Szukaj na tym blogu

piątek, 28 grudnia 2012

Jak stracić kibiców i zrazić do siebie piłkarzy

Czyli historia pewnego trenera. Wiem, rzadko kiedy zdarza mi się poświęcić cały wpis tylko i wyłącznie jednej osobie. No, tak będąc ściśle dokładnym, to jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło. Jednej drużynie - owszem. Ale jednej osobie? Nie, nigdy. Ale wszyscy wiemy, że Jose Mourinho, bo o nim mowa, jest osobowością niezwykłą i jedyną w swoim rodzaju, a do tego momentami bardzo niezrozumiałą, więc wydaje mi się, że warto poświęcić chwilę na rozważanie, co też się właściwie z nim dzieje i jaki wpływ ma na obecną, nie za wesołą wszak sytuację Realu.

A wpływ musi mieć duży, biorąc pod uwagę, że w ogóle zdecydowałam się mu cały wpis poświęcić. Dlaczego? No cóż, co prawda o tym człowieku mówić można wiele i długo, więc tematem do rozważań jest świetnym, jednak - od czego chciałabym zacząć - nie ukrywam i chyba nawet nie byłabym w stanie ukrywać faktu, że portugalskiego trenera nie tyle nie lubię, co wręcz nienawidzę. Chociaż może to nawet ułatwi mi mówienie o nim. Za co go nienawidzę? Nie, wcale nie za to, że trenuje Real. Choć po części pewnie też, bo przez nieodłączną rywalizację o tron w La Lidze to, co dzieje się z Realem dotyka też Barcy. A to, co dzieje się z Realem za panowania Mourinho nie podoba mi się ani trochę. Wielokrotnie został on w internecie określony jako "wielki trener, ale mały człowiek" i ja się zupełnie z tym zgadzam. Do tej pory zresztą, co może wydawać się dziwne, mam zachowany wycinek z gazety z jednym z najlepszych artykułów na jego temat, z jakim się spotkałam - i nie pochodzi on z żadnej gazety piłkarskiej. Pochodzi z "Newsweeka" i jest przepiękną, jakby to powiedziała moja polonistka, charakterystyką porównawczą słynnego szkoleniowca z... Jarosławem Kaczyńskim. Bo i podobieństwo jest uderzające - cytując wyżej wymieniony artykuł: "Mówimy o człowieku zdolnym, charyzmatycznym, odnoszącym znaczące sukcesy, kochanym przez zwolenników, znienawidzonym przez przeciwników, widzącym się zawsze w roli moralnego zwycięzcy, absolutnie bezwzględnym w dążeniu do celu, ustawiającym się w kontrze do całego świata, obwiniającym konkurentów o oszustwa i przypisującym porażki spiskom [...], który prowokuje nawet, kiedy milczy, [...] nie tylko tolerującym, ale wręcz nagradzającym swoich ludzi za brutalne faule". Albo inny cytat: "Oskarżenia, że portugalski szkoleniowiec przekracza wszelkie dopuszczalne granice, są prawdziwe. Tyle, że przekraczanie granic to najważniejsza zasada jego postępowania. Drugą jest to, że nigdy nie przegrywa, a jeśli już, to skutek spisku. Winni jego porażkom są zawsze inni, a on jest zawsze moralnym zwycięzcą. Przy tym wszystkim trudno odmówić Mourinho talentu i charyzmy, które doprowadziły go do spektakularnych sukcesów. Dlatego ma albo wiernych wyznawców, albo zaprzysięgłych wrogów". (artykuł pt. "Palec w oko", wydany tuż po pamiętnym dwumeczu o Superpuchar Hiszpanii). W skrócie te dwa cytaty zawierają wszystko, co denerwowało mnie i po części nadal denerwuje w trenerze Realu. Jego zbytnia pewność siebie, podchodząca wręcz pod pychę, nieprzestrzeganie żadnych zasad, dążenie po trupach do celu, nieumiejętność pogodzenia się z porażką, obwinianie wszystkich wokół, tylko nie siebie i swoją drużynę, a do tego zamiłowanie do teorii spiskowych głoszących, że za sukcesami Barcelony stoi zmowa FIFY, UEFY, UE, NATO, ONZ, Majów i Marsjan - no pewnie, bo to dużo bardziej prawdopodobne, niż fakt, że Blaugrana po prostu zagrała bardzo dobry mecz. A, zapomniałam o chłopaach do podawania piłek - naprawdę pamiętam taką wypowiedź, w której to oni byli - zdaniem Portugalczyka - winni zwycięstwa Dumy Katalonii. Do tego jeszcze jego postrzeganie futbolu jako walki na śmierć i życie - patrząc na niektóre ataki jego podopiecznych, momentami mam wrażenie, że wręcz dosłownie - które nieomal nie zabiło magii El Clasico, po pierwsze czyniąc je niekiedy bardziej podobnym do walk MMA niż meczu piłkarskiego, a po drugie i może nawet ważniejsze - przeniesienie tej walki poza boisko, czyniąc w mediach takie zamieszanie, a w ludziach tak wrogie nastawienie, że momentami Gran Derbi zaczynało się mieć dość jeszcze na długo przed pierwszym gwizdkiem sędziego. Sam zresztą Xavi przed ostatnim z serii czterech klasyków na przełomie kwietnia i maja 2011 rzucił wymownym "mamy już dość grania z nimi". I niestety, Barca nie mogła uciszyć Mourinho nawet wynikami, bo każdy sukces katalońskiego klubu czynił Portugalczyka jeszcze głośniejszym. Paradoksalnie, trochę uspokoił się w sezonie 2011/2012, kiedy to jego zespół złapał zwyżkę formy - no tak, jak jest dobrze, to nie ma na co narzekać, nie trzeba nikogo obwiniać za porażki, jeśli ich nie ma.

