Szukaj na tym blogu

środa, 21 listopada 2012

Biały duch nad Moskwą

Każdy, dla kogo muzyka znaczy w życiu coś więcej, wie doskonale, że są takie utwory, które przywodzą na myśl konkretne miejsca. Ja, chodząc w słuchawkach po całej okolicy, już dawno upewniłam się, że są też takie miejsca, które przywodzą na myśl konkretne utwory. Wczoraj dowiedziałam się, że to działa nie tylko w przypadku muzyki. Na przykład są takie miejsca, które do końca życia przypominać mi będą pewne mecze i pewne drużyny. Co jest o tyle złym przypadkiem, kiedy nagle te miejsca zaczynają gościć FC Barcelonę w ramach Ligi Mistrzów, a mnie te przypominajki nadal nie chcą wypuścić - wtedy robi się dziwnie.

Chociaż z początku nic nie zwiastowało żadnego nagłego ataku przeszłości. O tym, że Barca będzie gościć w Moskwie, wiedziałam przecież już dawno, widziałam zresztą już ich potyczkę ze Spartakiem na Camp Nou i miałam dużo czasu, żeby się przyzwyczaić do faktu, że zaledwie rok po wyeliminowaniu z LE przez Legię rosyjska drużyna gościć będzie katalońskich potentatów w LM. Co więcej, mimo, że nadal jest to dla mnie dziwne, przed meczem nawet o tym nie myślałam - skupiałam się przede wszystkim na tym, żeby Barca nie patyczkowała się z moskiewskim klubem i mimo niezbyt korzystnego dotychczasowego bilansu na rosyjskiej ziemi zapewniła sobie awans z grupy. A trochę też o tym, żeby pamiętać, że mecze na wschodzie rozgrywane są wcześniej i przypadkiem nie włączyć telewizora, kiedy będzie już po wszystkim. Potem zresztą okazało się, że i tak w mobilnej aplikacji UEFY, która służy mi za źródło wszelkich informacji na temat LM i LE, i tak mam ustawione przypomnienia o wszystkich meczach Barcy. I od tego właściwie się zaczęło. "Spartak vs Barcelona has started at Stadion Luzhniki" - i nagle duchy przeszłości wróciły. Łużniki. Łużniki. Stadion moskiewski, stadion ze sztuczną murawą, stadion, na którym rozegrało się jedno z piękniejszych spotkań w historii polskiego futbolu klubowego. Stadion, którego nazwa nie wiedzieć czemu najbardziej kojarzy mi się z tamtym właśnie meczem. Może dlatego, że była wtedy tyle razy powtarzana, w kółko tylko było "zmierzą się na moskiewskich Łużnikach, tratata..." W każdym razie w chwili, gdy tylko zdałam sobie sprawę, że to jest obiekt, na którym rozgrywa się dzisiejszy mecz - nagle wszystko się zmieniło.

Sama nie wiem, jak to się stało, ale patrzyłam w ekran telewizora i bardziej przyglądałam się szczegółom stadionu niż boiskowym wydarzeniom, i chwilami miałam przed oczami wydarzenia z końca sierpnia tamtego roku. Patrzyłam na tych piłkarzy w czerwonych koszulkach i przypominało mi się, jak o nich mówiono wtedy, jak analizowano ich postawę, jak rozważano, który będzie największym zagrożeniem, jak wreszcie przyjechali do Warszawy na pierwszy mecz, który obejrzałam z trybun Łazienkowskiej, mecz, od którego zaczęła się cała historia mojej miłości do Legii, a potem jak ona się ostatecznie utwierdziła po sensacji na Łużnikach, tych Łużnikach, gdzie teraz historia wraca... Siedzę przed telewizorem, i widzę mecz, ale na niego nie patrzę, słyszę, jak komentator mówi, ale go nie słucham, tylko czasami przedziera się mi do uszu nazwisko jakiegoś gracza Spartaka i znowu wszystko mi się przypomina, słyszę "Emenike" i od razu pamiętam zwracanie uwagi na ten wówczas nowy nabytek Spartaka, słyszę "Dziuba" i pamiętam, że był wtedy rezerwowym, słyszę "Kombarow" i przypomina mi się, że było ich dwóch, braci, słyszę "Ari" i widzę jego zdjęcie na warszawskim telebimie, gdy strzelał wyrównującą bramkę w pierwszym meczu... Ba, to jeszcze nic! Patrzę na te czerwone koszulki i widzę tamten Spartak, który zawsze będzie już dla mnie drużyną jednego wydarzenia, ale wtedy patrzę na te niebiesko-bordowe koszulki - te same niebiesko-bordowe koszulki, które wyzwalają u mnie tak wielkie emocje, w tym odcieniu niebieskiego i bordowego, który wykrywam z odległości 100 metrów, który rozpoznam wszędzie - i migoczą mi i rozmazują się przed oczami (chociaż to może była słaba jakość streama...), i momentami nabierają barwy bieli, a to, że nie pochłania mnie Barca - moja Barca - to znaczy, że coś już naprawdę jest nie tak. No zaraz, przecież ja nawet nie oglądałam tego meczu! Był to dopiero początek mojej miłości do Legii i do piłki w ogóle, no i jak to zwykle bywa z meczami, których nieoglądania żałuję - uznałam, że wystarczy tylko relacja tekstowa (zwłaszcza, że w tym samym czasie postanowiłam śledzić losowanie grup LM). Teoretycznie nie miałam więc nawet żadnego obrazu, który mogłabym sobie przed takim meczem przypominać! Co z tego, skoro jak się potem okazało - on i tak stworzył się sam.

A najdziwniejsze, że w pewnych aspektach faktycznie można podobieństwo między Barcą i Legią zauważyć, i nie chodzi tylko o to, że obydwie pokonują Spartaka w Moskwie. Barca, tak jak i Legia, większość swoich ostatnich sukcesów zawdzięcza młodzieży ze szkółki, na którą bardzo chętnie stawia. Barca, tak jak i Legia, gra najbardziej otwartą i kombinacyjną piłkę w całym kraju (Blaugrana nawet na całym świecie). A przede wszystkim Barca w tym konkretnym spotkaniu zagrała jak Legia w poprzednim swoim występie i mimo że miejsce rozgrywania meczu nie było dla nich szczęśliwe, po zabójczo skutecznym wykorzystaniu swoich szans schodziła na przerwę z pewnym, trzybramkowym prowadzeniem. A jak Blaugrana odegrała w tym meczu rolę Legii, to i Spartak musiał zostać Lechem - i tak też chyba zrobili, bo przecież mieli wiele świetnych kontr, ale wszystkie kończyły się skierowaniem futbolówki w bardzo ślusarskim kierunku, czyli jakieś 10 metrów nad bramką. Patrząc na te moje analogie, no i przede wszystkim unoszący się od sierpnia zeszłego roku nad Moskwą ducha tamtego spotkania rosyjskiego klubu z warszawianami, który pojawia się w mojej głowie naprawdę bardzo często, mniej dziwnym staje się, że zarówno przy stanie 0:0, jak i przy prowadzeniu Barcy - nawet mojej kochanej Barcy, której nikt nigdy nie był w stanie mi przesłonić! - 1, 2 czy 3 bramkami patrzyłam się w ekran z tą samą można by rzec obojętnością, a może raczej nieobecnością, i tylko nie byłam pewna, czy tam ze skrzydła to wbiega Pedro, czy Rybus, czy ataki Rosjan rozbija Busquets, czy może Borysiuk, czy tam na bramce to na pewno stoi Valdes, a może jednak Kuciak... Meessssssssssiiiiiii! - rozlega się krzyk komentatora. Ljuboja.... - odpowiedział cichy szept w mojej głowie. W tej chwili dokonałam właśnie zestawienia będącego najprawdopodobniej największym bluźnierstwem w historii futbolu. Ale cóż, widocznie są takie stadiony na tym świecie, na których po wsze czasy rozgrywany będzie ciągle ten sam mecz. I takim stadionem są dla mnie właśnie Łużniki.

