauczyć się śpiewać tak, żeby inni zaraz dołączali. Albo po prostu podziwiać, co tam dalej wytwarza Żyleta.
Woow, ognisko! Ale jakie! Normalnie ognisko płonie między rzędami! Nie jest to taki efekt jak race, ale też fajnie tak popatrzeć na ogień palący się jak gdyby nigdy nic na trybunie. Chociaż w sumie tak teraz to się zastanawiam jak oni pilnowali tego ognia, bo pożar na Żylecie to niekoniecznie jest to, czego bym chciała najbardziej. I chyba nie tylko ja. Chociaż z drugiej strony...
"Uprzejmie prosimy o ugaszenie ognia na trybunie północnej".
Niech żyje wolność, wolność i swoboda...
"Uprzejmie prosimy o ugaszenie ognia na trybunie północnej".
Niech żyje zabawa, i Legia Warszawa...
Hahahaha. Teraz to już na pewno nikt się was nie będzie słuchał. Już i tak oprawa derbów była taka, że na pewno - biorąc pod uwagę ostatnie zabraniające niemal wszystkiego wytyczne - zamkną najważniejszą trybunę na stadionie, więc teraz to raczej kibicom generalnie zwisa, czym im pogrozicie. Jak to ostatnio usłyszałam - skoro i tak zrobią wszstko, żeby zamknąć Żyletę, to niech chociaż będzie wiadomo, za co to robią. A derby to idealna okazja, a nawet wręcz obowiązek, żeby doping zorganizować na najwyższym możliwym poziomie. I fakt, co jak co, ale w ten magiczny piątek cała Żyleta o co najmniej połowa kibiców na reszcie stadionu, wszyscy ultrasi i co najmniej połowa zwykłych kibiców, a nawet pikników, spisali się rewelacyjnie. Pokazali szczyt swoich możliwości. Każdy, kto zastanawiał się nad pójściem, a ostatecznie się nie wybrał, niech żałuje; każdy, kto nigdy nie chciał takiego meczu zobaczyć, niech już zacznie planować wyjście na następny - to jest widowisko, którego trzeba doświadczyć przynajmniej raz w życiu. A w moim przypadku - najpewniej będą to już każde kolejne derby, jakie się odbędą. I pomyśleć, że jeszcze niedawno te derby mogły w ogóle się nie odbyć, a ja jeszcze na początku się z tego cieszyłam! O nie, ani razu więcej. Rok bez derbów to rok stracony, bo drugiego takiego widowiska kibice nie zrobią na żadnym innym meczu.
"Mecz Legia-Polonia zakończył się. Wynik końcowy - jeden-jeden." Że niby już koniec? No weźcie, jeszcze troszkę, przecież Legia co pół minuty jedzie na bramkę! To jak w meczu z Podbeskidziem, ten gol zaraz wpadnie, no już za chwilkę... Niee, dlaczego schodzicie? No panie sędzio, weź nam pozwól jeszcze moment zagrać... Ech, nie ma szans. Czas minął, strzały nad poprzeczką nie dadzą ci wygranej. Remis. Znowu. Tak, jeśli derby mają jakieś słabe strony, to zdecydowanie ich wyniki. Urban nie przerwał swojej serii, zanotował czwarty z rzędu remis z Polonią. Co gorsze, ja nie przerwałam swojej serii, zanotowałam szósty z rzędu mecz na Ł3 bez zwycięstwa Legii. To znaczy wszystkie jakie do tej pory widziałam. (Żeby było bardziej chamsko, dwa razy chciałam iść na mecz i jęczałam w domu pół tygodnia, a tata upierał się, że nie chce albo nie może. Oba mecze zakończy sie zwycięstwami Legionistów). Chyba koniecznie muszę się wybrać na jakiś GKS czy inną Lechię, i jak nadal nie wygrają, uwierzę że to jakaś klątwa albo coś. Ale wtedy musiałabym przestać chodzić na mecze, więc... please no, please no, please no... No, może do wad derbów można zaliczyć kolejną rzecz odkrytą w piątek - że jak na mecz przychodzi 26 tysięcy ludzi, to ciężko wsród nich spotkać jedną konkretną, prawda Julka? :). Hmm, chyba po raz kolejny pozostaje wybrać się na jakiś GKS czy inną Lechię, może wtedy będą lepsze warunki do spotkań - jakaś niedziela, godzina siedemnasta albo co... ;)
Wchodźcie śmiało, jest nas mało..
Takie okrzyki kierowali w kierunku przystanku, na którym stałam, kibice stłoczeni w autobusie bardziej niż śledzie w beczce, kiedy zastanawialiśmy się, czy do środka wejdą jeszcze trzy osoby, czy jednak poczekać na następny. Zaproszenie było jednak wyraźne - i wtedy zdałam sobie sprawę, że koniec meczu Legia-Polonia nie oznacza jeszcze końca derbów. I tak oto, dociskana z jednej strony przez drzwi, z drugiej przez jakiegoś kolesia, a z trzeciej przez szybę, próbowałam dorzucić swój wkład w rozbrzmiewające na cały autobus kolejne to przyśpiewki. Swoją drogą, bardzo ambitni byli to fani. Wszyscy są ściśnięci tak, że palcem ruszyć nie można, a gdy drzwi się otwierają na przystanku, część wręcz wypada na chodnik, bo jest taki tłok, że najmniejsza zmiana położenia powoduje natychmiastową utratę równowagi - no to co śpiewamy? "Kto nie skacze ten z policji hop hop hop!" :). A jeszcze śmieszniejsze jest to, że wyszło! O tym, że autobus był eskortowany przez dwa wozy policyjne, wspomniałam? Ale nagroda mistrza organizacji dla pana, który cztery razy próbował wymusić na drugiej stronie autobusu, żeby odpowiadała na wezwania - dwa pierwsze razy "Druga strona odpowiada" nie było tam nawet słyszalne, bo druga strona była zbyt zajęta śpiewaniem tego, co sami akurat zaplanowali, a gdy za trzecim zamilki, aby już dać mu spokój i odpowiedzieć, tuż po wezwaniu słychać było tylko ciszę i słabe ".... no i co dalej?". A już totalne gratulacje, kiedy wymusił ciszę po drugiej stronie po raz czwarty... i nadal nie przygotował sobie, na co właściwie mają odpowiedzieć. Całe szczęście że już wtedy ktoś mu przyszedł z pomocą, i zaraz cały autobus znowu huczał.
Warszawa, Warszawa Warszawa, CWKS Legia, Warszawa Warszawa... Stłoczeni legioniści to jedna wielka rodzina.
"No dobra ludzie, teraz jeden przystanek cisza na zbieranie oddechu i na Placu Bankowym na cały głos Rzeki przepłynąłem!" Pomysł był dobry, ale fani po derbach przecież nie są w stanie siedzieć cicho nawet przez 10 sekund, więc wykonanie się nie powiodło, i tak każdy krzyczy swoje. Ale i tak wystarczyło, żebym mogła być wręcz zachwycona widząc miny ludzi stojących na przystanku, czekających na autobus i nie spodziewających się, że najedzie im pojazd wypchany do ostatniej deski kibicami :). Wystarczyło, żeby się zasmucić, słysząc "to już nasz przystanek Ula, wysiadamy".
I kierowca też, i kierowca też, kibicuje CWKS!
Czy jakoś tak. Tym tekstem rozbrzmiewał autobus w chwili, gdy z niego wysiadałam. I straszna szkoda, że nikt z nich nie zauważył, że ubyło kilku kibiców, bo wysiadając miałam ochotę odkrzyknąć im wszystkim "Do-wi-dzenia! Do-wi-dzenia!". No ale nikt z nich by tego nawet nie zauważył, więc byłoby to trochę dziwne. Tak więc szłam dalej, nucąc jeszcze w głowie "Rzeki przepłynąłem"...
...żeby ciebie spotkać gdzieś na Muranowie, żeby tobie k...wo poskakać po głowie...
Urocza piosenka o Polonii, czyż nie? Niespodzianka, moja droga do domu wiedzie akurat przez Muranów! "Podobno tam jakieś zamieszanie poloniści robią, lepiej schować barwy.." Tak się słyszało jeszcze przed stadionem. "Schować barwy? Jeszcze czego! Mogę im najwyżej zaśpiewać co nieco w twarz!" Tak odpowiedział mój brak instynktu samozachowawczego. Niestety ani jedno, ani drugie nie miało racji, ponieważ poloniści chyba gdzieś się zmyli i wkrótce bez żadnych problemów znalazłam się już w domu. Po to, żeby się przekonać, że chociaż wszystko już minęło, to atmosfera derbów jest tak niezwykła, że unosi się w powietrzu jeszcze długo.
Unosi się, kiedy przekraczasz drzwi domu nucąc stadionowe przyśpiewki.
Unosi się, kiedy o godzinie 24 wreszcie jesz kolację, a w głowie nadal i tylko Legia, Legia Warszawa.
Unosi się, kiedy kładziesz się spać, a serce cały czas ci drży, jak świeżo po wyjściu ze stadionu.