Kilka ostatnich starć Barca-Real przebiegało już w znacznie milszej atmosferze i znowu wyczekuję kolejnego z nich z wytęsknieniem jako pięknego spotkania piłkarskiego, i nawet już nieważne, czy to przez wyrównanie się ich poziomu, czy też trener Królewskich faktycznie darował sobie tą pozaboiskową wojnę. Wydawało się, że wszystko wróciło do normy. Tak, co prawda słyszało się o jakichś wewnętrznych konfliktach w ekipie Los Blancos, ale każda taka plotka natychmiast była dementowana przez władze klubu. I nawet, jeśli atmosfera w madryckiej szatni daleka była od idealnej i zagęszczała się coraz bardziej wraz z każdą utratą punktów przez klub i z pogłębianiem się kryzysu formy, przez jaki przechodził, nadal byłam daleka od zainteresowania tym, co się w stolicy Hiszpanii dzieje i dlaczego. Ale wtedy przyszedł mecz z Malaga i jak porażka Realu już nawet nie była dla mnie zdziwieniem (wręcz zawiedzeniem - no z kim grać w tej lidze, z kim? Jak żyć, panie premierze?), tak szokiem absolutnym było posadzenie na ławce największego gracza Realu, do którego szacunku nie straciłam nawet w erze największej walki na noże między dwoma hiszpańskimi gigantami, którego mam za najlepszego bramkarza świata, a do tego jedynego zawodnika tego klubu, którego jaka fanka Barcy mu szczerze zazdroszczę i którego odkąd tylko pamiętam zawsze autentycznie lubiłam. Ale patrząc na wymienioną wcześniej charakterystykę, jedyne, co Iker Casillas mógłby mieć wspólnego ze swoim trenerem (poza tym, ze grają  - podobno - po tej samej stronie i dla jednego klubu), to że obydwaj będą prawdopodobnie wspominani w przyszłości jako legendy swojego fachu. Dobra, może nie mnie oceniać charaktery obu tych postaci, w końcu nie znam ich i pewnie nigdy nie poznam, ale patrząc na wizerunki kreowane w mediach, hiszpański bramkarz jest człowiekiem pełnym klasy, któremu zawsze zależało na tym, aby reprezentować klub, w którym się wychował, tak, aby był godny pseudonimu "Królewscy", a do tego to głównie on z Xavim i ich wzajemna przyjaźń dbają o to, aby cokolwiek, co by się nie wydarzyło podczas GD, nie miało wpływu na atmosferę w reprezentacji Hiszpanii - a jest to, jak już zdarzało mi się wielokrotnie podkreślać, rzecz kluczowa, od której w znacznej większości zależą przyszłe, przeszłe i obecne sukcesy tej kadry. Podczas tej świętej wojny, jaka miała miejsce na hiszpańskich boiskach w 2011, to głównie on z Realu starał się zachować zdrowy rozsądek i pilnował, aby rywalizacja nie posunęła żadnego z graczy obu drużyn o jeden krok za daleko. Ale przede wszystkim Casillas jest kapitanem i legendą Los Blancos, a żeby mając go w składzie zdrowego i w pełni formy nie wystawić go w pierwszej jedenastce na było nie było ważny mecz, to chyba trzeba się naćpać gorzej niż Stephenie Meyer przy pisaniu "Zmierzchu" (tak, przepraszam, znowu ujawniam moje osobiste antypatie zupełnie niezwiązane z tematem...). Jest to więc ruch wystarczająco drastyczny, żeby zacząć badać, co właściwie Mourinho do niego popchnęło.

Ba, tylko żeby to było takie proste. Na pewno wiadomo, że nie był to ruch podyktowany, jak podał oficjalnie Portugalczyk, "względami sportowymi" - bo jaki idiota uwierzy w to, że Adan jest lepszy od Casillasa? Od najlepszego bramkarza na świecie? No please, Jose, nie ośmieszaj się. Z drugiej strony, takie oświadczenie z ust trenera Realu każe nam automatycznie wykreślić wszelkie racjonalne wyjaśnienia, takie jak to, że Iker jest ostatnimi czasy tak eksploatowany, że dostał trochę wolnego na odpoczynek. Po pierwsze, okej, takie rzeczy faktycznie robi się najlepszym zawodnikom, ale nie w meczu z bezpośrednim sąsiadem w tabeli, czwartą drużyną ligi i kiedy zespół na gwałt potrzebuje punktów, bo jest w kryzysie. Po drugie, nawet gdyby jednak chwila wytchnienia była mu potrzebna natychmiast, takie wytłumaczenie byłoby jednak w miarę akceptowalne przez fanów i spokojnie mogłoby zostać podane jako oficjalne na pomeczowej konferencji. Zamiast tego Mou wolał rzucić absurdalnym tekstem o względach sportowych, który na kilometr śmierdzi skleconą naprędce wymówką, co od razu sugeruje, że prawdziwy powód nie jest do wiadomości kibiców, a być może i samych piłkarzy. Jakiś konflikt? Możliwe, w końcu za niezgodność zdań z trenerem (a dokładniej krytykę "zbyt defensywnego stylu gry" w meczach z Barcą) na ławkę na jeden mecz powędrował nawet Cristiano Ronaldo - z tym, że to nie odbiło się aż tak szerokim echem, bo każdy potrzebuje czasami odpoczynku, a rotacje graczami z pola to we współczesnym futbolu codzienność, więc może faktycznie nie trzeba wszędzie niczym dziennikarze "Faktu" czy innej "Marki" szukać sensacji i uznać to za zbieg okoliczności. Bramkarzami jednak rotują chyba tylko Valencia i Pogoń Szczecin, a i to dlatego, że maja w składzie dwóch podobnej klasy golkiperów. Dlatego nieobecność Casillasa w meczu z Malagą może faktycznie oznaczać poważniejszy problem, zwłaszcza, że ostatnio dziennikarze wyciągają z szatni Królewskich coraz to kolejne brudy. Nawet jeśli 90% z nich jest podkoloryzowana, to jednak skądś się te ciągłe plotki biorą i nie uwierzę już więcej, że atmosfera w Realu przypomina wielką rodzinę i wszyscy stoją za sobą murem - zwłaszcza, że ci piłkarze mają takie umiejętności, że ich niezwykle słaba ostatnio gra nie może wręcz być podyktowana innymi powodami, niż te psychologiczne. A już zwłaszcza nie może się czuć komfortowo w klubie sam Mourinho, na którego przecież spadnie odpowiedzialność za fatalny sezon niezależnie od tego, czy jest to faktycznie jego wina, czy nie. I tutaj widzę inne możliwe wytłumaczenie dziwnej sytuacji, jaka ma obecnie miejsce w klubie z Madrytu.