wtorek, 20 listopada 2012

Powtórka z rozrywki

Ale zanim przejdę do tematu, małe uprzedzenie: tak, wiem, że znając moje upodobania, można się spodziewać wielogodzinnego rozwodzenia się przeze mnie nad szlagierem ostatniej kolejki Ekstraklasy, czyli meczem Legia - Lech. I tak też będzie. Ale żeby nie mieszać i nie tworzyć za dużo postów, trochę z tym poczekam i skupię się przedtem na spotkaniu, które mogłoby się wydawać dla mnie osobiście dużo mniej ważne, a które miało miejsce zaledwie dzień przed. Otóż niektórzy mają taki mecz, który - choć obie grające w nim drużyny są im całkowicie obojętne - ma dla nich szczególne znaczenie i po prostu czują, że do końca życia nie chcą przegapić żadnego z takich starć, które kiedykolwiek się odbędą. Dla mnie już chyba zawsze takim meczem będą derby północnego Londynu, zwłaszcza te rozgrywane na Emirates.

A wszystko zaczęło się rok temu, kiedy to również Arsenal podejmował swojego lokalnego rywala. Zaraz, chwila, moment, ale którego lokalnego rywala? I tu zaczynają się kłopoty. Londyn jest bowiem jednym z niewielu miast na świecie (drugim takim w Europie jest chyba tylko Moskwa), w którym klubów piłkarskich jest zatrzęsienie tak, że reprezentują one właściwie bardziej swoją dzielnicę niż całe miasto. W takim przypadku ciężko w ogóle mówić o derbach, bo możliwych konfiguracji między zespołami jest mnóstwo (w tej chwili w samej tylko najwyższej klasie rozgrywkowej stolicę Anglii reprezentuje zespołów aż sześć) i zdarzają się one niemalże co chwila. Nie wszystkie z nich, co zrozumiałe, wywołują takie same emocje, tak że wręcz wyróżnia się małe derby, średnie derby, derby dolnej połówki tabeli, wielkie derby i pewnie ani się obejrzymy, a wkrótce ktoś wymyśli skalę rozmiarów, w której po prostu będziemy mierzyć wielkość derbów Londynu. Ale wśród nich są jedne, które faktycznie noszą znamiona prawdziwych derbów, naznaczone nie tylko niezwykłą bliskością stadionów obu klubów (ostatnio czytałam o 7 kilometrach), ale i ponad stuletnią historyczną nienawiścią między obydwoma klubami, słynną na cały świat, dokładnie tak, jak to we wszystkich słynnych wewnątrzmiastowych lub wewnątrzregionalnych pojedynkach ma miejsce. Takim dla mnie osobiście wyjątkowym spotkaniem wśród wszystkich rozgrywających się w granicach tej metropolii jest właśnie mecz Arsenalu z Tottenhamem.

Ale rok temu jeszcze nie wiedziałam tego aż z taką pewnością, wtedy, gdy te zespoły miały mierzyć się na Emirates, nie zdawałam sobie sprawy, jak ważne będzie to spotkanie. Dlatego nie postawiłam sobie jako konieczność obejrzenie go, i mając inne rzeczy do zrobienia w tym samym czasie, tylko śledziłam z niego relację tekstową w świętej pamięci serwisie eurosport.pl (tam były najlepsze tekstówki w całym internecie. Naprawdę.). A trzeba wiedzieć, że wtedy sytuacja w lidze była zgoła odmienna - Arsenal wciąż miał kłopoty z zadomowieniem się w górnej części tabeli po fatalnym rozpoczęciu sezonu, podczas gdy Spurs sensacyjnie zajmowali trzecie miejsce i niektórzy nawet wierzyli w to, że będą w stanie powalczyć z manchesterskim duopolem o końcowy triumf w lidze. I tak niczego się nie spodziewając, zaglądałam na tą stronę raz po raz, aby wiedzieć, jak tam radzą sobie oba zespoły z północnego Londynu w tym niezwykle ważnym dla nich meczu. Radził sobie tylko ten przyjezdny - zaaplikował im dość szybko dwie bramki, a jeszcze do niedawna mogłabym przysiąc, że były to aż trzy gole - dopiero teraz, gdy zaczęto ten mecz wspominać, faktycznie przypomniałam sobie, że jednak aż tak dużo to ich nie było. Ale nie ma to żadnego zdarzenia, bo gdy powoli zaczynałam przyjmować do wiadomości, że Koguty wygrają ten mecz - mieli w końcu szybko zdobyte dwubramkowe prowadzenie, a i wcześniej w lidze przecież potwierdzili swoją generalnie wyższą dyspozycję. I właśnie wtedy Arsenal strzelił bramkę. A potem drugą. I jeszcze jedną. I potem jeszcze dwie. Masakracja. Z 0:2 na 5:2. I ja głupia stwierdziłam, że w sumie to nie muszę aż tak bardzo tego oglądać. No co ja takiego narobiłam, takie mecze nie zdarzają się przecież co tydzień. Ani nawet nie co roku. Wait, what?