Unosi się, kiedy następnego dnia, oglądając hit Bundesligi, czujesz dziwne mrowienie wewnątrz, aż nagle orientujesz się, że to nie sprawka Bayernu ani Schalke, to twój mózg nadal podświadomie śpiewa o Legii - tak podświadomie, że nawet przestajesz to czuć, staje się to dla ciebie jak oddychanie.
Unosi się, kiedy zbliża się mecz Barcy, twojej ukochanej drużyny z zagranicy, i już śpiewasz w głowie jej hymn, kiedy nagle postanawiasz dla porównania zanucić i "Sen o Warszawie" - a kiedy kończysz go śpiewać, samej, w myślach, bez dającego zwykle najlepszy efekt tłumu kibiców - dobre pół minuty stoisz i czujesz, że ręce ci się trzęsą, przed oczami mrowi i patrzysz się przed siebie jak zahipnotyzowana.
Czujesz, że wprowadziło cię to w stan transu.
A biorąc pod uwagę moje upodobania muzyczne, jeśli zastosowałam to określenie, to oznacza naprawdę nieziemską sytuację.
Jest tylko jedna kochana drużyna, której dawno oddałem serce swe...
No dobra, może nie tak dawno. Ale po takich wrażeniach - zdecydowanie na długo.
Chociaż w sumie, czy na pewno drużynie?
Czy raczej jej fanom...
Liga Mistrzów - gdzie niemożliwe staje się możliwe
Moja najukochańsza Ligo Mistrzów!
Cudownie jest móc znowu Cię zobaczyć. Nawet nie wiesz, jak tęskniłam za tobą podczas tej trzymiesięcznej rozłąki. Proszę, nie opuszczaj mnie już więcej na dłużej niż dwa tygodnie. Tylko Ty potrafisz robić tak niesamowite rzeczy, jak przez ostatnie dwa dni, Ty jedyna sprawiasz, że dzieją się rzeczy, które uznawałam za niemożliwe, bez Ciebie, świat wydaje się pusty i czegoś brakuje. Niesamowicie się cieszę, że wreszcie wróciłaś.....
Tak, wiem, że brzmi to psychicznie i to bardzo. Cóż jednak zrobić, to jest pierwsze, co przychodzi mi na myśl, gdy słyszę o LM. Już od dawna wiem, że jestem nienormalna i gdy moje rówieśniczki ganiają za chłopakami i im rzucają wyznania miłosne, ja mam tylko jedną opcję, żeby nie być forever alone:
A właściwie, to nawet nie chodzi o brak innych opcji, tylko o to, że i tak wydaje mi się ona najlepsza. No bo jak tu nie kochać Ligi Mistrzów, kiedy serwuje nam ona takie niesamowite mecze? Jak nie kochać rozgrywek, gdzie możemy spotkać wszystkie najlepsze zespoły Starego Kontynentu, które rzucają wszystkie swoje talenty i umiejętności w stworzenie wspaniałego widowiska? Jak nie kochać turnieju, w którym jest tak niesamowity, niemożliwy do podrobienia klimat? Jak nie kochać, jeśli tylko tu dzieją się rzeczy, na myśl o których w innych okolicznościach mogłabym co najmniej kręcić z niedowierzaniem głową, a najpewniej nawet wręcz zadławić się własną śliną z oburzenia? Jeśli najbardziej znienawidzona przeze mnie drużyna przegrywa 2:1 na 5 minut przed końcem meczu, który przegrać wręcz powinna, a mimo to wychodzi z tego starcia zwycięska, i wiem, że może to w jednej chwili całkowicie ich odmienić i zakończyć tą rajską sytuację ich kryzysu, a mimo to jestem po meczu zadowolona, po prostu z pięknego spotkania? Takie sytuacje przecież nie mają prawa się zdarzać! Jeśli więc jednak do nich dochodzi, to wiedz, żecoś się dzieje wreszcie zaczęła się tak wytęskniona przeze mnie LM.
A tak właśnie było. I w sumie nic dziwnego - do pierwszego meczu LM w tym sezonie odliczałam wręcz dni, godziny i minuty, dzień, w którym wreszcie się miało zacząć, traktowałam jak święto narodowe. A do tego doszedł jeszcze na samo rozpoczęcie mecz, który na papierze wydawał się być najpewniej najmocniej obsadzonym w całej fazie grupowej, kwintesencją istoty Ligi Mistrzów. I można o nim powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że zawiódł oczekiwania kibiców. Był dokładnie taki, jaki wszyscy chcieliśmy zobaczyć - wyrównany, pełen emocji, toczony w niesamowitym tempie, z pięknymi akcjami i zagraniami na wysokim poziomie, a do tego mnóstwo zwrotów akcji i rozstrzygnięcie w samiusieńkiej końcówce. Dla fanów futbolu - spotkanie idealne. No chyba, że ktoś jest kibicem Man City - strata zwycięstwa w ostatnich minutach zawsze boli, a kiedy w 5 minut ze zwycięzcy stajesz się przegrywającym i to w grupie, gdzie każdy punkt może zaważyć o awansie lub nie (i to jeszcze jeśli na jego brak nie możesz sobie pozwolić, jeśli chcesz udowodnić, że coś znaczysz), to naprawdę może być tragedia. Tyle że kibiców Man City poza samym Manchesterem oczywiście nie ma zbyt wiele, bo nie jest to klub z olbrzymią tradycją globalną, a ludzi którzy przyszli po szejkach jako wielkich kibiców nie liczę. Ale przecież są ludzie, którzy mogą być niezadowoleni nie dlatego, że "The Citizens" przegrali, ale dlatego, że Real wygrał. A grono antimadritistów jest całkiem spore - zresztą sama się do nich zaliczam. I dla takich ludzi (oraz dla mnie) ten wynik jest wręcz tragedią: Real w kryzysie, po najgorszym starcie ligowym od lat, gra w Lidze Mistrzów i na inaugurację od razu podejmuje mistrza Anglii, drużynę napakowaną gwiazdami i kasą, jeden z najlepszych kandydatów na poradzenie sobie z kastylijską drużyną - a jednak mimo tak mocnego przeciwnika i beznadziejnej formy, potrafią zwyciężyć - ba, pokazać niezwykły charakter i w 5 minut wyjść z 1:2 na 3:2. W normalnym świecie takie mecze są przełomami dzielącymi najlepsze sezony klubów na "przed i po", na epokę kryzysu i epokę sukcesów. To zdecydowanie świetne wieści dla madritistów, dużo gorsze dla fanów ich największego rywala - teraz już raczej tak łatwo w lidze nie będzie, nie ma też już szans na dalsze korzystanie z zapaści formy "Królewskich". Wręcz powód do rozpaczy. Tyle że mamy tu jeden niezwykle znaczący wyjątek - to jest Liga Mistrzów. Tutaj największą wartością jest to, że spotykają się tak wielkie kluby, jakie nie miałyby szans się spotkać w żadnych innych okolicznościach. A to oznacza, że potrafią stworzyć niesamowite widowiska i to z nich trzeba się cieszyć przede wszystkim. I tak właśnie się stało, i tak oto - cudem uczynionym przez Champions League - mimo, że ten wynik jest z mojej perspektywy tragiczny, z meczu jestem zachwycona. Bo było to widowisko, jakich nie spotyka się często.
Zresztą inne kluby tego dnia też się popisały - najbardziej dumna jestem z Malagi, która wbiła aż trzy bramki ładowanemu ruskimi petrodolarami Zenitowi z Hulkiem i Witselem za 90 milionów w składzie. I tak, wiem, że Malaga też jest wspierana przez szejków, ale po pierwsze, jest hiszpańska (dla mnie to duży argument), a po drugie, zobaczcie sobie kiedyś jej skład i policzcie przepłacane gwiazdy wyciągnięte zielonymi papierkami z europejskich potęg. Zero. Zresztą ci szejkowie zastanawiają się nad rezygnacją ze sponsorowania Andaluzyjczyków, więc już w ogóle nie powinno się jej traktować na równi z bogatymi potęgami. A jednak wygrała, i to bardzo przekonująco. Niestety losu rosyjskiego potentata nie podzieliło PSG, które urządziło sobie festiwal strzelecki na zgliszczach Dynama Kijów. No ale ukraiński klub to jednak innej klasy rywal niż Malaga, która jednak rywalizowała już nie raz z Realem i Barcą, więc doświadczenie w walce z potęgami ma, tak więc nie ma powodów do zdziwienia. A w sumie chyba najbardziej cieszy fakt, że wszędzie, gdzie grał ze sobą zespół, który typowałam do awansu z klubem, który według mnie miał sobie nie poradzić, to sprawdzały się moje przewidywania. A ja nigdy nie trafialam typów, więc... A może jednak zacznę robić to częściej? :) I tak, cieszę się z tego bardziej niż z tego, że Lewy został bohaterem Dortmundu - tak, na pewni dzięki temu wreszcie jego nazwisko zacznie być rozpoznawalne szerzej w Europie, a najpewniej oznacza to również, że wreszcie się przełamał i zacznie grać tak, jak sezon temu, jeszcze umacniając swoją pozycję, a to dobrze i dla niego, i dla Polski. Obiecałam sobie jednak, że choćby nie wiem jak grali, nie będę chwalić ani jego, ani Kuby, dopóki nie przestaną gwiazdorzyć. I nie, nie jest to żaden protest ani nic - no please, bo akurat ich obchodzi opinia kibiców. Ale dla mnie gwiazdorzenie to najgorsza wada, jaka może przytrafić się piłkarzowi i nieważne, jak by świetnie nie grał, i tak jego umiejętności mi tego nie zrekompensują. Aczkolwiek nie ukrywam, że z tego gola osobiście bardzo się cieszę.