Jose Mourinho jest bowiem innym trenerem niż większość nam znanych. W każdym klubie, który odwiedza, wprowadza swoje porządki, swoje zasady i wywraca go nieraz zupełnie do góry nogami, dostosowując wszystkich współpracowników pod siebie. Niestety ta formuła nie ma długotrwałego działania i po pewnym czasie zmiany wprowadzone przez portugalskiego trenera rozwalają klub od środka, niezależnie od tego, czy on w nim nadal jest, czy już nie - jako najlepszy dowód polecam spojrzeć, ile po jego odejściu otrząsał się Inter, dopiero w tym sezonie wrócili w okolice swojego miejsca. Ano właśnie - po jego odejściu. Problem, jaki bowiem zauważam z Mourinho, jest taki, że w odróżnieniu od 99% świata on traktuje futbol indywidualnie. Nie zdobywa kolejnych trofeów dla drużyny - zdobywa je dla siebie. Każdy sukces, jaki osiąga, jest po to, żeby móc się pochwalić jeszcze większą liczbą trofeów w swojej bogatej kolekcji. Nie jest jakoś bardzo związany z klubem, który prowadzi - jest on dla niego po prostu możliwością na prowadzenie walk na kolejnym froncie. Z tego punktu widzenia co mu po, dajmy na to, 4 mistrzostwach Anglii, skoro można zamiast tego mieć po jednym tytule na Wyspach, we Włoszech i w Hiszpanii (bo w końcu tez nie co rok zostaje się mistrzem). Mniejsze wrażenie robi pozostanie długi czas na szczycie z jedną drużyną niż doprowadzenie do sukcesu czterech. Mourinho po prostu te kluby, ligi i trofea kolekcjonuje. Niby to świadczy o jego klasie i tym, że faktycznie ma olbrzymie umiejętności, bo gdzie by nie poszedł, osiąga efekty. Z drugiej jednak strony oznacza to również, że kiedy już jakiś klub "zaliczy", nie będzie się o niego zabijał, tylko poszuka sobie następnego, który będzie mógł sobie dopisać do listy. Tyle że nigdzie wcześniej nie było to tak widoczne jak w Realu, gdzie dostał do okiełznania nazwiska większe niż gdziekolwiek wcześniej w swojej karierze, do kontroli klub o takiej marce, że margines błędu ma wręcz minimalny, a do tego za największego rywala trafiła mu się jego nemezis już od czasów pracy w Chelsea, FC Barcelona. Ale w perspektywie miał kolejne tytuły, których jeszcze nie udało mu się zdobyć, więc użył całego swojego talentu - i udało się. W pierwszym roku pracy wydarł Blaugranie Puchar Króla, w drugim dopracował maszynę Los Blancos do takiej perfekcji, że zdobył i mistrzostwo kolejnego kraju. Taka maszyna jednak oczywiście nie jest wieczna i z powrotem do formy, że tak powiem, ludzkiej wrócił Real w tym sezonie - na nieosiągalny niemal poziom wzbiła się natomiast Duma Katalonii. Presja na Królewskich rosła coraz bardziej z każdą kolejką ligową, zwłaszcza, że w formie z poprzedniego sezonu wcale nie stali by na tak straconej pozycji, w jakiej są teraz, jeśli o obronę mistrzostwa chodzi, a wręcz sprawa jego zdobycia byłaby zupełnie otwarta i z tego zdają sobie sprawę ludzie w klubie. Zdają sobie sprawę, że choć sytuacja jest nieziemsko trudna, Mou posiada umiejętności, aby wyjść z niej zwycięsko. Wymagałoby to co prawda z pewnością olbrzymiego wysiłku zarówno od niego, jak i od piłkarzy, ale byliby w stanie również dorównać kosmicznemu poziomowi, w jakim jest obecnie Barca. Tyle że właśnie, olbrzymiego wysiłku. Rok temu ten wysiłek się Portugalczykowi opłacał, bo na horyzoncie majaczyło kolejne trofeum, którego jeszcze nie posiadał - a on, jak wspominałam już w pierwszym akapicie, przecież nie może wyjść z żadnej walki przegranym i będzie próbował tak długo, póki się uda. A teraz? Co za wyzwaniem jest zdobycie mistrzostwa Hiszpanii? Raz pokazałem, że umiem, to znaczy że umiem i koniec dyskusji. A skoro i tak wszyscy już wiedzą, że umiem, to po co się wysilać? Lepiej poszukać nowych tytułów, których jeszcze nie mam w CV.

Tak oto nie zdziwiłabym się, gdyby okazało się, że zamiast robić co możliwe, aby wyprowadzić Real z kryzysu, Portugalczyk myśli już o kolejnym miejscu w którym mógłby się sprawdzić. PSG? Być może, we Francji jeszcze przecież nie próbował swoich sił. To, gdzie trafi później, nie jest teraz najważniejsze. Najważniejsze, jak wydostać się z Realu, w którym siedzenie staje się coraz mniej przyjemne. Jak uciec z klubu, z którym wiąże nas długoterminowy kontrakt? To proste - sprawić, by to klub nas więcej nie chciał. A jak najłatwiej zrazić do siebie klub? Zwłaszcza, kiedy nie jest się Rafą Benitezem i ściąganie nienawiści kibiców nie przychodzi tak łatwo, bo jeszcze niedawno nas kochali? Wystarczy odpowiednia mieszanka słabych wyników, złej atmosfery, i kontrowersyjnych decyzji. O słabe wyniki Real nie musi się ostatnio martwić, szatnia też staje się źródłem coraz ciekawszych plotek dla "Mundo Deportivo", a jaką znajdziesz bardziej kontrowersyjną decyzję, niż posadzenie w ważnym meczu na ławce kapitana i legendę zespołu? Tym ruchem z pewnością już zupełnie zraził do siebie wielu nieprzekonanych, a nawet popierających go dotąd fanów Królewskich (ot, choćby mojego wujka). Jeszcze kilka takich akcji i będzie miał wolną drogę do odejścia z klubu, bo każdy, komu zależy na jego dobrze, będzie chciał się takiego trenera pozbyć.