Ano właśnie :). Po raz kolejny nie miałam racji, po raz kolejny popełniłam ten sam błąd. Po raz kolejny przyszły bowiem derby północnego Londynu na Emirates i po raz kolejny Arsenal z Tottenhamem zaserwowali nam powtórkę z rozrywki. Co do gola, tylko kolejność tym razem zamienili. Tym razem Spurs zdążyli postraszyć Kanonierów tylko jedną bramką, zanim dali się im kompletnie zdominować, a w obydwu przypadkach wydatnie pomógł Emmanuel Adebayor, przy pierwszym - tą bramkę strzelając, przy drugim - niewiele później łapiąc czerwoną kartkę, która ustawiła w zasadzie przebieg spotkania. Swoim golem Gareth Bale najwyżej dociągnął Koguty do poziomu sprzed roku, podczas gdy gospodarze zupełnie tym nieporuszeni drugi rok z rzędu potraktowali lokalnego rywala pięcioma trafieniami. Wielki mecz ze wszystkim, czego potrzeba w hicie, wszystkim, co ma w sobie piłka nożna - gradem goli, podbramkowymi akcjami z obu stron, nieuznanymi bramkami, czerwonymi kartkami, brakowało chyba tylko obronionych karnych i byłby thriller tygodnia. Tymczasem ja po raz kolejny przegapiłam większa część takiego spotkania. Całe szczęście, tym razem przynajmniej nie z własnej głupoty. Jak się zapisuje na kursy sobotnie, to trzeba się liczyć, że będą takie mecze, których się przez to nie zobaczy. Ale i tak wierzę, że za parę lat to się opłaci - tymczasem za to nauczę się, żeby do końca życia nie opuszczać derbów północnego Londynu. No chyba, że chcę mieć powtórkę z rozrywki :)

Powtórkę zobaczyliśmy za to - i to będzie kontrowersyjna teza - w naszym pięknym kraju, na poznańskiej Bułgarskiej (czy bułgarskiej poznańskiej? Ciekawe, czy w Bułgarii w ogóle myślą o Poznaniu :D). A teraz proszę, czekam na generalne oburzenie publiki mówiącej, że jaka znowu powtórka, skoro Legia nie wygrała w Poznaniu od 7 lat, a w takim stosunku to nawet od 20? Że zrobiła poznaniakom miazgę, a rok temu było 0:0? Owszem, owszem, tak było. Ale paradoksalnie - jest to różnica - w stosunku do zeszłorocznego meczu - naprawdę minimalna. A pamiętam to doskonale, bo tamten mecz, był to pierwszy i prawdopodobnie jedyny w moim życiu bezbramkowy remis, który mimo wszystko został ogłoszony najlepszym meczem rundy i to jeszcze -choć złośliwi mogliby tak twierdzić - nie dlatego, że cała reszta była jeszcze tragiczniejsza. Nie, tamten mecz obfitował w ilość sytuacji podbramkowych, jaka naprawdę rzadko pojawia się w Ekstraklasie, akcja przenosiła się z jednej strony boiska na drugą w tempie, jakie rzadko widujemy na polskich stadionach, emocji mogłoby być w tym meczu tyle, że spokojnie dałoby się obdzielić nim kilka zachodnich hitów. Jakby choć jeden zawodnik z 22, którzy biegali po murawie, faktycznie którąś z tych okazji wykorzystał. A było ich naprawdę co niemiara, w tym nawet tak oczywiste jak strzał na środek pustej bramki, czy słynne już "vrdoljakowanie", czyli przerzucanie piłki nad poprzeczką z półtora metra. I to w akcji decydującej o losach meczu. Zresztą, to ja się tu rozpisuję, wszyscy świetnie pamiętamy ten mecz, pamiętamy festiwal nieskuteczności na Bułgarskiej. A teraz przyjrzyjmy się trochę bliżej spotkaniu z niedzieli. Przecież wszystko wyglądało dokładnie tak samo, z jedną maleńką zmianą. Wtedy klątwa marnowania idealnych okazji dotknęła obie drużyny. Tym razem pudłował tylko Lech.

Dlatego zakończyło się nieomal nie pogromem - w końcu jakby już Legia naprawdę pobawiła się w drużynę europejskiej klasy strzelając wszystkie setki, jakie miała, i swoje strzeliliby zarówno Ljuboja w pierwszej połowie, jak i Kucharczyk w drugiej, obstawiam, że skończyłoby się klasyczną jak to mówią Hiszpanie manitą, bo nie jestem pewna czy Lech po pięciu ciosach jeszcze wyprowadziłby tą kontrę. Ale z drugiej strony jednak nie jest dziwnym że tego nie zrobiła, w końcu nawet Barcelona nie wykorzystuje absolutnie wszystkich akcji, jakie sobie stwarza, dziwnym jest za to, że tak mało strzelili poznaniacy, którzy przecież okazji mieli podobną ilość i żeby mecz skończył się 3:3 wystarczyłoby, żeby zamiast Ślusarskiego mieli w składzie... no nie wiem... napastnika może? Swoją drogą, teraz dopiero widać, czym różni się tegoroczny Lech od tego, który z sukcesami grał w LE. Jak to ktoś kiedyś napisał - "wykreśl niepasujący element": Lewandowski - Rudniew - Ślusarski... No gdzie pierwsza dwójka, a gdzie ten ostatni, przecież to na pierwszy rzut oka widać... "Gdzie Lewy i Rudniew? W Bundeslidze" - odparł Głos Wewnętrzny. (Głos Wewnętrzny, the Głos Wewnętrzny trademark and all acts associated are reserved to "Poligon" spółka z o.o., za nieuzasadnione użycie z góry przepraszam). Ano właśnie. I podczas gdy znakomici poznańscy snajperzy hasają sobie po niemieckich stadionach, ich były klub męczy się z tworem napastnikopodobnym, który potrzebuje trzech sytuacji 2 m od bramki, żeby strzelić gola, a i fakt, że on pada, szokuje pół Polski, bo i tak wszyscy myśleli, że kierując się w kierunku poprzeczki - odbije się od jej niewłaściwej strony i zakończy swój lot daleko w przestrzeni. Obydwie poprzednie gwiazdy linii ataku Kolejorza odnoszę wrażenie, że zdobyłyby w tym meczu hat-tricka. A więc mecz, gdyby obu zespołów nie trafiły permanentne (Lech) lub przejściowe (Legia) ataki nieskuteczności, spokojnie mógłby skończyć się 3:5 i nikt by nie narzekał - a my mielibyśmy co puszczać wszystkim spotkanym przez nas ludziom, aby zareklamować im Ekstraklasę. Ale równie dobrze mogłoby to być 3:0 i wielkie święto w Poznaniu. Albo 0:5 i mecz legenda dla wszystkich fanów Legii, spotkanie, które wspominałoby się latami jako jeden z największych w historii triumfów nad znienawidzonych rywalem, do tego przed kompletem jego fanów. Zresztą fanów i tak w początkowej części meczu udało się uciszyć. To mnie szokuje - 40 tysięcy lechitów na stadionie, rekord frekwencji Ekstraklasy, a ja i tak jestem w stanie sprzed telewizora usłyszeć "I tylko Legia, Legia Warszawa" :). No ale kto wie, może to z powodu wizji pogromu po zakończeniu meczu cieszyłam się jakoś mniej niż w przerwie - bo po takim początku liczyłam, że świętować większa część Warszawy tak, jak robiła to Barcelona 29 listopada 2010, albo jak robiła to błękitna część Manchesteru... wybaczcie, tutaj nie pamiętam daty, ale i tak wszyscy wiedzą, o który dzień mi chodzi. Nie skończyło się aż tak hucznie, ale po chwili namysłu stwierdziłam, że nie ma czym się martwić. Mecz na Bułgarskiej przecież przebieg miał zupełnie inny, niż te dwa wyżej wymienione, a wygrany został nie niezwykłą finezją i dominacją, lecz zabójczą skutecznością. A chociaż to te pierwsze cechy powodują najbardziej zapadające w pamięć spotkania, to tym drugim wygrywa się mistrzostwa. I w to chyba teraz pozostaje mi wierzyć.