Chwalić jednak będę i to bardzo innych zawodników, z których gry cieszę się zawsze i którzy grali dzień późnej. Zwłaszcza że Barca paradoksalnie, chociaż nikt się tego nie spodziewał, musiała wykazać się prawie takim samym powrotem jak poprzedniego dnia ich najwięksi krajowi rywale, i to mimo tego, że Spartaka nigdy nikt by nie postawił obok Manchesteru City. No hello, ten klub rok temu przegrał z Legią Warszawa! A mimo to udało mu się postawić twarde warunki i nawet przez dłuższy czas prowadzić. I nieważne, że wyrównująca bramka była praktycznie prezentem dla Rosjan - to nie był nawet zwyczajny samobój, to był normalny strzał na bramkę! Tyle że własną... Trzeba jednak im przyznać, że przez długi czas umieli utrzymać ten wynik i kazać mi drżeć zaniepokojonej , ewentualnie załamywać się, że rok temu przegrali z Legią, a teraz prowadzą z Barceloną! Legia... Barca... Legia... Barca... Legia... Barca... Widać różnicę? Jak to możliwe, że rosyjskie kluby potrafią przejść ten dystans w jeden rok, a polskie męczą się z nim od chyba 20 i nadal bez efektów? Jak to jest, że klub, który rok temu przegrał z Legią, teraz sprawia, że przeklinam wynik Man Utd z zeszłego roku, bo tak to przynajmniej mogłabym sobie powtarzać "ten mecz jest bez znaczenia, i tak wyjdą z grupy..." A tak to wiedziałam, że te punkty mają olbrzymie znaczenie, jeśli nawet nie w tabeli, to chociaż mentalne - Real w ostatniej chwili zwycięża, chociaż 5 mi wcześniej przegrywał, Barca miała mecz pod kontrolą, a jednak przegrała, wszyscy widzą, jakie by to mogło przynieść efekty. Ligomistrzowa zmiana warty. Całe szczęście, że Real jak już powiedziałam miał 5 minut na strzelenie dwóch goli, a Barca miała ich kilka razy więcej - a sorry, Spartak rok temu przegrał z Legią, no to już naprawdę nie przesadzajmy, Barca nie da rady? I oczywiście dała, udowadniając, że co jak co, ale tą domenę największych klubów Europy, czyli przechodzenie fazy grupowej bez jakichś większych kontrowersji, ma jednak opanowane.
Szkoda, że nie bez większych strat. Kontuzja Pique przy wcześniejszym urazie Puyola oznacza bowiem, że kilka najbliższych meczów - w tym być może październikowe El Clásico - środek obrony Blaugrany będzie złożony z dwóch defensywnych pomocników. Cudownie. Całe szczęście, że są to gracze dość mobilni i potrafią zmieniać pozycję, ale z jakiegoś powodu jednak ta ich ulubiona i nominalna inna jest. A to nigdy nie wróży dobrze, zwłaszcza w meczach z zespołami, które umieją wykorzystać każdy błąd. Nie, chłopaki, serio, błagam... Kurujcie się, ale tak szybko, jak to tylko możliwe! Bez was chyba znowu jedynym sposobem, żebym nie drżała za każdym razem, gdy przeciwnik zbliża się do bramki Valdesa, będzie w ogóle go tam nie dopuszczanie. Chociaż, znając Barcę i jej tryb poruszania się z piłką, to chyba będzie łatwiejsze niż uszczelnienie obrony. Zwłaszcza że to i tak szczęście, że w ogóle jest czym ją szczelnić - i pomyśleć, że jeszcze latem powtarzałam "No i po co wy kupujecie tego Songa, jak Blaugrana gra tylko jednym defensywnym pomocnikiem i raczej nie ma z nim problemów..." No tak, zapomniałam, że w Dumie Katalonii defensywni pomocnicy są po to, żeby łatać luki po kontuzjowanych stoperach :P. Pytanie, dlaczego nikt jeszcze nie kupił jakiegoś na rezerwę, bo na dobrą miarę jest tylko dwóch (chociaż Mascherano ostatnio nawet częściej i lepiej gra na środku obrony, niż tuż przed nią)? To nie do mnie kierować. Ja tuż po tym, kiedy niechciany przeze mnie Song okazał się być niezbędnym zastępcą w uwadze na kontuzję Pique (jakby nie on, tak naprawdę jedyne opcje to byłoby albo przejście na 3-4-3, co nie zawsze dobrze działało w zeszłym sezonie, albo wprowadzenie któregoś z wychowanków - ale oni mogą być świetni na słabszych rywali, na GD w październiku już niekoniecznie), oficjalnie obiecałam sobie, że nie będę oceniać transferów Barcelony. Oni widocznie wiedzą, co robią. Zresztą nie tylko transferów się to tyczy, ale i wszystkich nowych graczy w składzie, do czego wręcz zmusił mnie ten mecz w LM. Bo okej, jak Tello wchodził do pierwszego składu w zeszłym sezonie, byłam zachwycona (generalnie jestem miłośniczką wychowywania sobie piłkarzy i każdy nowy, który debiutuje, wywołuje u mnie uśmiech na twarzy), ale na początku tego był wystawiany ciągle i ciągle, a popisywał się przede wszystkim niecelnymi strzałami, więc gdy zobaczyłam go w pierwszym składzie na mecz ze Spartakiem, zaczęłam się zastanawiać, czy to nie jest już lekka przesada, i czy on nie jest jednak za mało doświadczony, żeby być w wyjściowej jedenastce w każdym spotkaniu. Oczywiście zapomniałam o tym, że to on w zeszłym sezonie dopełnił dwoma trafieniami prywatną manitę Messiego urządzoną Bayerowi Leverkusen, i jeśli chodzi o LM, to na pewno doświadczenia ma sporo jak na swój wiek, a najlepsze rozgrywki Starego Kontynentu wręcz go rozbudzają. Może jakbym to pamiętała, nie dziwiłabym się podczas meczu, że to on ciągnie grę Blaugrany do przodu, i że wkład w zwycięstwo ma pewnie takie samo, jeśli nie większe, co zdobywca dwóch goli Leo Messi (asysta i minięcie rywala tuż przy linii bocznej przy golu na 2:2... Palce lizać!). I pewnie nie musiałabym po raz kolejny powtarzać sobie, żeby więcej nie kwestionować decyzji Vilanovy (wcześniej tak samo zresztą było z Guardiolą), bo on zna ten klub jak nikt inny i zdecydowanie wie co robi. A po raz kolejny uświadomiła mi to pełna wszelkich zalet Champions League...
Żeby jednak tak jej nie wychwalać pod niebiosa, poszukamy też wad LM - i to innych niż ta, że nie ma w niej polskiej drużyny, bo to sami jesteśmy sobie winni, i tak nowy format eliminacji nam to ułatwił. A więc największą wadą tych rozgrywek jest to, że mecze się pokrywają, i generalnie...
I tak oto moja miłość do Barcelony co prawda pomogła mi z wyborem, bo wiedziałam, że co by się nie działo będę śledzić Dumę Katalonii, ale na pewno nie zabrało to żalu patrzenia na nazwy pozostałych starć i myślenia, że nie będę mogła ich zobaczyć. ManU - Galata, Bayern - Valencia czy przede wszystkim Chelsea - Juve... Takie spotkania nie zdarzają się codziennie i najchętniej obejrzałabym wszystkie. Retransmisje to nie to samo, a oglądanie skrótów czy bramek puszczanych w studiu nsportu po rozegraniu wszystkich meczów tylko pogarsza sytuację, bo jak tylko pomyślisz, że gdyby UEFA skorzystała z patentu z LE i na przykład z 4 grup grających jednego dnia, dwie rozgrywałyby swoje mecze o 18:00, a dwie o 20:45, to widziałabyś cudowny gol Oscara na 2:0 na żywo, a nie tylko w telewizyjnym skrócie, to aż serce się kraja... Kurna, no Chelsea z Juventusem nie grają przecież co tydzień i naprawdę takie widowiska grzech nie oglądać - terminy uniemożliwiają obejrzenie go nie tylko fanom Barcy, ale też United! A przecież mecze grane w Rosji - ze względu na późną strefę czasową u miejscowych - mogą być rozgrywane wcześniej, do tego więcej meczy, to dłuższy czas antenowy, więc więcej kasy dla UEFY, więc nawet ich główna motywacja jest spełniona... To o co właściwie chodzi? Czemu jeszcze nikt nie wpadł na rozdzielenie meczów? Kolejne z pytań, które na zawsze pozostanie dla mnie nierozwiązane... Futbol ma wiele tajemnic. Ale są pytania, na które nie trzeba znać odpowiedzi. W końcu tak czy siak mamy to, co kochamy najbardziej, niesamowite mecze piłki nożnej.