Oczywiście zanim wyślę ten tekst do publikacji chciałabym po raz kolejny podkreślić, że wszystko co piszę to jedynie moje domysły. Nie mam kontaktu ani z Jose Mourinho, ani z nikim z Realu Madryt, nie znam ich personalnie i nie mam dostępu do żadnych źródeł, które mogłyby choć odrobinę potwierdzić prawdziwość moich słów. Jednak ostatnie wydarzenia coraz bardziej utwierdzają mnie w przekonaniu, że ani Mou, ani Real święty nie jest i coś faktycznie może być na rzeczy. Tylko czas pokaże, czy miałam rację.

niedziela, 23 grudnia 2012

Wesołych Świąt!

Mamy Boże Narodzenie, magiczny okres, kiedy wszyscy są dla siebie dobrzy, gwiazdy na niebie świecą jaśniej niż zazwyczaj, po niebie latają aniołki z trąbkami, na ulicach miasta co chwila pojawiają się święte Mikołaje, a Leo Messi chodzi po domach i rozdaje grzecznym dzieciom FIFĘ 13 - przynajmniej jeśli wierzyć reklamom. Ja na przybycie Leo nie liczę (na FIFĘ już owszem :P), ale w wyjątkowość Świąt wierzę i z tej okazji chciałabym wszystkim moim czytelnikom życzyć:
  • zdrowia Carlesa Puyola;
  • nadziei Arsene'a Wengera;
  • wytrwałości Sir Alexa Fergusona;
  • kondycji finansowej PSG;
  • wiary Liverpoolu;
  • prezentów trafionych celniej niż podania Xaviego i Iniesty;
  • szczęścia zdecydowanie większego, niż miał Real przy losowaniu 1/8 LM;
  • przyjaciół wiernych jak Alessandro Del Piero Juventusowi;
  • spełnienia wszystkich marzeń, choćby wyczekiwanych jeszcze dłużej niż polski klub w Lidze Mistrzów;
  • więcej szczęśliwych chwil, niż podań w jednym meczu Barcy;
  • problemów rozwiązywanych jeszcze szybciej niż kontrakty kolejnych trenerów Chelsea;
  • dużo lepszej atmosfery, niż w szatni Śląska Wrocław;
  • osiągania swoich celów jeszcze szybciej i łatwiej, niż przychodzi strzelanie kolejnych bramek Messiemu;
  • spędzenia tego czasu w miłym, rodzinnym gronie, poczucia jego niesamowitości i żebyście go potem wspominali częściej, niż ja dwumecz Legia-Spartak w swoich postach.
A do tego, niech wasze ukochane zespoły osiągną cele, jakie mają ustanowione na ten sezon (póki nie wyklucza to celów moich drużyn :P), niech grają jak najlepiej i jak najpiękniej, niech żadni ich kluczowi zawodnicy nie odejdą w najbliższym okienku transferowym, no i niech nowy rok będzie jeszcze lepszy niż poprzedni - razem ze sportem i, mam nadzieję, także moimi przemyśleniami na jego temat.

Jeśli chodzi o prezenty, to tych materialnych, nawet gdybym chciała, chyba nie do końca miałabym wam jak przekazać. Zamiast tego chcę się z wami podzielić najlepszą bożonarodzeniową opowieścią, jaką w życiu widziałam. Jest co prawda z zeszłego roku, więc trzeba sobie trochę przypomnieć ówczesne wydarzenia w sportowym świecie, ale i tak jest to - jak dla mnie - mistrzostwo świata. Panie i panowie, oto jak obchodzi się Gwiazdkę w Footballand, czyli "How Carlos Tevez Saved Christmas"!

 

A jeśli jeszcze nie leżycie ze śmiechu, ewentualnie absolutnie nie tolerujecie zeszłorocznych filmików i koniecznie potrzebujecie czegoś aktualnego, oto oficjalny sequel. Tym razem dowiecie się, dlaczego w Footballand obchodzi się Gwiazdkę - przedstawiam "The Lionel Messi Christmas nativity story".


Wesołych Świąt, sportmaniacy :)

środa, 19 grudnia 2012

Ile zmienia jeden rok

W perspektywie czasu, wydaje się to być niewiele. Zwłaszcza w piłkarskiej perspektywie, kiedy mija sezon za sezonem, a w LM ciągle widzimy te same zespoły, puchary ciągle wznoszą kapitanowie tych samych drużyn, a struktura ligi wciąż jest taka sama. No cóż, normalny świat wygląda tak, że jak już klub jest w czołówce, to jest w czołówce, a jak jest słabszy i biedniejszy, to walczy o niższe cele, i te cele się z zasady nie zmieniają, nie każda liga jest taka jak polska, gdzie Lechia Gdańsk cudem ratuje się przed spadkiem po to, żeby już od początku nowego sezonu atakować miejsca w europejskich pucharach, a to wszystko bez większych zmian kadrowych. A tymczasem okazuje się, że nawet w czasie jednego roku i nawet w najnormalniejszych zachodnich ligach, ba! nawet w LM wszystko może się zmienić i wywrócić do góry nogami.