No, chyba że wrócę do swojej teorii, że wszelkie zbrodnie na muzyce zostaną kiedyś pomszczone nawet, jeśli miesza się to z piłką nożną, i po prostu stwierdzę, że niemoc lechitów w ataku była spowodowana ich oprawą meczową. Ciocia dobra rada podpowiada: jeśli jeszcze nie wiecie, do jakiej... ekhem... "piosenki" nawiązuje  - szczęśliwymi ludźmi jesteście. Nie próbujcie się tego dowiedzieć. Nigdy. Naprawdę nigdy.

Chociaż oprawa ma o tyle dobrą stronę, że faktycznie pokazuje jedną z najlepszych rzeczy, w jakiej specjalizują się polscy kibice. W ogóle w tym meczu naprawdę mieliśmy tyle elementów, że wreszcie doczekaliśmy się hitu na miarę europejskiego futbolu, hit, który można bez wstydu pokazywać obcokrajowcom, by udowodnić im, że Ekstraklasa też może być piękna. Mecz z mnóstwem sytuacji, dużą ilością bramek, szybką akcją, rozgrywany na pięknym, nowym stadionie zbudowanym na Euro, wypełnionym po brzegi, na którym padł rekord frekwencji,z głośnym dopingiem z  obu stron i nie licząc motywu głównego, którego osoby spoza Polski i tak nie zrozumieją, efektowną oprawą. Takie mecze to można oglądać naprawdę w nieskończoność.

Dlatego ja za rok proszę o powtórkę z rozrywki. Albo w sumie po co za rok - może już na wiosnę, w Warszawie :).

czwartek, 15 listopada 2012

Nic nie może przecież wiecznie trwać

A każda seria musi się kiedyś skończyć. Nawet ta najdłuższa seria meczów bez porażki. Drużyn niepokonanych nie ma, nawet pomijając już nawet tą całą psychologiczną gadkę, którą non stop prowadzi się dzieciom o tym że zawsze można wygrać, nie można być najsilniejszym bla, bla, bla żeby je wychować w odpowiednich wartościach. Po prostu człowiek to nie maszyna i każdemu może się zdarzyć po prostu gorszy dzień, potknięcie - a w rzeczywistym świecie do tego jak ktoś wygrywa za długo bez przerwy, to cała reszta skupia się tylko na tym, żeby znaleźć na niego sposób - i w końcu zawsze się to udaje. Dlatego też w sporcie nie mówimy o zespołach niepokonanych, co najwyżej niepokonanych w określonym czasie. A najczęściej ten czas mierzony jest od początku sezonu. I tak oto gdy tylko w sierpniu ruszyła pierwsza kolejka, przeglądaliśmy czołowe zespoły różnych lig (albo, jak w przypadku Ekstraklasy, te, które wydawało nam się, że w tym sezonie będą czołowe), w poszukiwaniu takich z nich, które z upływem tygodni nadal nie doznają goryczy porażki. Sezon ligowy ruszył w sierpniu, obecnie mamy listopad, tymczasem większość klubów z tych, które długi czas utrzymywała status niezwyciężonego, utraciła go dopiero niedawno. W tej chwili spośród wszystkich bardziej znaczących klubów europejskich, nadal chwalić się nim może chyba tylko FC Porto. Natomiast reszta z nich... Prawie 1/3 sezonu bez przegranej... No, to robi wrażenie.

Jeszcze większe wrażenie jednak robi seria bycia niepokonanym przez 49 meczów, czyli cały sezon i jeszcze trochę, nawet, jeśli ta liczba tyczy się "tylko" meczów ligowych. Ale może od początku... Oczywiście tak niezwykłym cyklem może się pochwalić klub nie inny, jak Juventus, triumfujący w ostatnim sezonie z okrągłym zerem w statystyce porażek. Co prawda w międzyczasie zdarzyło się jego piłkarzom zejść z boiska pokonanymi w finale Pucharu Włoch z Napoli, ale była to ich jedyna przegrana w całym sezonie 11/12, nic więc dziwnego, że byli głównym kandydatem do miana niezwyciężonego także po przerwie wakacyjnej, poprzez kontynuowanie swojej - już tylko ligowej - przepięknej serii. Tak też więc zespół Starej Damy uczynił, grzecznie nie przegrywając żadnego z pierwszych 10 spotkań w Serie A i trzech Ligi Mistrzów. Aż tu nagle niespodziewanie utracił status niepokonanego jeszcze wcześniej od swoich konkurentów z innych lig, kiedy w meczu na szczycie przyszło mu się mierzyć z Interem Mediolan. Tak, tym samym Interem, który jeszcze rok temu zajmował się głównie sprzątaniem po tym, co zostawił po sobie Jose Mourinho, z trudem wspiął się choćby na piąte miejsce tabeli i teraz musi się męczyć w Lidze Europy - co jak na triumfatora LM sprzed zaledwie trzech lat nie jest zbyt chlubnym wynikiem. Co więcej, ten sam Inter, kiedy już do jego starcia z Juventusem doszło, już w pierwszej minucie stracił bramkę ze spalonego, a pół godziny potem został ponownie skrzywdzony, gdy sędzia chyba sam nie umiał podać powodu, dla którego Lichsteiner, obrońca Bianconerich, nie otrzymał drugiej żółtej kartki. Po czym szansa dla arbitra na naprawienie błędu natychmiast znikła, bo trener Juve przytomnie za chwilę zdjął Szwajcara z boiska. A weźmy pod uwagę, że tydzień przed tym meczem Stara Dama zwyciężyła 1:0 po golu ze spalonego i nieuznaną, choć zdobytą prawidłowo bramką przez ich przeciwników. Są tacy, którzy w takim momencie rzuciliby gdzieś taki mecz, olali wynik, 90 minut modlili się, żeby on wreszcie się skończył, w międzyczasie oczywiście dali się zjechać drugiej drużynie, po czym natychmiast po końcowym gwizdku sędziego pobiegli z prędkością światła do dziennikarzy płakać na pracę arbitrów. Ale obecny Inter to zupełnie inny zespół niż ten jeszcze sprzed nawet roku - i zamiast siedzieć i narzekać, wziął się w garść i nagle okazało się, że nawet gdy sędziowanie nie dopisuje można strzelić trzy bramki i zwyciężyć nawet, jeśli dla przeciwnika oznacza to utratę 50. kolejnego meczu bez porażki i koniec wspaniałej serii. I tak oto Juventus przestał być niepokonany, mimo że wydawało się na początku sezonu, że zakończenia meczu z zerowym dorobkiem punktowym dozna jako ostatni być może nawet z całej Europy. Tymczasem spośród kandydatów z każdej głównej ligi, paradoksalnie, jego seria trwała najkrócej.