....I za to właśnie, Ligo Mistrzów, Ci dziękuję. Za wszystkie wymienione wyżej rzeczy, które zbierają do siebie komplet najpiękniejszych elementów naszej wspólnej pasji, futbolu. Mam nadzieje, że będziemy mogły jeszcze wiele meczów obejrzeć razem. Już się nie mogę doczekać naszego następnego spotkania.
Cudownie jest móc znowu Cię zobaczyć. Nawet nie wiesz, jak tęskniłam za tobą podczas tej trzymiesięcznej rozłąki. Proszę, nie opuszczaj mnie już więcej na dłużej niż dwa tygodnie. Tylko Ty potrafisz robić tak niesamowite rzeczy, jak przez ostatnie dwa dni, Ty jedyna sprawiasz, że dzieją się rzeczy, które uznawałam za niemożliwe, bez Ciebie, świat wydaje się pusty i czegoś brakuje. Niesamowicie się cieszę, że wreszcie wróciłaś.....
Tak, wiem, że brzmi to psychicznie i to bardzo. Cóż jednak zrobić, to jest pierwsze, co przychodzi mi na myśl, gdy słyszę o LM. Już od dawna wiem, że jestem nienormalna i gdy moje rówieśniczki ganiają za chłopakami i im rzucają wyznania miłosne, ja mam tylko jedną opcję, żeby nie być forever alone:
A właściwie, to nawet nie chodzi o brak innych opcji, tylko o to, że i tak wydaje mi się ona najlepsza. No bo jak tu nie kochać Ligi Mistrzów, kiedy serwuje nam ona takie niesamowite mecze? Jak nie kochać rozgrywek, gdzie możemy spotkać wszystkie najlepsze zespoły Starego Kontynentu, które rzucają wszystkie swoje talenty i umiejętności w stworzenie wspaniałego widowiska? Jak nie kochać turnieju, w którym jest tak niesamowity, niemożliwy do podrobienia klimat? Jak nie kochać, jeśli tylko tu dzieją się rzeczy, na myśl o których w innych okolicznościach mogłabym co najmniej kręcić z niedowierzaniem głową, a najpewniej nawet wręcz zadławić się własną śliną z oburzenia? Jeśli najbardziej znienawidzona przeze mnie drużyna przegrywa 2:1 na 5 minut przed końcem meczu, który przegrać wręcz powinna, a mimo to wychodzi z tego starcia zwycięska, i wiem, że może to w jednej chwili całkowicie ich odmienić i zakończyć tą rajską sytuację ich kryzysu, a mimo to jestem po meczu zadowolona, po prostu z pięknego spotkania? Takie sytuacje przecież nie mają prawa się zdarzać! Jeśli więc jednak do nich dochodzi, to wiedz, że
A tak właśnie było. I w sumie nic dziwnego - do pierwszego meczu LM w tym sezonie odliczałam wręcz dni, godziny i minuty, dzień, w którym wreszcie się miało zacząć, traktowałam jak święto narodowe. A do tego doszedł jeszcze na samo rozpoczęcie mecz, który na papierze wydawał się być najpewniej najmocniej obsadzonym w całej fazie grupowej, kwintesencją istoty Ligi Mistrzów. I można o nim powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że zawiódł oczekiwania kibiców. Był dokładnie taki, jaki wszyscy chcieliśmy zobaczyć - wyrównany, pełen emocji, toczony w niesamowitym tempie, z pięknymi akcjami i zagraniami na wysokim poziomie, a do tego mnóstwo zwrotów akcji i rozstrzygnięcie w samiusieńkiej końcówce. Dla fanów futbolu - spotkanie idealne. No chyba, że ktoś jest kibicem Man City - strata zwycięstwa w ostatnich minutach zawsze boli, a kiedy w 5 minut ze zwycięzcy stajesz się przegrywającym i to w grupie, gdzie każdy punkt może zaważyć o awansie lub nie (i to jeszcze jeśli na jego brak nie możesz sobie pozwolić, jeśli chcesz udowodnić, że coś znaczysz), to naprawdę może być tragedia. Tyle że kibiców Man City poza samym Manchesterem oczywiście nie ma zbyt wiele, bo nie jest to klub z olbrzymią tradycją globalną, a ludzi którzy przyszli po szejkach jako wielkich kibiców nie liczę. Ale przecież są ludzie, którzy mogą być niezadowoleni nie dlatego, że "The Citizens" przegrali, ale dlatego, że Real wygrał. A grono antimadritistów jest całkiem spore - zresztą sama się do nich zaliczam. I dla takich ludzi (oraz dla mnie) ten wynik jest wręcz tragedią: Real w kryzysie, po najgorszym starcie ligowym od lat, gra w Lidze Mistrzów i na inaugurację od razu podejmuje mistrza Anglii, drużynę napakowaną gwiazdami i kasą, jeden z najlepszych kandydatów na poradzenie sobie z kastylijską drużyną - a jednak mimo tak mocnego przeciwnika i beznadziejnej formy, potrafią zwyciężyć - ba, pokazać niezwykły charakter i w 5 minut wyjść z 1:2 na 3:2. W normalnym świecie takie mecze są przełomami dzielącymi najlepsze sezony klubów na "przed i po", na epokę kryzysu i epokę sukcesów. To zdecydowanie świetne wieści dla madritistów, dużo gorsze dla fanów ich największego rywala - teraz już raczej tak łatwo w lidze nie będzie, nie ma też już szans na dalsze korzystanie z zapaści formy "Królewskich". Wręcz powód do rozpaczy. Tyle że mamy tu jeden niezwykle znaczący wyjątek - to jest Liga Mistrzów. Tutaj największą wartością jest to, że spotykają się tak wielkie kluby, jakie nie miałyby szans się spotkać w żadnych innych okolicznościach. A to oznacza, że potrafią stworzyć niesamowite widowiska i to z nich trzeba się cieszyć przede wszystkim. I tak właśnie się stało, i tak oto - cudem uczynionym przez Champions League - mimo, że ten wynik jest z mojej perspektywy tragiczny, z meczu jestem zachwycona. Bo było to widowisko, jakich nie spotyka się często.
Zresztą inne kluby tego dnia też się popisały - najbardziej dumna jestem z Malagi, która wbiła aż trzy bramki ładowanemu ruskimi petrodolarami Zenitowi z Hulkiem i Witselem za 90 milionów w składzie. I tak, wiem, że Malaga też jest wspierana przez szejków, ale po pierwsze, jest hiszpańska (dla mnie to duży argument), a po drugie, zobaczcie sobie kiedyś jej skład i policzcie przepłacane gwiazdy wyciągnięte zielonymi papierkami z europejskich potęg. Zero. Zresztą ci szejkowie zastanawiają się nad rezygnacją ze sponsorowania Andaluzyjczyków, więc już w ogóle nie powinno się jej traktować na równi z bogatymi potęgami. A jednak wygrała, i to bardzo przekonująco. Niestety losu rosyjskiego potentata nie podzieliło PSG, które urządziło sobie festiwal strzelecki na zgliszczach Dynama Kijów. No ale ukraiński klub to jednak innej klasy rywal niż Malaga, która jednak rywalizowała już nie raz z Realem i Barcą, więc doświadczenie w walce z potęgami ma, tak więc nie ma powodów do zdziwienia. A w sumie chyba najbardziej cieszy fakt, że wszędzie, gdzie grał ze sobą zespół, który typowałam do awansu z klubem, który według mnie miał sobie nie poradzić, to sprawdzały się moje przewidywania. A ja nigdy nie trafialam typów, więc... A może jednak zacznę robić to częściej? :) I tak, cieszę się z tego bardziej niż z tego, że Lewy został bohaterem Dortmundu - tak, na pewni dzięki temu wreszcie jego nazwisko zacznie być rozpoznawalne szerzej w Europie, a najpewniej oznacza to również, że wreszcie się przełamał i zacznie grać tak, jak sezon temu, jeszcze umacniając swoją pozycję, a to dobrze i dla niego, i dla Polski. Obiecałam sobie jednak, że choćby nie wiem jak grali, nie będę chwalić ani jego, ani Kuby, dopóki nie przestaną gwiazdorzyć. I nie, nie jest to żaden protest ani nic - no please, bo akurat ich obchodzi opinia kibiców. Ale dla mnie gwiazdorzenie to najgorsza wada, jaka może przytrafić się piłkarzowi i nieważne, jak by świetnie nie grał, i tak jego umiejętności mi tego nie zrekompensują. Aczkolwiek nie ukrywam, że z tego gola osobiście bardzo się cieszę.