Nie wierzycie? Spytajcie Roberto Di Matteo, który nawet nie rok, a niewiele ponad pół roku temu był geniuszem, który doprowadził Chelsea do upragnionego triumfu w Champions League, a dziś jest bezrobotny. Spytajcie kibiców The Blues, którzy jeszcze świeżo czują, jak to jest być najlepszą drużyną kontynentu (fanom Realu, którzy zdążyli już zapomnieć, potwierdzam - cudowne uczucie :). No dobra, już przestaję być wredna...), a teraz nie dość, że odpadli z tych elitarnych rozgrywek już w fazie grupowej, to jeszcze "udało" im się nawet przegrać Klubowe Mistrzostwa Świata z Corinthians. Z Corinthians! Z klubem, w którym gra były zawodnik ŁKS-u, tego, który teraz ledwo utrzymuje się w naszej I lidze! Z klubem z Brazylii! Nie brazylijską kadrą, która renomę ma niesamowitą - z klubem z ligi brazylijskiej! Tak, tej ligi brazylijskiej, o której mówi się, że niemalże nie ma w niej obrońców i jest niczym w porównaniu z Europą. Bo generalnie jeśli chodzi o futbol klubowy, to on właściwie jest dyscypliną tak zeuropeizowaną, że do tej pory mówiło się często, że KMŚ to taki tytuł bonusowy za zwycięstwo w LM, taka jest różnica poziomów między czołowymi klubami starego Kontynentu a nawet tymi południowoamerykańskimi, które w porównaniu do afrykańskich czy azjatyckich przecież prezentują się jeszcze nie najgorzej. Zresztą niedowiarkom przypominam finał zeszłoroczny i szybkie 4:0 Blaugrany nad Santosem w składzie z och ach genialnym Nejmarkiem (błagam Barco, nie kupuj go, nie kupuj go, nie kupuj go, nie kupuj go...), gdzie sprawa została rozstrzygnięta jeszcze przed przerwą, a całą 2 połowę Duma Katalonii właściwie tylko dreptała sobie po boisku. Londyńczykom nawet to udało się przegrać - przypominam, że jeszcze w maju byli oficjalnie najlepszą klubową drużyną Europy, ba! przecież obecny sezon Premier League zaczęli rewelacyjnie i byli pewnym liderem, dopiero potem - wraz z problemami w LM - także i w ich ligowych meczach wszystko zaczęło się sypać. Jedni mogą mówić, że teraz wreszcie widać, że te zeszłoroczne sukcesy The Blues to wszystko fuksem i przypadkiem. A inni, że to jest kolejny dowód, ile może się zmienić w zaledwie jeden rok.

Zresztą i w innych ligach też mamy odmiany. O polskiej może nawet nie będę wspominać, bo że tam wszystko się kręci i obraca gorzej niż w kolejce górskiej, to już wszyscy wiemy, ale takie międzysezonowe zmiany mamy tez i na zachodzie. O, popatrzmy choćby na taka Borussię Dortmund, o której wszyscy mówią, że ma za wąska kadrę, żeby skutecznie rywalizować na trzech frontach. Ta na przykład w tym roku pozmieniała, ale swoje priorytety. Rok temu chciała koniecznie obronić mistrzostwo Niemiec, proszę bardzo, Bayern dwa razy pokonany, punkciki ładnie gromadzone, tytuł jest? Jest. No to tak dla zabawy może teraz co innego, rok temu LM nam fatalnie wyszła, czas to nadrobić - i okazuje się, że nawet Real Madryt da się pokonać. Dziwne stworzenie z tej Borussii - może zdobyć praktycznie wszystko, co chce, pod warunkiem, że wybierze tylko jeden front, na którym się skupia, i jak się skupi, to przychodzi jej bez problemu, ale jak tylko odpuści, to wygląda jak ostatnie... hmmm... czy "żółtodzioby" w odniesieniu do BVB nie zostanie odebrane jako ironia? Albo, patrząc na ostatnie realia, nie daj Boże rasizm? Ten klub jest jak taki magiczny dżin, który nie ma problemu ze spełnianiem życzeń, ale ich liczba jest ograniczona - tyle że on oferuje tylko jedno zamiast trzech. Ale efektem tego są, w zależności od tego, jakie będzie, że tak powiem, doroczne życzenie - odpowiednie zmiany w światowym futbolu. Na przykład kolosalna przewaga Bayernu nad BVB w Bundeslidze, co w większym bądź mniejszym przybliżeniu, patrząc na to, z jaką pewnością i równością wygrywają kolejne ligowe spotkania monachijczycy, oznacza, że tyle było z Bundesligi w tym sezonie. Bayern to taki klub, który jest przyzwyczajony do absolutnej dominacji, więc nie będąc aktualnym posiadaczem tytułu jest podrażniony - a Bayern podrażniony to Bayern groźny. Bayern zaś bez mistrzostwa drugi rok z rzędu to Bayern groźny podwójnie - a możliwości na papierze nie można długo oszukiwać. Klub z tak potężną kadra nie może tyle czasu pozostawać bez tytułu i w tym sezonie powinno im się udać. Wybory Borussii odciskają się też na rynku międzynarodowym - bo magiczny dżin z Dortmundu tym razem, zamiast karać non stop klub z Allianz Arena, może denerwować inne zespoły - i nie będę tu już nawet wspominać Manchesteru City, który chyba nadal nie zrozumiał zasad Champions League, ale przede wszystkim denerwuje Real Madryt, który po przegraniu z niemieckim klubem dwumeczu skończył fazę grupową na zaledwie 2 miejscu w grupie, przez co teraz mogę oczekiwać losowania 1/8 i modlić się o parę  Real - Manchester United. Czerwone Diabły koniecznie muszą zatrzeć kibicom wpadkę z zeszłego roku, dla Realu - o czym więcej później - LM to już ostatnia szansa uratowania sezonu, w związku z czym żaden z tych klubów absolutnie i pod żadnym pozorem nie może pozwolić sobie na polegnięcie już na pierwszym wiosennym rywalu. Dlatego w takim meczy wypruwałyby sobie żyły, byleby tylko zwyciężyć, a że umiejętności mają - mecz byłby, podejrzewam, nieziemski. Do tego przy moich sympatiach kibicowskich w takim przypadku byłabym zachwycona niezależnie kto z tej pary by odpadł :). No niestety, pary są losowane, a rachunek prawdopodobieństwa nie jest po mojej stronie, ale zawsze można mieć nadzieję. A wszystko dzięki niespodziewanym zmianom w Borussii Dortmund :).