Chociaż w sumie to nie. Była jeszcze w konkurencyjnej lidze inna drużyna, która wydawała się być jeszcze pewniejszym kandydatem do przemknięcia przez sezon niezraniona przez nikogo. A nawet nie draśnięta, jako że przez pierwsze 8 meczów sezonu nie doświadczyła nawet remisu. Oczywiście akcja dzieje się w Niemczech, gdzie Bayern Monachium za wszelką cenę próbuje się odegrać za zeszły sezon, kiedy to został prawdopodobnie liderem całej Europy w klasyfikacji zdobytych drugich miejsc, co dla klubu, który zawsze był niekwestionowanym liderem jest jak policzek. Tym razem więc Bawarczycy postanowili działać od samego początku i w lidze rozpoczęli jak strzała, dystansując resztę kraju jak za starych czasów. I wtedy nagle przyszło spotkanie z Bayerem Leverkusen, które ni stąd, ni zowąd nagle i bez powodu przegrali. Co prawda wcześniej wyrobili sobie nad konkurentami taką przewagę punktową, że w tabeli nie widać w związku z tym absolutnie najmniejszej różnicy i wszyscy mogliby o tym spokojnie zapomnieć, ale jest jeden mały wyjątek. Pole "mecze przegrane" w rozwiniętej bardziej szczegółowo klasyfikacji. Tam niestety, to piękne i prestiżowe zero znikło już bezpowrotnie, przynajmniej do końca sezonu. I to jeszcze szybciej, niż w całej reszcie Europy. Chociaż w sumie taki prestiż może nie jest wcale ważny, w końcu na przykład w Anglii, podobno najlepszej lidze świata, nie zauważyłam, żeby ktoś się nim przejmował. Nic więc dziwnego, że tam niepokonani zniknęli jeszcze szybciej - co prawda niby rubryczka porażek jest wciąż pusta w przypadku Manchesteru City, ale tą niezwyciężoność Obywateli widzieliśmy świetnie w Champions League. Ale akurat w tym nic dziwnego - w Premiership mamy przecież praktycznie co tydzień "megawypasionyhitowyklasyk" albo nawet i dwa, w związku z czym odbyło się ich już tyle, że naprawdę każda biorąca w nich udział drużyna miała wystarczająco dużo okazji, żeby choć raz przegrać, przecież niemożliwym by było, by we wszystkich takich meczach padały remisy, a do tego czasami sędziuje tam Mark Clattenburg. Tak więc w Anglii niepokonanych drużyn nie ma co szukać.

To może by tak sprawdzić najpierw na własnym podwórku? W końcu w zeszłym tygodniu co najmniej kilka razy słyszałam komentatorów zastanawiających się, jakie jeszcze drużyny pozostały niepokonane, i praktycznie pierwsze nazwy, jakie padały, były dwie: Górnik Zabrze i Legia Warszawa, co może i brzmiało nieco komicznie, gdy słyszy się rozprawę o tym, że zabrzanie przecież przegrali w Pucharze Polski z Flotą Świnoujście, a w tle gra FC Barcelona - niemniej jednak jest dowodem, że gdy poruszane są jakieś tematy dotyczące wszystkich lig Europy, automatycznie zaglądamy najpierw do naszej własnej. Niestety nawet tu nie ma już czego szukać, bo nawet nie wchodząc głębiej w struktury rozgrywek i pomijając przypadki w stylu wyżej wymienionej Floty Świnoujście, a skupiając się na samej Ekstraklasie, 10. kolejka była ostatnią, po której jakakolwiek drużyna mogła poszczycić się statusem niepokonanej. Ba, szczyciły się nim nawet dwie, wydawało się więc, że chociaż jedna to następne spotkanie wytrzyma - tymczasem Górnik z Legią okazali solidarność i jak tylko sensacyjnie pokonani z boiska zeszli warszawianie, już następnego dnia porażkę poniósł również klub z Zabrza. I z punktu widzenia Legii - całe szczęście. No jeszcze tego by brakowało, żeby po sfrajerzonej przegranej z Jagiellonią Górnik został jedynym niepokonanych klubem w Ekstraklasie. Chociaż w sumie kiedyś ta pierwsza porażka w sezonie i tak musiała nadejść, a Legii przegrywać takie mecze zdarzało się w przeszłości dużo częściej - zresztą mi się wydawało, że bez zdobyczy punktowej warszawianie skończą już starcia z Piastem i Podbeskidziem, więc niby naprawdę nie ma co narzekać. A jak już naprawdę mam szukać jakichś pozytywów, to przynajmniej na pewno już nie jestem przeklęta. Pisałam już wspominając derby Warszawy o moim największym problemie związanym z chodzeniem na Łazienkowską - że dziwnym trafem kiedy ja jestem na trybunach, Legia nigdy nie wygrywa. Tym razem więc postanowiłam wybrać się na mecz z Jagą, żeby złą passę przełamać, bialostoczanie są w końcu mniej wymagającym przeciwnikiem niż takie PSV w LE, czy już nawet Polonia. I już, już miałam kupić bilet, kiedy nagle okazało się, że weekendowy kurs, na jaki się zapisałam, odbywa się w innych godzinach niż mi pierwotnie podano - i tak rychło w czas się we wszystkim zorientowałam i nie wykupiłam krzesełka na Ł3, żeby stało puste. Ale mecz, co by nie było, mnie ominął - tymczasem po powrocie do domu i natychmiastowym rzuceniem się na internet w celu sprawdzenia wyniku, czekała mnie informacja o pierwszej w sezonie porażce. To bym sobie przełamała serię, nie ma co... Na szczęście czteropunktowa przewaga przed tym meczem wystarczyła, by zachować pozycję lidera, a do tego następna kolejka jest, jak się okazuje, kolejką hitów - podczas gdy Legia jedzie do Poznania na mecz z Lechem, w Warszawie zostaje ich lokalny rywal, aby podjąć kolejnego w tabeli Górnika. Jeśli oba te spotkania zakończą się zwycięstwami gości (a zakończyła się tak prawie cała poprzednia kolejka), sytuacja w tabeli wróci do stanu, gdy mieliśmy ostatnio w Ekstraklasie niepokonane drużyny, tak więc nie ma jeszcze tragedii. Ale tego Sulera to naprawdę nie wiem jakie licho sprowadziło... To znaczy wiem - to samo, które załatwiało połowę innych transferów Legii. Ech, kolejna rzecz, do której trzeba się przyzwyczaić...