Chwalić jednak będę i to bardzo innych zawodników, z których gry cieszę się zawsze i którzy grali dzień późnej. Zwłaszcza że Barca paradoksalnie, chociaż nikt się tego nie spodziewał, musiała wykazać się prawie takim samym powrotem jak poprzedniego dnia ich najwięksi krajowi rywale, i to mimo tego, że Spartaka nigdy nikt by nie postawił obok Manchesteru City. No hello, ten klub rok temu przegrał z Legią Warszawa! A mimo to udało mu się postawić twarde warunki i nawet przez dłuższy czas prowadzić. I nieważne, że wyrównująca bramka była praktycznie prezentem dla Rosjan - to nie był nawet zwyczajny samobój, to był normalny strzał na bramkę! Tyle że własną... Trzeba jednak im przyznać, że przez długi czas umieli utrzymać ten wynik i kazać mi drżeć zaniepokojonej , ewentualnie załamywać się, że rok temu przegrali z Legią, a teraz prowadzą z Barceloną! Legia... Barca... Legia... Barca... Legia... Barca... Widać różnicę? Jak to możliwe, że rosyjskie kluby potrafią przejść ten dystans w jeden rok, a polskie męczą się z nim od chyba 20 i nadal bez efektów? Jak to jest, że klub, który rok temu przegrał z Legią, teraz sprawia, że przeklinam wynik Man Utd z zeszłego roku, bo tak to przynajmniej mogłabym sobie powtarzać "ten mecz jest bez znaczenia, i tak wyjdą z grupy..." A tak to wiedziałam, że te punkty mają olbrzymie znaczenie, jeśli nawet nie w tabeli, to chociaż mentalne - Real w ostatniej chwili zwycięża, chociaż 5 mi wcześniej przegrywał, Barca miała mecz pod kontrolą, a jednak przegrała, wszyscy widzą, jakie by to mogło przynieść efekty. Ligomistrzowa zmiana warty. Całe szczęście, że Real jak już powiedziałam miał 5 minut na strzelenie dwóch goli, a Barca miała ich kilka razy więcej - a sorry, Spartak rok temu przegrał z Legią, no to już naprawdę nie przesadzajmy, Barca nie da rady? I oczywiście dała, udowadniając, że co jak co, ale tą domenę największych klubów Europy, czyli przechodzenie fazy grupowej bez jakichś większych kontrowersji, ma jednak opanowane.
Szkoda, że nie bez większych strat. Kontuzja Pique przy wcześniejszym urazie Puyola oznacza bowiem, że kilka najbliższych meczów - w tym być może październikowe El Clásico - środek obrony Blaugrany będzie złożony z dwóch defensywnych pomocników. Cudownie. Całe szczęście, że są to gracze dość mobilni i potrafią zmieniać pozycję, ale z jakiegoś powodu jednak ta ich ulubiona i nominalna inna jest. A to nigdy nie wróży dobrze, zwłaszcza w meczach z zespołami, które umieją wykorzystać każdy błąd. Nie, chłopaki, serio, błagam... Kurujcie się, ale tak szybko, jak to tylko możliwe! Bez was chyba znowu jedynym sposobem, żebym nie drżała za każdym razem, gdy przeciwnik zbliża się do bramki Valdesa, będzie w ogóle go tam nie dopuszczanie. Chociaż, znając Barcę i jej tryb poruszania się z piłką, to chyba będzie łatwiejsze niż uszczelnienie obrony. Zwłaszcza że to i tak szczęście, że w ogóle jest czym ją szczelnić - i pomyśleć, że jeszcze latem powtarzałam "No i po co wy kupujecie tego Songa, jak Blaugrana gra tylko jednym defensywnym pomocnikiem i raczej nie ma z nim problemów..." No tak, zapomniałam, że w Dumie Katalonii defensywni pomocnicy są po to, żeby łatać luki po kontuzjowanych stoperach :P. Pytanie, dlaczego nikt jeszcze nie kupił jakiegoś na rezerwę, bo na dobrą miarę jest tylko dwóch (chociaż Mascherano ostatnio nawet częściej i lepiej gra na środku obrony, niż tuż przed nią)? To nie do mnie kierować. Ja tuż po tym, kiedy niechciany przeze mnie Song okazał się być niezbędnym zastępcą w uwadze na kontuzję Pique (jakby nie on, tak naprawdę jedyne opcje to byłoby albo przejście na 3-4-3, co nie zawsze dobrze działało w zeszłym sezonie, albo wprowadzenie któregoś z wychowanków - ale oni mogą być świetni na słabszych rywali, na GD w październiku już niekoniecznie), oficjalnie obiecałam sobie, że nie będę oceniać transferów Barcelony. Oni widocznie wiedzą, co robią. Zresztą nie tylko transferów się to tyczy, ale i wszystkich nowych graczy w składzie, do czego wręcz zmusił mnie ten mecz w LM. Bo okej, jak Tello wchodził do pierwszego składu w zeszłym sezonie, byłam zachwycona (generalnie jestem miłośniczką wychowywania sobie piłkarzy i każdy nowy, który debiutuje, wywołuje u mnie uśmiech na twarzy), ale na początku tego był wystawiany ciągle i ciągle, a popisywał się przede wszystkim niecelnymi strzałami, więc gdy zobaczyłam go w pierwszym składzie na mecz ze Spartakiem, zaczęłam się zastanawiać, czy to nie jest już lekka przesada, i czy on nie jest jednak za mało doświadczony, żeby być w wyjściowej jedenastce w każdym spotkaniu. Oczywiście zapomniałam o tym, że to on w zeszłym sezonie dopełnił dwoma trafieniami prywatną manitę Messiego urządzoną Bayerowi Leverkusen, i jeśli chodzi o LM, to na pewno doświadczenia ma sporo jak na swój wiek, a najlepsze rozgrywki Starego Kontynentu wręcz go rozbudzają. Może jakbym to pamiętała, nie dziwiłabym się podczas meczu, że to on ciągnie grę Blaugrany do przodu, i że wkład w zwycięstwo ma pewnie takie samo, jeśli nie większe, co zdobywca dwóch goli Leo Messi (asysta i minięcie rywala tuż przy linii bocznej przy golu na 2:2... Palce lizać!). I pewnie nie musiałabym po raz kolejny powtarzać sobie, żeby więcej nie kwestionować decyzji Vilanovy (wcześniej tak samo zresztą było z Guardiolą), bo on zna ten klub jak nikt inny i zdecydowanie wie co robi. A po raz kolejny uświadomiła mi to pełna wszelkich zalet Champions League...
Żeby jednak tak jej nie wychwalać pod niebiosa, poszukamy też wad LM - i to innych niż ta, że nie ma w niej polskiej drużyny, bo to sami jesteśmy sobie winni, i tak nowy format eliminacji nam to ułatwił. A więc największą wadą tych rozgrywek jest to, że mecze się pokrywają, i generalnie...
I tak oto moja miłość do Barcelony co prawda pomogła mi z wyborem, bo wiedziałam, że co by się nie działo będę śledzić Dumę Katalonii, ale na pewno nie zabrało to żalu patrzenia na nazwy pozostałych starć i myślenia, że nie będę mogła ich zobaczyć. ManU - Galata, Bayern - Valencia czy przede wszystkim Chelsea - Juve... Takie spotkania nie zdarzają się codziennie i najchętniej obejrzałabym wszystkie. Retransmisje to nie to samo, a oglądanie skrótów czy bramek puszczanych w studiu nsportu po rozegraniu wszystkich meczów tylko pogarsza sytuację, bo jak tylko pomyślisz, że gdyby UEFA skorzystała z patentu z LE i na przykład z 4 grup grających jednego dnia, dwie rozgrywałyby swoje mecze o 18:00, a dwie o 20:45, to widziałabyś cudowny gol Oscara na 2:0 na żywo, a nie tylko w telewizyjnym skrócie, to aż serce się kraja... Kurna, no Chelsea z Juventusem nie grają przecież co tydzień i naprawdę takie widowiska grzech nie oglądać - terminy uniemożliwiają obejrzenie go nie tylko fanom Barcy, ale też United! A przecież mecze grane w Rosji - ze względu na późną strefę czasową u miejscowych - mogą być rozgrywane wcześniej, do tego więcej meczy, to dłuższy czas antenowy, więc więcej kasy dla UEFY, więc nawet ich główna motywacja jest spełniona... To o co właściwie chodzi? Czemu jeszcze nikt nie wpadł na rozdzielenie meczów? Kolejne z pytań, które na zawsze pozostanie dla mnie nierozwiązane... Futbol ma wiele tajemnic. Ale są pytania, na które nie trzeba znać odpowiedzi. W końcu tak czy siak mamy to, co kochamy najbardziej, niesamowite mecze piłki nożnej.
....I za to właśnie, Ligo Mistrzów, Ci dziękuję. Za wszystkie wymienione wyżej rzeczy, które zbierają do siebie komplet najpiękniejszych elementów naszej wspólnej pasji, futbolu. Mam nadzieje, że będziemy mogły jeszcze wiele meczów obejrzeć razem. Już się nie mogę doczekać naszego następnego spotkania.
Z najlepszymi życzeniami,
Ula
wtorek, 18 września 2012
Wszystko zaczyna wracać do normy
Powoli możemy zapominać o lecie i wakacjach. Pogoda się pogorszyła, szkoła się zaczęła, lekcji organizacyjnych już nie ma, zaczynają się pierwsze kartkówki, pierwsze odpytki, pierwsze spisywanie prac domowych na korytarzach, pierwsze lekcje z praktykantkami... Powoli wszystko zaczyna wracać do normy i zaczynamy zapominać, że przez 2 miesiące wszystko było zupełnie inaczej. Dlaczego to piszę? Bo tak samo jest w świecie piłki. Tam też już możemy zapominać o letniej przerwie, bo wszystko wreszcie zaczyna wyglądać tak, jak wyglądało. Tyle że to trochę lepsza wiadomość.