Ano właśnie, wspominałam już coś o Realu? Bo to chyba oni obok Chelsea są tym klubem najbardziej zdumionym, ile może się zmienić w jeden rok. Przypominają mi się teraz moje rozważania o rozpoczynającym sezon Gran Derbi w Superpucharze Hiszpanii, kiedy to najbardziej w całym meczu zszokowała mnie pewna nieoczekiwana zamiana miejsc między Barcą a Realem - a przynajmniej tak mogłoby się wydawać na podstawie stylu gry obu zespołów. No to zamiana miejsc trwa nadal. Rok temu Barca przegrała tytuł mistrzowski. Czy była gorsza? Być może, w końcu jedno z bezpośrednich starć przegrała - w drugim jednak zwyciężyła, więc jeśli mamy mówić o całym sezonie, nie da się wyraźnie powiedzieć, który z tych klubów miał w sobie większą jakość. Można jednak wyraźnie powiedzieć, że Blaugrana nie grała w tamtym sezonie regularnie, co chwila gubiąc jakieś punkty na meczach wyjazdowych - co zdecydowanie nie dotyczyło Realu konsekwentnie zgarniającego komplety na niemal wszystkich stadionach, jakie odwiedzał, w efekcie dając triumf w lidze z rekordowa ilością punktów. Minął jeden rok, nawet niecały - i wszystko jest dokładnie na odwrót. Tym razem to Real co i rusz traci jakieś punkty, jeszcze bardziej pogłębiając swój dystans do Barcy - bo ta aż za bardzo wzięła sobie do serca słowo "konsekwencja" i poza zremisowanym Gran Derbi zwyciężyła we wszystkich dotychczasowych meczach. Wszyściusieńkich. W wyniku czego ma obecnie 13 punktów przewagi nad Królewskimi i generalnie rzecz biorąc, przy utrzymaniu takiego poziomu gry, tytuł w kieszeni. Wcześniej nie lubiłam tak mówić, wolałam powtarzać, że jeszcze może się to dalej rozstrzygnąć, ale wtedy przyszedł mecz, który miał mi służyć jako zamiennik do El Clasico - bo ktoś tu podszedł poważnie do zamieniania miejsc i przy okazji pozamieniał też oba Madryty. Tak, miejscami. Miejscami w tabeli, dokładniej rzecz biorąc, bo Atletico wciąż okupuje dotąd zarezerwowaną dla kogoś z dwójki Real-Barca drugą pozycję (dokładniej, dla tego z tej dwójki, kto nie jest akurat liderem). Niestety, czego doświadczyliśmy zarówno podczas derbów hiszpańskiej stolicy, jak i meczu Los Colchoneros na Camp Nou, niekoniecznie umiejętnościami. Jak już wspomniałam, Los Blancos w tym sezonie porażają niekonsekwencją. Ich lokalny rywal właśnie tej konsekwencji w meczach z potencjalnie słabszymi się nauczył i stąd ich zaskakująco wysoki dorobek punktowy - wyższy od bardziej utytułowanej ekipy zza miedzy, nawet, jeśli w starciu bezpośrednim nadal widoczna jest różnica klas. Niestety, ta różnica oznacza najprawdopodobniej, że nie ma jednak szans, że Rojiblancos powalczą z Blaugraną o mistrza tak zacięcie, jak to zwykle robi Real. Innymi słowy - koniec sezonu. Taka zmiana.

Ale największa zmiana, z jaką wiąże się taki układ sił w La Liga, zaszła chyba we mnie samej, i to mnie dziwi. Jak już rozprawiam o starciu Barcy z Atletico, to od niego zacznę, chociaż to podczas niego doszło właściwie do podsumowania wszystkich tych zmian, jakich doświadczyłam. A wszystko zaczęło się, gdy zorientowałam się, że zapomniałam wcześniej sprawdzić wyniku Realu, i to dokładnie w chwili, kiedy komentator poinformował mnie, że Los Blancos stracili punkty z Espanyolem. Kiedyś ucieszyłabym się jak szalona, a dziś? Dziś zamyśliłam się i zaczęłam zastanawiać, komu w takim wypadku lepiej byłoby kibicować w tym meczu! Taaaak, w meczu gra Barca, moja kochana Barca, a ja nie wiem, komu kibicować! Co więcej, wcale się nie niepokoję, kiedy Los Colchoneros zaczynają tak, jakby naprawdę komuś się pomyliły Madryty, jakby to miało być to prawdziwe Gran Derbi. A już szczyt był, kiedy Falcao strzelił bramkę, a ja... ucieszyłam się. Nawet nie dlatego, że była śliczna, a swoją grą Atletico zdecydowanie na nią zasłużyło. Paradoksalnie, to wszystko dla Barcy. Dla jej dobra. Dlatego, ze miałam olbrzymią nadzieję, że Atletico jeszcze nadgoni dystans do Katalończyków i okaże się dla nich mimo wszystko godnym rywalem w starciu o tytuł. Tyle razy powtarzałam przecież, że Barca z Realem mogą się nienawidzić, ale w rzeczywistości bez jednego nie ma drugiego, bo to wzajemna rywalizacja napędza oba kluby i mobilizuje do stawania się jeszcze lepszym. Teraz, gdy rywala chwilowo zabrakło, może to okazać się największą krzywdą zarówno dla samej Barcy i jej motywacji, jak i kibiców, którzy po prostu tracą powody, by oglądać taką dominację, tracą emocje, co może powodować zaniki uczucia do klubu - a tego bym sobie nigdy nie wybaczyła. Dlatego miałam olbrzymią nadzieję, że Atletico zastąpi godnie Real w tym sezonie (a w przyszłych najlepiej jakby w ogóle do niego dołączyło). Bo przecież mnie to też dotyka.

To wszystko jest bardzo proste i toczy się już od kilku tygodni, a dokładniej, od serii ostatnich meczów Barcy. A wszystko zaczęło się od chwili, kiedy zaczęłam wielbić świat, że mamy w La Lidze taką drużynę jak Betis. Nie, nie dlatego, że pokonał Real. Dlatego, że był - z wszystkich meczów kilku ostatnich miesięcy - najbliżej, by taki sam wynik powtórzyć z Barcą. Tuż przez starciem z klubem z Sewilli Duma Katalonii zanotowała bowiem - jeśli dobrze pamiętam - chyba trzy mecze pod rząd wygrane stosunkiem pokroju 5:0 czy 5:1, a ostatnim z nich było starcie z Athletikiem Bilbao, kiedy przyglądałam się tej miazdze, jaką Blaugrana urządza Baskom i tak patrzyłam beznamiętnie w telewizor, wreszcie stwierdzając, że wygrywanie jest co prawda fajne, ale to się zaczyna robić naprawdę nudne i jeszcze jeden taki mecz, a zacznę mieć Barcy chyba dość. I wtedy przyjechał taki Betis Sewilla, po którym nie spodziewałam się za wiele, i który faktycznie niby nic nie grał, stracił dwa gole, ale potem strzelił bramkę kontaktową, która wydawało się, że okaże się honorową... Tymczasem całą drugą połowę odpierali ataki Barcy tak zaparcie, że byłam niemal pewna, że w końcu i ich kontry się udadzą i Verdiblancos będą pierwszym po Realu klubem, który urwie w tym sezonie Barcy punkty w lidze. Zwłaszcza, że kolory koszulek bardzo przypominały mi te Celticu, a to już było skojarzenie z ruchem oporu :P. Tak czy siak, przez taką grę Betisu napięcie trzymało się mnie do końca spotkania, które faktycznie przeżyłam pod innym względem, niż tylko liczenia kolejnych bramek w pogoni Messiego za kolejnym rekordem. Niestety, Atletico, choć wicelider i wszystkich mniejszych rozjeżdża czasem używając do tego samego Falcao (5 goli z Deportivo), tylko pół godziny postawiło Blaugranie taki opór, jak malutki Betis, w związku z czym przy braku poważnej konkurencji chyba już tylko historyczne rekordy pozostały jako rywale Barcelonie. Ech, to ja już wolałam te bramki w ostatnich minutach i dreszczowce z początku sezonu...