Na przykład jak do tej, że widocznie albo masz wszystko, albo nic, więc jak kibicujesz kilku klubom, to kiedy one po raz pierwszy w sezonie przegrywają, to wszystkie w jednym tygodniu. Co prawda gdy spojrzymy w ilość odniesionych w La Liga porażek w linijce obok Barcy, to nadal widnieje tam zero, ale jeśli nie traktujemy Man City jako niepokonanego z powodu ich popisów w LM, to dokładnie te same zasady powinniśmy stosować wobec Blaugrany. A ta, jak wszyscy wiemy, nie wykorzystała w zeszłą środę szansy na zapewnienie sobie awansu do 1/8 finału i przegrała w Glasgow z Celtikiem. A do tego, o ironio, losie i analogio sprawiająca, że widzę podobieństwa między spotkaniami z dwóch różnych biegunów futbolu - tak samo jak i Legia z Jagą, w stosunku 2:1. No i cóż ja mogę teraz powiedzieć? Że Celtic stawiał autobus pod własną bramką? Ano owszem, stawiał. Ale jakoś te dwie bramki jednak strzelił, czyż nie? Jakoś obronił bądź wybił wszystkie te przeszywające każdą defensywę podania Xaviego i Iniesty, co nie udało mu się chociażby przy pierwszej z bramek, jakie stracili na Camp Nou. No właśnie, mecz na Camp Nou - już wtedy pokazali, że swoją obronę chcą uczynić głównym aspektem gry w obu starciach z Barcą, i że będą grać w ten sposób - a ja już wtedy powiedziałam (w przedostatnim akapicie) , że nie ma w tym nic złego, a wręcz przeciwnie, to też jest niezwykle trudna sztuka. Może nawet trudniejsza niż wszystkie inne, bo kiedy grasz ofensywnie, a coś ci się w ważnym momencie nie powiedzie, po prostu musisz starać się dwa razy bardziej, żeby po raz kolejny stworzyć sobie podobną sytuację i tym razem ją wykorzystać. W przypadku, gdy stawiasz na defensywę, nie możesz pozwolić sobie nawet na najmniejszy błąd - bo straconej bramki już nie cofniesz, a wiadomo, że słynny przysłowiowy autobus jakiejś kolosalnej liczby goli z przodu nie strzeli. To nie jest Barca, która mimo, że co chwila tracąca kolejnego członka linia obrony przepuszcza w tym sezonie tyle bramek, ile od dawna jej się nie zdarzało, bo i tak pod koniec zawsze ich nastrzela wystarczająco, żeby o tych golach straconych nie musieć zbytnio myśleć. A no właśnie, tak było do tej pory. Bo tym razem już nawet te katalońskie piorunujące końcówki, jakimi nas co chwila Blaugrana w tym sezonie raczy, nie zafunkcjonowały. Tym razem w końcówce Leo jednak przedarł się przez szkocki mur - ale tylko raz, na więcej nie starczyło czasu. Mimo że po tej bramce, mając w pamięci, jak kończyła Barca mecze do tej pory, już zaczęłam myśleć, co będzie, jak i z takiej sytuacji wyjdą bez szwanku. Wtedy chyba naprawdę byliby w tym sezonie niepokonani. Ale oczywiście takich drużyn nie ma i dlatego kiedyś musiał przyjść taki Celtic i Dumę Katalonii ograć. A i tak było to w najlepszym możliwym momencie - Blaugranie wciąż brakuje zaledwie jednego punktu do zapewnienia sobie awansu z grupy i chyba nie ma na świecie osoby nie sądzącej, że w pozostałych dwóch meczach na pewno go znajdzie, a Celtic mógł tym zwycięstwem uczcić okrągłą, jeśli dobrze pamiętam, 125. rocznicę powstania klubu. A Barca kilka dni później znowu grała swoje, w miarę pewnie ogrywając Mallorcę - i przynajmniej w La Liga w okienku porażek wciąż może szczycić się zerem. I chociaż to mogłoby potrwać trochę dłużej.

Zwłaszcza, że La Liga obecnie jest zajęta łamaniem innych standardów w niej obowiązujących, i nawet nie chodzi mi o to, że Atletico nadal wygrywa i nadal jest drugie, utrzymując 5-punktową przewagę nad lokalnym rywalem (a będę to powtarzała do znudzenia, żeby Rojiblancos wreszcie zostali docenieni w naszym kraju). Ale największa zmiana, jaka dokonała się w minionej kolejce, miała miejsce na Ciutat de Valencia, gdzie Levante podejmowało Real Madryt. Normalnie nie śledzę na żywo wyników meczów "Królewskich", po prostu dlatego, żeby się dodatkowo nie przejmować, kiedy ci stracą bramkę i nie będzie to gol honorowy. I tak ją odrobią i wygrają, przynajmniej tego się nauczyłam w zeszłym sezonie, a dużo mniejszy jest zawód, gdy o tej bramce się dowiesz, kiedy i tak jest już po wszystkim (a czasami, jak na początku tego sezonu, zdarzają się też i miłe niespodzianki ^^). Niestety, tym razem nie wiem, co mnie podkusiło, i sprawdziłam wynik meczu z Levante w okolicach 60 minuty. A jako, że ujrzałam 1:1, i nadal pamiętałam, że ta mniejsza ekipa z Walencji była jedynym poza Barcą zespołem, który w zeszłym sezonie pokonał Real w lidze, to chcąc nie chcąc pojawił się ten promyczek nadziei, że w walce o mistrzostwo kraju chyba naprawdę trzeba będzie skupić się przede wszystkim na Atletico. I wtedy Los Blancos postanowili zabawić się w Barcę. Tak, jak do tej pory robiła to Blaugrana, strzelili zwycięskiego gola w samej końcówce meczu. A na domiar złego, zrobił to Alvaro Morata, 20-letni wychowanek.