Na zachodzie wszystko wraca do normy
Dzisiejszy wpis z nagłówkami, w trzech częściach, w zależności od omawianego rejonu. Bo w piłce też już wszystko zaczyna wracać do normy - rozegrano kilka kolejek, zespoły zdążyły zagrać tyle spotkań, że jest więcej niż 3 możliwości posiadanej przez nie liczby punktów, a więc zaczyna się krystalizować wygląd tabeli. A te zaczynają wreszcie wyglądać tak, jak wszyscy je sobie wyobrażaliśmy, a jeśli już są jakieś niespodzianki, to drobne i po krótszym namyśle jednak do przewidzenia. Na przykład, w czołówce Serie A mamy Juventus, Napoli i Lazio, co nikogo dziwić nie powinno. Dziwić może dość niska pozycja Interu i jeszcze niższa Milanu, ale Nerazurri jeszcze nie do końca wydobyli się z kryzysu, w jakim byli aż do zeszłego sezonu i bajzlu, jaki zostawił im Mourinho na odchodnym, a ich lokalni rywale sprzedali latem pół składu, więc tez można było się tego teoretycznie spodziewać. Wszystko do normy wraca też w Bundeslidze, gdzie mamy w czołówce oczywiście Bayern, Borussię i Schalke, i - co może trochę większym zaskoczeniem - Hannover, ale on zawsze był wysoko, tyle że nie aż tak. Tak samo w Premier League, gdzie cztery pierwsze miejsca już zajęły Chelsea, Arsenal i oba Manchestery i raczej ich oddać nie zamierzają. To żadna niespodzianka, to właśnie ten powrót do normy i to takiej, która chyba utrzyma się na stałe, bo zdecydowanie za niskie miejsce Liverpoolu w porównaniu do wielkości marki, jaką ten klub prezentuje, też niestety (bądź stety, zależy, komu kibicujemy) staje się norma. Cała otoczka też wraca - mieliśmy już więc pierwsze sensacyjne wyniki (już w pierwszej kolejce, porażka United z Evertonem), pierwsze "angielskie klasyki" i "hity kolejki", czyli spotkania klubów z (również historycznej) czołówki - tutaj myślę o meczach Liverpool - City i Arsenal - Liverpool (serio biedni ci The Reds), pierwszych kandydatów na czarnego konia (ode mnie nominacja dla Swansea, które dopiero rok temu dołączyło do elity, a zaczęło od kilku kolejnych zwycięstw, w tym 5:0), pierwszą przerwę reprezentacyjną, wreszcie pierwszy skandal o "rasistowskim" podłożu w meczu Chelsea z QPR. Straszne, Ferdinand nie podał ręki Cole'owi i Terry'emu, naprawdę, umrą od tego wszyscy. A już na pewno to powód, żeby robić aferę na całą Anglię. Nie no, ja po prostu strasznie sceptycznie podchodzę do takich akcji, bo wydaje mi się, że ci wielce obrażeni przesadzają, bo wiedzą, że władze FA są na to wyczulone i rzucą jakąś karę z kosmosu adekwatną mniej więcej tak jak kierunki gwizdania wolnych w Ekstraklasie. Ja tam zawsze wspierałam tych oskarżanych o rasizm, bo wiadomo jak to jest podczas meczu, emocje i gadasz rózne rzeczy, a poza trym wkurza mnie logika angielskiej federacji. Nazwiesz kogoś poje..... pier.... chu... i sku... i i nne takie rzeczy, to nic ci się nie stanie (chyba że nazwiesz tak sędziego :D), ale powiesz na niego "czarny", to zaraz rasizm i 7289483562 meczów zawieszenia. A najśmieszniejsze, że nie, nie "czarnuchu", "asfalcie" czy inne obraźliwe stwierdzenie, samo słowo "czarny", które jest przecież neutralne. A jakby ktoś powiedział do białego piłkarza "ty białasie" to by coś się stało? Nikt by nawet tego nie wziął za rasizm. Jak już wspomniałam, dla mnie to jest chore. No, ale czym byłaby angielska piłka bez pseudorasistowskich skandali. A tam, jak już wspomniałam, wszystko wraca do normy.
Ekstraklasa też ma swoje normy
I także do nich wraca, tyle że one są zupełnie inne, niż te zachodnie. Po niesamowitej pierwszej kolejce, mecze więc znowu zaczęło się dzielić na beznadziejne (Śląsk - Ruch), słabe (Ruch - Korona), nienormalne (Śląsk - Korona, nieuznana bramka i dwie czerwone kartki i to przypadek, że mam tu tylko te trzy drużyny, naprawdę!) i totalnie nieogarnięte - o tych później. Natomiast sędziowanie zaczęło dzielić się na słabe, gorsze i tragiczne i jeśli mimo tego przyznano aż dwóm polskim zespołom sędziowskim prawo sędziowania meczów LM (fakt, że mało ważnych, ale jednak), to znaczy, że nasze kluby muszą być naprawdę tragiczne, skoro nawet sędziów mamy lepszych niż piłkarzy. Ale Lyczmańskiemu to ja bym serio odebrała prawa do wykonywania zawodu - po tym, jak w zeszłym sezonie wywalili go do I ligi za bycie najlepszym zawodnikiem Wisły w meczu z ŁKSem, nie mam pojęcia, kto dał mu prawo wrócić, bo w ostatniej kolejce w sędziowanym przez niego meczu Pogoń wygrała z (suprajs! :P) Wisłą po karnym, którego nie było i spalonym, który był, ale z kolei ten zauważony nie został. Tak samo, a nawet gorzej, dwie ostatnie kolejki golą regularnie Polonie i tylko ani mi się ważcie oddawać im tego za tydzień, bo się ostro wk****, a uwierzcie droga Komisjo Sędziowska- nie chcecie tego widzieć. Nasza liga wraca też do normy w kategorii "mecze, które powinny potoczyć inaczej, bramki, które nie miały szans paść i końcówki, które nie miały prawa się wydarzyć". Innymi słowy - niedzielne spotkanie Legia - Górnik, o którym trochę więcej. Bo wszyscy kochamy szalone końcówki, pod warunkiem, że nie traci w ich wyniku zwycięstwa nasz ukochany klub. A niestety, Legia może i jest mi bliska, nawet bardzo, ale nie zmienia to faktu, ze co drugi ich mecz mam ochotę w połowie meczu wyjść, wsiąść w autobus, ruszyć na Łazienkowską i nawrzeszczeć im wszystkim tak, żeby zrozumieli raz a dobrze, że jeśli spotkanie zalicza się do kategorii "meczów, które trzeba wygrać", 1:0 TO NIE JEST PROWADZENIE. To wynik minimum, wynik wyjściowy, jak remis, wynik, który trzeba jeszcze podnieść. Bo niestety, tuż po tym, jak właśnie przez takie bronienie 1:0 odpłynęła nam Liga Europy, w meczu ligowym mamy sytuację, w której przy takim wyniku na 20 minut przed końcem meczu za napastnika wchodzi defensywny pomocnik. Fakt, że ostatecznie strzelił on bramkę i wyszło to na dobre, ale podejrzewam, że nie taki cel miał Urban, przeprowadzając tą zmianę. inna sprawa, że okazji na podniesienie prowadzenia i tak było mnóstwo, ale niestety - nieskuteczność w najprostszych sytuacjach to kolejna rzecz, która wraca do normy. No cóż, Legia i tak długo wytrzymała bez tracenia punktów tam, gdzie wydawało się, że nie ma na to szans - całe szczęście kolejkę temu zgarnęła pełną pulę tam, gdzie wydawało się, że nie ma na to szans, więc wyszło na jedno i wybaczam, zwłaszcza że przy tym wszystkim zafundowała nam (w drugim przypadku do spóły z Górnikiem, w tym pierwszym Podbeskidzie, poza bramką i setką w 1 połowie, nie miało w tym większego udziału) to, co w Ekstraklasie kochamy najbardziej i czym nasza liga nadrabia braki umiejętności - pełne emocji, szalone końcówki, dzięki którym w klasyfikacji meczów Ekstraklasy zaliczamy je do "nienormalnych" albo nawet "totalnie nieogarniętych". Zwłaszcza, jeśli padają takie bramki jak w meczu z Górnikiem, dokładnie w tym momencie, w którym myślimy, że może zdarzyć się wszystko, ale na pewno nie bramka. I padające w takim stylu - tak, wiem, że Kuciak akurat w tym meczu też się nie popisał, a Skorupski miał później parę udanych interwencji, ale takich akcji i tak się nie zapomina, to się zdarza może raz na rok i tylko w Polsce. Dopisując do tego jeszcze obie bramki dla Górnika w których piłka przypominała mi bardziej latającą kulkę do pinballa, która nikt nie wie, gdzie się znajduje, aż do momentu, gdy wpada tam, gdzie wpaść nie powinna, i przepiękny drugi gol dla Legii, którego tym bardziej nikt się nie spodziewał - wyrzut z autu, Furman dostaje piłkę, rozgląda się i zamiast grać - "a, walnę se wolnego", i jebut na bramkę - tak to przynajmniej wyglądało z mojej perspektywy. Tak, Ekstraklasa też wraca do normy. Do swojej własnej normy, ale zawsze normy.