Ewentualnie trzeba szukać rywali poza Hiszpanią... Ligo Mistrzów, wróć....

piątek, 14 grudnia 2012

Gdy zarządy mają pomysły

Różne są na tym świecie pytania bez odpowiedzi. Nie zamierzam się nad nimi rozwodzić, bo nie jestem filozofem, a to oni się głównie nimi zajmują, zresztą każdy chyba wie jak one mniej więcej wyglądają. Czy istnieje Bóg, czy jest życie po śmierci, dlaczego Liverpool z pieniędzy za Torresa kupił Andy Carrolla, takie tam... Jest jednak takie, które mnie nurtuje chyba najbardziej: dlaczego ludzi cały czas ciągnie do zmieniania rzeczy, które już są dobre. Doświadczenie i prawo Murphy'ego wyraźnie pokazują, że dużo bardziej prawdopodobne jest to, że zmiana będzie na gorsze, niż na jeszcze lepsze - tymczasem coraz to częściej musimy sobie radzić z niepotrzebnymi "udogodnieniami". Niestety tego prostego faktu nie zrozumiała także UEFA. Wymyślił sobie Platini "Euro dla Europy". Za 8 lat nie będziemy mieli kraju gospodarza. Euro przyjedzie do każdego z nas. Piękna teoria, zresztą wszyscy oficjele się nią zachwycają, ach, cóż to za genialny pomysł? Otóż nie. Nie, nie i jeszcze raz nie. Co prawda patrząc na wszelkie opinie wydawane przez mniejszych i większych ekspertów, wszyscy sią wniebowzięci. No cóż, być może więc przyszło mi być jedynym głosem w sieci (łał, cóż za szeroki zasięg!), który zechce wyrazić negatywną opinię. Mam nadzieję, że moje argumenty pokażą choć jednej osobie - to będzie katastrofa.

No dobra, z tą katastrofą to może przesadzam. Euro to Euro i zawsze jest wielkim świętem ze swoim charakterystycznym klimatem. Ale nie mam zielonego pojęcia, jak miałoby to zafunkcjonować organizacyjnie. Na podstawie czego dobrane zostaną miasta-gospodarze? Po prostu konkurs taki jak zwykle, tyle że zamiast całych państw zgłaszają się poszczególne ośrodki miejskie? To jak wtedy zostanie załatwiona sprawa eliminacji? Przecież nie będziemy zwalniać z nich kilkunastu krajów - cała impreza straciłaby sens sportowy, może od razu wybierzmy mistrza w głosowaniu działaczy. Z drugiej strony gospodarz obiektu musi występować na mistrzostwach i rozegrać na tym obiekcie choć jeden mecz - w przeciwnym razie już boję się, jak bedzie wyglądała frekwencja, zwłaszcza w krajach, w których miłość do futbolu nie przyjmuje aż tak fanatycznego kalibru jak w Polsce. Padła więc propozycja, aby po jednym mieście wystawił każdy kraj z powiedzmy czołowej piętnastki rankingu UEFA. Kolejny bezsens. Po pierwsze, o organizowaniu nawet jednego meczu mistrzostw kraj powinien dowiedzieć się z wyprzedzeniem, a przez ten czas ranking może wywrócić się do góry nogami i z powrotem, po drugie, jest to zabijanie wyjątkowości i nieprzewidywalności futbolu i usunięcie wszelkich niespodzianek - a to przecież głównie one są zapamiętywane i przechodzą do historii dyscypliny. Wreszcie jest pomysł, chyba najbardziej sensowny, żeby to rozegrać metodą "na Ligę Mistrzów", czyli z drużyn, które dostaną się do eliminacji, każda wystawia swój stadion, a potem w każdym meczu jedna jest gospodarzem. Jednakże Platini stwierdził, że stadion gospodarz w każdym przypadku musi mieć przynajmniej 50 tysięcy miejsc, i "chcemy wykorzystać istniejące już obiekty". Nie każdy kraj takowe posiada, natomiast każdy może i chce na turnieju zagrać, a rozwój infrastruktury nie zawsze odpowiada poziomowi. To co z dobrymi zespołami, które nie mają odpowiednich obiektów? Będą wypożyczać stadiony od sąsiadów? Jakoś mi się to nie widzi. A, dodajmy jeszcze, że bycie gospodarzem jednak sprzyja danej reprezentacji, zwłaszcza na turniejach międzypaństwowych, jak Euro, gdzie kibice mocniej chyba zbierają się wokół swojej drużyny. A o ile w LM dla usunięcia tej nieprawidłowości organizuje się dwumecze, o tyle Euro takiej możliwości nie przewiduje. I nawet nie chcę myśleć o jej wprowadzeniu, bo pomijając już efekt tradycji (zawsze kluby grały dwumecze, reprezentacje - nigdy), oznaczałoby to podwojenie liczby meczów - a przypominam, że wtedy już liczba uczestników wynosić będzie 24. Jedynym chyba sposobem, żeby zmieścić tyle spotkań we w miarę racjonalnym czasie, jest - jak to się dzieje i w LM - granie kilku meczów jednocześnie. Ale to byłoby rownież zagęszczenie liczby meczów graną przez jedną drużynę, tak więc dana reprezentacja grałaby z dnia na dzień albo przy łucie szczęścia co dwa dni. Przypominam, że chcecie wozić te zespoły po całej Europie - to teraz wyobraźcie sobie, jak będzie grała taka reprezentacja: w poniedziałek w Londynie, w środę w Warszawie, w piątek w Lizbonie. Taaak, genialny pomysł. To może w ogóle nie róbmy turnieju finałowego? Niech dwa lata trwają mecze razem z kwalifikacjami, rozciągnijmy te Euro w ogóle w czasie. To prawie jak likwidacja całego turnieju.