A takie rzeczy to już się naprawdę nie mają prawa dziać. A już zwłaszcza w kontekście zagorzałej dyskusji, jaka była ostatnio prowadzona między Mourinho a zespołem rezerw w kwestii wychowywania młodych piłkarzy właśnie. Dla przypomnienia - wszystko zaczęło się od sytuacji przed pierwszym meczem z Borussią, kiedy na boku obrony zagrał z przymusu Michael Essien, ponieważ wszyscy nominalni gracze tej pozycji byli kontuzjowani. No, poza oczywiście młodzieżowcami. Takich zaproponowano Mourinho do wystawienia aż dwóch, niestety trenerowi Królewskich najwidoczniej nie przypadli do gustu, ponieważ wolał wystawić, jeśli dobrze kojarzę, nominalnego pomocnika, zamiast zawodników ze szkółki. Nie przeszkodziło to jednak portalom sportowym pisać wielkie artykuły przed tym meczem, bo "w Realu mogą zadebiutować młode talenty z Castilli". Przyjrzałam się więc "młodym talentom" bliżej i przeraziłam się. 24 lata... tyle to "młode talenty" mają w Polsce, ale na pewno nie w takim kraju jak w Hiszpanii. To jest mniej więcej wiek Messiego, Fabregasa, Busquetsa, Pique, czyli takich zawodników, o których wielkie artykuły piszę się, gdy mogą w jakimś meczu NIE zagrać - a i tak madryckie "talenty" przecież ostatecznie w meczu nie zagrały, bo Mourinho wolał przestawić na niewłaściwą jak się okazało pozycję Essiena. I chyba to, jak wtedy uznałam, jest i będzie główna różnica między tymi klubami niezależnie jak by im się w przyszłości powodziło. Tak uznałam wtedy. I pewnie dlatego nagle Real postanowił zrobić mi na złość, wygrywając dzięki 20-latkowi. A jak jeszcze dzięki tej bramce Mourinho będzie wpuszczał więcej młodzieży do wyjściowego składu? Obstawiam, że będzie to 21.12.2012, bo nie wyobrażam sobie chyba takich sytuacji w świecie, który znam.

piątek, 2 listopada 2012

Dziwne rzeczy się dzieją w tej Anglii

Jak dobrze, że niektóre mecze się powtarzają. Co prawda, jak ostatnio wspomniałam, nie żałuję obejrzenia meczu Legii nawet za cenę przegapienia jednego z największych angielskich hitów całego sezonu. Głównie dlatego, że niezależnie od tego, jaka byłaby różnica poziomów między dwoma spotkaniami, zawsze to, w którym gra twoja drużyna, będzie bardziej emocjonujące, niż starcie drużyn nieważne jak zaawansowanych piłkarsko, ale za którymi się nie przepada. Ale przede wszystkim dlatego, że wiedziałam, że jeśli muszę z któregoś z tych dwóch starć zrezygnować, to prędzej będzie to hit Premier League, bo przecież te same zespoły spotkają się trzy dni później w 1/8 finału Capital One Cup, czyli tak zwanego Pucharu Ligi Angielskiej. Po co Anglikom tyle pucharów, tego nigdy nie mogłam zrozumieć. Ale po tym meczu dotarła do mnie jedna z korzyści z istnienia takich rozgrywek. Na przykład to, że w losowaniach nie ma rozstawień ani żadnych tego typu wynalazków, a pary są czysto przypadkowe, więc jest szansa, że nie tylko pod koniec, ale na różnych etapach natrafiają na siebie dwa zespoły, których starcie w lidze byłoby nazwane hitem kolejki - a to z kolei oznacza dodatkową porcję świetnych meczów dla nas, kibiców, do oglądania. Albo, jak mnie w tym przypadku, daje szansę do nadrobienia zaległości i obejrzenia po raz kolejny spotkania, które się przegapiło.

Chociaż gdy tylko w ostatnią środę włączyłam telewizor, przez chwilę pomyślałam, że po raz kolejny dałam się nabrać. Wystarczyło usłyszeć ze trzy nazwiska graczy biegających po boisku, żeby przypomnieć sobie o hierarchii angielskich rozgrywek, i o tym, że Puchar Ligi jest w nich na samym dnie. A tym samym, wyrzucać sobie, jak ja mogłam nie pomyśleć, że przecież Chelsea i Man Utd z Premier League a Chelsea i Man Utd z jakiegoś tam nic nieznaczącego pucharu to zupełnie inne zespoły. Jeszcze The Blues mogliby udawać, że po prostu stosują rotacje w składzie - co prawda obecność takich wynalazków, jak Piazon czy Azpilicueta (sic!) mogła przerażać, ale już zupełnie inne przesłanie niósł atak z Matą i Sturridgem, którego zresztą bardzo cenię (moim skromnym zdaniem jest lepszy od Torresa, ale Chelsea jest takim klubem, w którym nazwisko i ilość wydanych na ciebie pieniędzy też zmienia twoje szanse na występ w podstawowym składzie). Jednak już United wystawiło do gry praktycznie samych zmienników. Tak, tak, wiem, który klub nie chciałby mieć takich zmienników, jak Welbeck, Chicharito czy Nani... Ale po raz kolejny w ten sposób straszyła tylko ofensywa. Z linii obrony natomiast wystawały nazwiska w stylu Buttner czy Wootton i od razu widać było, że klub z Old Trafford traktuje Capital One Cup jako poligon doświadczalny dla młodzieży i zmienników i nieważne, Chelsea czy nie Chelsea. A już w szczególności było to widać po ławkach rezerwowych obu klubów - podczas gdy Roberto di Matteo zabezpieczył się, sadzając na niej swoje nowe gwiazdy Oscara i Hazarda, żeby wesprzeć drużynę w razie kłopotów, o tyle Sir Alex Ferguson wypełnił ją w całości postaciami niemal anonimowymi dla osób niebędących kibicami Czerwonych Diabłów. Nic więc dziwnego, że z samego początku tylko żałowałam, że tego nie przewidziałam, i przegapiłam było nie było świetne spotkanie ligowe na rzecz meczu-podróbki. Ale szybko okazało się, że okrojony, teoretycznie słabszy skład niekoniecznie oznacza mniejsze emocje, a bardzo często - wręcz przeciwnie.

A jeśli jest jakaś liga, w której nie spotkałam jeszcze się z sytuacją, że mecz na szczycie jest słaby bądź nudny, to jest to liga angielska. Nic więc dziwnego, że gdy spotykają się dwa obecnie najsilniejsze jej zespoły, to choćby obaj trenerzy desygnowali do gry chomiki, i tak można być pewnym niezwykłych emocji i, co ważne, wielu bramek. Zwłaszcza w przypadku takiego starcia. Bywały bowiem angielskie klasyki co prawda pełne emocji, ale ostatecznie zwyciężane zwykłym 1 czy 2:0. Nie mecze Chelsea z United. Tam rzadko piłka trzepocze w siatce mniej niż trzy razy w meczu, a zwykle jeszcze częściej. Wszyscy pamiętamy z zeszłego sezonu szaloną pogoń United na Stamford Bridge i ich wyjście z 0:3 na 3:3, a teraz jeszcze na świeżo mamy pełne kontrowersji zwycięstwo Czerwonych Diabłów z ostatniej kolejki okraszone bądź nie bądź pięcioma golami. Nic więc dziwnego, że i tym razem bramki padały jak szalone, a żadna drużyna nie chciała być gorsza, na każdą piłkę we własnej siatce natychmiast odpowiadając swoim atakiem i pokonaniem bramkarza przeciwnika. No dobra, może z tym "natychmiast" przesadziłam, zwłaszcza jeśli chodzi o ostatnią bramkę w regulaminowym czasie gry. Na tą trzeba było trochę poczekać, ale tym lepiej. Jeśli jest coś, co wpływa na emocje w meczu lepiej, niż bramki, to są to bramki w końcówce. A najlepsze bramki w końcówce to bramki w doliczonym czasie. I po raz kolejny - zaraz po wspomnianych przeze mnie w ostatnim wpisie meczach Barcy i Legii - ów doliczony czas gości piłkę dokładnie w tej siatce, w której bym ją najchętniej widziała. Tak, owszem, w odróżnieniu od obu wymienionych wyżej klubów, za Chelsea nie przepadam, ale po pierwsze, za United nie przepadam jeszcze bardziej, a po drugie, kiedy mecze są takie piękne, a istnieje możliwość rozegrania dogrywki, to zawsze lepiej dodatkowe pół godziny obejrzeć niż nie obejrzeć. Nic więc dziwnego, że całą końcówkę meczu ściskałam kciuki za The Blues, i kiedy już dobiegała ostatnia minuta, a ja powoli godziłam się z faktem, że mecz nie potrwa już dłużej - po raz kolejny doprosiłam się. No i jak tu nie kochać tych ostatnich minut? A jak do tego jeszcze dodamy pół godziny dogrywki, w ciągu których doświadczyliśmy aż trzech, w tym także przepięknych bramek, to już po prostu nie można złego słowa na takie zakończenia powiedzieć.