I tylko La Liga nadal nie jest normalna.
I nie chodzi nawet o to, że jest inna od wszystkich - Ekstraklasa też jest, ale już napisałam, ma swoje normy i do nich się stosuje, do nich wraca. I La Liga też ma własne normy, tyle że ona jako jedyna liga na tym kontynencie nie zamierza do nich wracać i wszystko wywróci do góry nogami. Chociaż jak spojrzymy na tabelę tak po prostu, to na pierwszy rzut oka wszystko również wydaje się być w porządku - a na pewno nikogo nie dziwi komplet zwycięstw Barcy po pierwszych czterech kolejkach, to akurat jedyna z własnych norm tej ligi, która wreszcie wróciła (okay, trochę przesadzam z tymi superlatywami, ale jeśli chodzi o Barcę, to musicie się do tego przyzwyczaić). Tyle że według norm tej ligi obok tego kompletu punktów powinien stać jeszcze jeden, a tuż pod nim gruba kreska oddzielająca przepaścią punktową drugie miejsce od trzeciego. I jak brak przepaści można zrozumieć, bo rozegrano jeszcze za mało meczów, aby się ona pojawiła, tak uderza brak pewnej nazwy, która zawsze nad tą barierą była. Real Madryt. Bo każdemu klubowi może się zdarzyć słabszy okres, ale 8 punktów straty do lidera po zaledwie 4 kolejkach i to w lidze, w której to się nie zdarza często nawet przez cały sezon, to wynik, o jakim przed sezonem nawet nie marzyłam i nawet nie próbowałam sobie wyobrażać. A jeszcze lepsze jest to, że tyle punktów straty nie przyszło w wyniku remisów, które padały nie w wyniku gry słabej, a niedokładnej, i nie świetnej gry przeciwników, a ich niedocenienia przez krajowego giganta. Nie, to były najzwyklejsze w świecie porażki, do których doszło dlatego, że Real grał słabo i nieskutecznie. A to po prostu dlatego, że jest w dużo słabszej formie niż standardowo (oraz bo Krysia jest smutna). No dobra, już przestaję na niego najeżdżać, no ale co ja poradzę, że gościa po prostu nie trawię. Tak czy siak sezon w Primera Division zaczął się tak, jak nie spodziewał się tego absolutnie nikt. I po raz kolejny La Liga robi wszystko, aby odebrać Ekstraklasie miano ligi, która nie trzyma się żadnych norm. Nawet tych, które sama ustala.
Ale najgorsze w tym wszystkim jest to, że oczywiście się jej to nie uda. Bo oczywiście La Liga nie byłaby sobą, jakby pozostała nieprzewidywalna, a fakt, że Real stracił punkty tak wcześnie, najpewniej oznacza tylko tyle, że ma dużo więcej kolejek na odrobienie tej różnicy, a za kilka miesięcy pewnie będzie z powrotem drugi, nad charakterystyczną dla tego kraju przepaścią punktową (i oby tylko drugi, bo chociaż odrobienie 8 punktów nie jest proste, to kiedy ma się na to aż 34 kolejki, to parę możliwości jednak się pojawia). Dlatego kluczowe obecnie jest pytanie, jak długo ta zapaść formy "Królewskich" potrwa i ile będą mieli do odrabiania (co, w kontekście takiej straty i takiej ligi, oznacza "jaki margines błędu będzie miała Barça w kolejnych meczach), oraz, co też ważne, czy przetrwa do GD, które w tym sezonie mamy wyjątkowo wcześnie, bo już na początku października - bo jeśli tak, to może być bardzo ciekawe spotkanie. To znaczy, dla kibiców Barcy :D Ale ważne jest także, jak wpłynie to na ich grę w LM. To ostatnie nawet chyba najbardziej - w końcu wszystko układa się wręcz idealnie, najpierw losują Realowi grupę śmierci, a potem madrycki klub nagle traci formę i gra jak ekipa ze strefy spadkowej, no to co ja mam myśleć innego? No kiedy, jak nie teraz? Sevilla dała radę, zresztą co tam Sevilla, Getafe dało radę! Manchesterze City - jesteś mistrzem Anglii. Ty nie dasz rady? No proszę, zrób to dla mnie... Chociaż dzisiaj...
Na zachodzie wszystko wraca do normy
Dzisiejszy wpis z nagłówkami, w trzech częściach, w zależności od omawianego rejonu. Bo w piłce też już wszystko zaczyna wracać do normy - rozegrano kilka kolejek, zespoły zdążyły zagrać tyle spotkań, że jest więcej niż 3 możliwości posiadanej przez nie liczby punktów, a więc zaczyna się krystalizować wygląd tabeli. A te zaczynają wreszcie wyglądać tak, jak wszyscy je sobie wyobrażaliśmy, a jeśli już są jakieś niespodzianki, to drobne i po krótszym namyśle jednak do przewidzenia. Na przykład, w czołówce Serie A mamy Juventus, Napoli i Lazio, co nikogo dziwić nie powinno. Dziwić może dość niska pozycja Interu i jeszcze niższa Milanu, ale Nerazurri jeszcze nie do końca wydobyli się z kryzysu, w jakim byli aż do zeszłego sezonu i bajzlu, jaki zostawił im Mourinho na odchodnym, a ich lokalni rywale sprzedali latem pół składu, więc tez można było się tego teoretycznie spodziewać. Wszystko do normy wraca też w Bundeslidze, gdzie mamy w czołówce oczywiście Bayern, Borussię i Schalke, i - co może trochę większym zaskoczeniem - Hannover, ale on zawsze był wysoko, tyle że nie aż tak. Tak samo w Premier League, gdzie cztery pierwsze miejsca już zajęły Chelsea, Arsenal i oba Manchestery i raczej ich oddać nie zamierzają. To żadna niespodzianka, to właśnie ten powrót do normy i to takiej, która chyba utrzyma się na stałe, bo zdecydowanie za niskie miejsce Liverpoolu w porównaniu do wielkości marki, jaką ten klub prezentuje, też niestety (bądź stety, zależy, komu kibicujemy) staje się norma. Cała otoczka też wraca - mieliśmy już więc pierwsze sensacyjne wyniki (już w pierwszej kolejce, porażka United z Evertonem), pierwsze "angielskie klasyki" i "hity kolejki", czyli spotkania klubów z (również historycznej) czołówki - tutaj myślę o meczach Liverpool - City i Arsenal - Liverpool (serio biedni ci The Reds), pierwszych kandydatów na czarnego konia (ode mnie nominacja dla Swansea, które dopiero rok temu dołączyło do elity, a zaczęło od kilku kolejnych zwycięstw, w tym 5:0), pierwszą przerwę reprezentacyjną, wreszcie pierwszy skandal o "rasistowskim" podłożu w meczu Chelsea z QPR. Straszne, Ferdinand nie podał ręki Cole'owi i Terry'emu, naprawdę, umrą od tego wszyscy. A już na pewno to powód, żeby robić aferę na całą Anglię. Nie no, ja po prostu strasznie sceptycznie podchodzę do takich akcji, bo wydaje mi się, że ci wielce obrażeni przesadzają, bo wiedzą, że władze FA są na to wyczulone i rzucą jakąś karę z kosmosu adekwatną mniej więcej tak jak kierunki gwizdania wolnych w Ekstraklasie. Ja tam zawsze wspierałam tych oskarżanych o rasizm, bo wiadomo jak to jest podczas meczu, emocje i gadasz rózne rzeczy, a poza trym wkurza mnie logika angielskiej federacji. Nazwiesz kogoś poje..... pier.... chu... i sku... i i nne takie rzeczy, to nic ci się nie stanie (chyba że nazwiesz tak sędziego :D), ale powiesz na niego "czarny", to zaraz rasizm i 7289483562 meczów zawieszenia. A najśmieszniejsze, że nie, nie "czarnuchu", "asfalcie" czy inne obraźliwe stwierdzenie, samo słowo "czarny", które jest przecież neutralne. A jakby ktoś powiedział do białego piłkarza "ty białasie" to by coś się stało? Nikt by nawet tego nie wziął za rasizm. Jak już wspomniałam, dla mnie to jest chore. No, ale czym byłaby angielska piłka bez pseudorasistowskich skandali. A tam, jak już wspomniałam, wszystko wraca do normy.
Ekstraklasa też ma swoje normy
I także do nich wraca, tyle że one są zupełnie inne, niż te zachodnie. Po niesamowitej pierwszej kolejce, mecze więc znowu zaczęło się dzielić na beznadziejne (Śląsk - Ruch), słabe (Ruch - Korona), nienormalne (Śląsk - Korona, nieuznana bramka i dwie czerwone kartki i to przypadek, że mam tu tylko te trzy drużyny, naprawdę!) i totalnie nieogarnięte - o tych później. Natomiast sędziowanie zaczęło dzielić się na słabe, gorsze i tragiczne i jeśli mimo tego przyznano aż dwóm polskim zespołom sędziowskim prawo sędziowania meczów LM (fakt, że mało ważnych, ale jednak), to znaczy, że nasze kluby muszą być naprawdę tragiczne, skoro nawet sędziów mamy lepszych niż piłkarzy. Ale Lyczmańskiemu to ja bym serio odebrała prawa do wykonywania zawodu - po tym, jak w zeszłym sezonie wywalili go do I ligi za bycie najlepszym zawodnikiem Wisły w meczu z ŁKSem, nie mam pojęcia, kto dał mu prawo wrócić, bo w ostatniej kolejce w sędziowanym przez niego meczu Pogoń wygrała z (suprajs! :P) Wisłą po karnym, którego nie było i spalonym, który był, ale z kolei ten zauważony nie został. Tak samo, a nawet gorzej, dwie ostatnie kolejki golą regularnie Polonie i tylko ani mi się ważcie oddawać im tego za tydzień, bo się ostro wk****, a uwierzcie droga Komisjo Sędziowska- nie chcecie tego widzieć. Nasza liga wraca też do normy w kategorii "mecze, które powinny potoczyć inaczej, bramki, które nie miały szans paść i końcówki, które nie miały prawa się wydarzyć". Innymi słowy - niedzielne spotkanie Legia - Górnik, o którym trochę więcej. Bo wszyscy kochamy szalone końcówki, pod warunkiem, że nie traci w ich wyniku zwycięstwa nasz ukochany klub. A niestety, Legia może i jest mi bliska, nawet bardzo, ale nie zmienia to faktu, ze co drugi ich mecz mam ochotę w połowie meczu wyjść, wsiąść w autobus, ruszyć na Łazienkowską i nawrzeszczeć im wszystkim tak, żeby zrozumieli raz a dobrze, że jeśli spotkanie zalicza się do kategorii "meczów, które trzeba wygrać", 1:0 TO NIE JEST PROWADZENIE. To wynik minimum, wynik wyjściowy, jak remis, wynik, który trzeba jeszcze podnieść. Bo niestety, tuż po tym, jak właśnie przez takie bronienie 1:0 odpłynęła nam Liga Europy, w meczu ligowym mamy sytuację, w której przy takim wyniku na 20 minut przed końcem meczu za napastnika wchodzi defensywny pomocnik. Fakt, że ostatecznie strzelił on bramkę i wyszło to na dobre, ale podejrzewam, że nie taki cel miał Urban, przeprowadzając tą zmianę. inna sprawa, że okazji na podniesienie prowadzenia i tak było mnóstwo, ale niestety - nieskuteczność w najprostszych sytuacjach to kolejna rzecz, która wraca do normy. No cóż, Legia i tak długo wytrzymała bez tracenia punktów tam, gdzie wydawało się, że nie ma na to szans - całe szczęście kolejkę temu zgarnęła pełną pulę tam, gdzie wydawało się, że nie ma na to szans, więc wyszło na jedno i wybaczam, zwłaszcza że przy tym wszystkim zafundowała nam (w drugim przypadku do spóły z Górnikiem, w tym pierwszym Podbeskidzie, poza bramką i setką w 1 połowie, nie miało w tym większego udziału) to, co w Ekstraklasie kochamy najbardziej i czym nasza liga nadrabia braki umiejętności - pełne emocji, szalone końcówki, dzięki którym w klasyfikacji meczów Ekstraklasy zaliczamy je do "nienormalnych" albo nawet "totalnie nieogarniętych". Zwłaszcza, jeśli padają takie bramki jak w meczu z Górnikiem, dokładnie w tym momencie, w którym myślimy, że może zdarzyć się wszystko, ale na pewno nie bramka. I padające w takim stylu - tak, wiem, że Kuciak akurat w tym meczu też się nie popisał, a Skorupski miał później parę udanych interwencji, ale takich akcji i tak się nie zapomina, to się zdarza może raz na rok i tylko w Polsce. Dopisując do tego jeszcze obie bramki dla Górnika w których piłka przypominała mi bardziej latającą kulkę do pinballa, która nikt nie wie, gdzie się znajduje, aż do momentu, gdy wpada tam, gdzie wpaść nie powinna, i przepiękny drugi gol dla Legii, którego tym bardziej nikt się nie spodziewał - wyrzut z autu, Furman dostaje piłkę, rozgląda się i zamiast grać - "a, walnę se wolnego", i jebut na bramkę - tak to przynajmniej wyglądało z mojej perspektywy. Tak, Ekstraklasa też wraca do normy. Do swojej własnej normy, ale zawsze normy.
I tylko La Liga nadal nie jest normalna.
I nie chodzi nawet o to, że jest inna od wszystkich - Ekstraklasa też jest, ale już napisałam, ma swoje normy i do nich się stosuje, do nich wraca. I La Liga też ma własne normy, tyle że ona jako jedyna liga na tym kontynencie nie zamierza do nich wracać i wszystko wywróci do góry nogami. Chociaż jak spojrzymy na tabelę tak po prostu, to na pierwszy rzut oka wszystko również wydaje się być w porządku - a na pewno nikogo nie dziwi komplet zwycięstw Barcy po pierwszych czterech kolejkach, to akurat jedyna z własnych norm tej ligi, która wreszcie wróciła (okay, trochę przesadzam z tymi superlatywami, ale jeśli chodzi o Barcę, to musicie się do tego przyzwyczaić). Tyle że według norm tej ligi obok tego kompletu punktów powinien stać jeszcze jeden, a tuż pod nim gruba kreska oddzielająca przepaścią punktową drugie miejsce od trzeciego. I jak brak przepaści można zrozumieć, bo rozegrano jeszcze za mało meczów, aby się ona pojawiła, tak uderza brak pewnej nazwy, która zawsze nad tą barierą była. Real Madryt. Bo każdemu klubowi może się zdarzyć słabszy okres, ale 8 punktów straty do lidera po zaledwie 4 kolejkach i to w lidze, w której to się nie zdarza często nawet przez cały sezon, to wynik, o jakim przed sezonem nawet nie marzyłam i nawet nie próbowałam sobie wyobrażać. A jeszcze lepsze jest to, że tyle punktów straty nie przyszło w wyniku remisów, które padały nie w wyniku gry słabej, a niedokładnej, i nie świetnej gry przeciwników, a ich niedocenienia przez krajowego giganta. Nie, to były najzwyklejsze w świecie porażki, do których doszło dlatego, że Real grał słabo i nieskutecznie. A to po prostu dlatego, że jest w dużo słabszej formie niż standardowo (oraz bo Krysia jest smutna). No dobra, już przestaję na niego najeżdżać, no ale co ja poradzę, że gościa po prostu nie trawię. Tak czy siak sezon w Primera Division zaczął się tak, jak nie spodziewał się tego absolutnie nikt. I po raz kolejny La Liga robi wszystko, aby odebrać Ekstraklasie miano ligi, która nie trzyma się żadnych norm. Nawet tych, które sama ustala.
Ale najgorsze w tym wszystkim jest to, że oczywiście się jej to nie uda. Bo oczywiście La Liga nie byłaby sobą, jakby pozostała nieprzewidywalna, a fakt, że Real stracił punkty tak wcześnie, najpewniej oznacza tylko tyle, że ma dużo więcej kolejek na odrobienie tej różnicy, a za kilka miesięcy pewnie będzie z powrotem drugi, nad charakterystyczną dla tego kraju przepaścią punktową (i oby tylko drugi, bo chociaż odrobienie 8 punktów nie jest proste, to kiedy ma się na to aż 34 kolejki, to parę możliwości jednak się pojawia). Dlatego kluczowe obecnie jest pytanie, jak długo ta zapaść formy "Królewskich" potrwa i ile będą mieli do odrabiania (co, w kontekście takiej straty i takiej ligi, oznacza "jaki margines błędu będzie miała Barça w kolejnych meczach), oraz, co też ważne, czy przetrwa do GD, które w tym sezonie mamy wyjątkowo wcześnie, bo już na początku października - bo jeśli tak, to może być bardzo ciekawe spotkanie. To znaczy, dla kibiców Barcy :D Ale ważne jest także, jak wpłynie to na ich grę w LM. To ostatnie nawet chyba najbardziej - w końcu wszystko układa się wręcz idealnie, najpierw losują Realowi grupę śmierci, a potem madrycki klub nagle traci formę i gra jak ekipa ze strefy spadkowej, no to co ja mam myśleć innego? No kiedy, jak nie teraz? Sevilla dała radę, zresztą co tam Sevilla, Getafe dało radę! Manchesterze City - jesteś mistrzem Anglii. Ty nie dasz rady? No proszę, zrób to dla mnie... Chociaż dzisiaj...
Etykiety:
ac milan,
bundesliga,
chelsea,
ekstraklasa,
fc barcelona,
górnik zabrze,
la liga,
legia warszawa,
liverpool,
manchester city,
premier league,
real madryt,
serie a,
wisła kraków
Subskrybuj:
Posty (Atom)