Chociaż przez długi czas wydawało mi się, że po prostu obejrzę powtórkę z meczu ligowego, który przegapiłam. I nic dziwnego, skoro tyle czasu utrzymywał się wynik nie inny, jak 3:2 dla United. Ale do dogrywka musiała nastąpić, wynik musiał się zmienić, bo byłoby to jedyne podobieństwo miedzy tymi dwoma spotkaniami. Wiadomo, do tego wyniku musiało oczywiście w jakiś sposób dojść, a ten był w obu przypadkach diametralnie różny. I nie chodzi mi tylko o kolejność zdobywania bramek - choć i tu chyba były dwa najpopularniejsze typy takich wyników, czyli wyjście jednego zespołu na prowadzenie, pogoń tego drugiego i ocalenie zwycięstwa przez pierwszy w ostatniej chwili, kontra bramki zdobywane na przemian przez oba kluby. Ale przede wszystkim różnica była w postawie sędziów. Tak, wiem, że samo wymienienie arbitra w gronie czynników mających wpływ na mecz, zwłaszcza w świetle ostatnich wydarzeń, to grząski grunt, ale po prostu nie mogłam zostawić tego bez komentarza. Ligowe starcie Chelsea z United wywołało niezwykłą aferę w całym piłkarskim świecie, a to z powodu, delikatnie mówiąc, niezrozumiałych decyzji sędziego Marka Clattenburga. Fakt, ekipa ze Stamford Bridge, jako że kończyła mecz w dziewiątkę i do tego straciła bramkę ze spalonego, ma prawa narzekać. Ale i kibice Czerwonych Diabłów nie pozostają im dłużni, wypominając, że drug żółty kartonik dla Torresa nie powinien być kwestionowany przede wszystkim dlatego, że już ten pierwszy zasługiwał na czerwoną barwę, a do tego wytykają wcześniejszy nieodgwizdany karny dla klubu z Manchesteru. Ja, jak już wspomniałam, meczu nie widziałam, więc nie będę oceniać słuszności żadnej z decyzji. No, poza spalonym przy bramce Chicharito, którego zdążyłam zobaczyć już setki razy w internecie, więc mogę jasno określić - spalony był, ale akcja została rozegrana tak dynamicznie, że bez powtórki czy co najmniej slow motion nigdy w życiu bym nie była w stanie tego ocenić. Tak, wiem, ja oglądam mecz patrząc na całe boisko, żeby ogarnąć co się ogólnie dzieje, a liniowi to profesjonaliści i przez cały mecz mają pilnować tylko tego, ale i tak są tylko ludźmi i nie są w stanie zawsze ze stuprocentową pewnością ocenić, czy spalony był czy też nie. Żeby nie było - to nie oznacza, że zgadzam się na taki stan rzeczy. Po prostu nie winię za to sędziego liniowego, tylko - po raz kolejny - tych idiotów, którzy nie pozwalają, żeby sędzia wreszcie mógł skorzystać z tego, co zwykli widzowie mają dostępne już od wielu lat. Powtórek. Tego, dlaczego technologia nie została jeszcze wprowadzona, aby weryfikować decyzje arbitrów, nie rozumiem nie tylko ja, ale cóż, decyzje podejmuje UEFA i chyba już wszyscy pogodziliśmy się z tym, że żadnych zmian nie będzie, w związku z czym w takich dyskusjach jeszcze nie raz będzie mi dane brać udział. Na szczęście, w odróżnieniu od tego feralnego meczu rozegranego w ramach Premier League, starcie Chelsea z United w ramach Capital One Cup przynajmniej od tego było wolne. A okazji do "wykazania się" arbiter miał całe mnóstwo, przecież na 9 goli w meczu 3 padły z rzutów karnych - tymczasem wszystkie nie dość, że były podyktowane prawidłowo, to jeszcze nawet nikt żadnego nie odważył się zakwestionować, innymi słowy - decyzja wręcz niepodważalna, w której brak miejsca na dowolność interpretacji (jak to czasami bywa, że jeden sędzia uzna coś za faul, a inny za walkę o pozycję). Nie, w tym przypadku była tylko jedna możliwa decyzja do podjęcia - i taka własnie padła, a wszyscy wiemy, że choć powinno to wydawać się oczywiste, nie zawsze tak jest. Dodajmy do tego sytuację przy drugiej bramce dla The Blues, kiedy to piłka, po tym jak wpadła do siatki, została z niej wybita przez obrońcę United - tymczasem nawet mowy nie było o jakichkolwiek wątpliwościach ze strony sędziego na temat tego, czy piłka przekroczyła linię bramkową czy też nie. Decyzja podjęta bez wahania, gol jak najbardziej prawidłowy - a przecież do niepewności nawet w takich sytuacjach przyzwyczaili nas już niektórzy arbitrzy. Aż dziw, że z tego wszystkiego nie sprawdziłam nazwiska sędziego prowadzącego ten mecz - bo naprawdę wielkie gratulacje dla tego pana!

Rychło w czas... Bo już wkrótce czas na kolejną taką dyskusję. W końcu już dzisiaj czeka nas starcie Czerwonch Diabłów z Arsenalem... Sędzia - Howard Webb. Oj, będzie się działo... :)


EDIT: Już widziałam mecz United z Kanonierami. Pierwsze zaskoczenie - Webb, desygnowany na ten mecz już chyba tydzień temu, został ni z tego, ni z owego zmieniony przez Mike'a Deana. Czy to w związku z tym, czy też nie, ale żadnych kontrowersji dotyczących sędziowania nie było. W takim meczu. Drugi raz z rzędu żadnych kontrowersji. Nie, ja naprawdę już nie ogarniam, co się dzieje w tej Anglii...