A no właśnie, prawie jak kwalifikacje. A ile osób się nimi właściwie przejmuje? Nikogo by one nie obchodziły, jakby nie to, że trzeba je rozegrać, żeby zagrać w turnieju finałowym. Dla tych silniejszych zespołów to tylko mecze, które trzeba odklepać, żeby się dostać do etapu, który wreszcie jest ważny. A czy ktoś z was zastanawiał się, dlaczego jest takie rozgraniczenie w prestiżu eliminacji i głównego turnieju? Dlaczego kwalifikacje nie są traktowane po prostu jako pierwszy etap ME? A nie może przypadkiem z powodu ich innego formatu? Format jeżdżenia po całym świecie w mnóstwo czasu jest dobry, kiedy trzeba rozegrać bardzo dużo niezbyt ważnych meczów. Ale kiedy przychodzi ten najważniejszy moment, turniej finałowy, to to wszystko musi być w jednym miejscu. Dlaczego? Ze względu na wszystko to, czym Euro jest, na jego klimat, atmosferę, tą specyficzną, w której przecież zakochałam się, gdy zawitała do Polski w czerwcu.

Czym jest bowiem Euro? Euro jest to przede wszystkim europejskie święto futbolu. Nad jego magicznym działaniem nie będę się tu rozwodzić, bo wszystko to możecie sobie przeczytać w wyżej wymienionym linku. I naprawdę polecam, zwłaszcza końcówkę, bo uważam, że to jeden z najlepszych postów, jakie kiedykolwiek napisałam. Tamte słowa najlepiej oddają, czym jest właściwie dla mnie Euro. Jest jedynym w swoim rodzaju dowodem na to, jak piłka nożna potrafi łączyć ludzi i narody. Jest to największy cud świata, a takiego zjednoczenia, jakie było w Polsce w czerwcu 2012, nie widziałam nigdy w życiu i być może w naszym kraju już więcej nie zobaczę. A teraz powiedz mi przemądry panie Platini i reszto inteligentnej UEFY - jak my się do jasnej cholery mamy jednoczyć, jak każdy naród będzie siedział na dupie u siebie i czekał, aż Euro przyjdzie do nich? Zresztą, nawet jakby nie chcieli czekać, a wiernie jechać za swoją kadrą, przypominam zdanie sprzed dwóch akapitów. W poniedziałek w Londynie, w środę w Warszawie, w piątek w Lizbonie. I taki kurs aż do odpadnięcia, w ekstremalnym wypadku ponad miesiąc. Pomijając już fakt, że takie życie na walizkach naprawdę nie jest przyjemne, to jeszcze naprawdę większości kibiców w ogóle nie będzie na to stać - i proszę mi tu nie gadać o żadnych tanich liniach lotniczych, bo to naprawdę żadna obniżka w porównaniu do siedzenia w jednym mieście. A wiem co mówię, bo już zbieram pieniądze na wyjazd do Francji za 4 lata - atmosfera na Euro 2012 była tak niezwykła, że obiecałam sobie, że będę na każdym Euro aż dopóki wiek mi bedzie na to pozwalał. I co? I na tym sie skończyły moje plany. Na przelot i zakwaterowanie w jakimś małym pokoiku gdzieś w Marsylii czy innym francuskim mieście jeszcze może fundusze wyciągnę. Na latanie co dzień do innego miasta Europy - w życiu. A właśnie tak bym musiała zrobić, bo generalnie - w tym wyjeździe wcale nie chodzi mi o chodzenie na mecze. Nie muszę być na żadnym, przecież na tym polsko-ukraińskim też nie udało mi sie dostać na stadion. Biletu nie wylosowałam, a drugi obieg chodził w takich kwotach, że nigdy bym nie była w stanie sobie na to pozwolić, zwłaszcza w wieku 16 lat. Ale to nie ma znaczenia. Przynajmniej nie, odkąd pierwszy raz zobaczyłam eurowe centrum Warszawy, a zwłaszcza strefę kibica. I szczerze mogę powiedzieć, że oglądanie meczu na wielgachnym telebimie wśród tysięcy ludzi, gdzie z prawej stoi Chorwat, z lewe Włoch, z przodu dwóch Hiszpanów, a za tobą gromada Francuzów, jest równie niezwykłym przeżyciem, co wizyta na stadionie. Wtedy najbardziej czuje się tą wielokulturowość, to zjednoczenie, to, że ludzie z wszystkic zakątków świata (bo w strefie warszawskiej widziałam i Meksykanów, i Kanadyjczyków...) nagle stają się podobni nam we wspólnej pasji - piłce. Gdzie to będzie teraz? Jak bedzie wyglądało to wasze "Euro dla Europy"? Kibice z krajów organizujących mecze będą przychodzić tylko na mecze u nich, i to pewnie głównie swojej reprezentacji, a ci, których kraje na mistrzostwa się nie dostaną? W Polsce było takich wbrew pozorom całkiem dużo, przyjechali żeby poczuć z bliska to wydarzenie. Gdzie pojadą teraz? Jakie miejsce sobie znajdą? Integracja narodów, zbliżenie różnych ludzi, to co dla mnie najważniejsze, nie jest możliwa w takim rozproszeniu. Żeby do niej doszło, wszyscy oni muszą zebrać się w jednym miejscu. Miejscu, którego w 2020 nie będzie, bo UEFA je likwiduje. Że nie wspomnę już o tym, że kraj gospodarz jest inspiracją do maskotki, logo, wzoru piłki, wszystkich tych gadżetów, które mimo wszystko kojarzą się z mistrzostwami. Kraj gospodarz jest po prostu jednym z symboli mistrzostw, i to chyba największym, biorąc pod uwagę, że cały czas jak widzę kogoś wspominajacego przeszłe mistrzostwa - czy to świata, czy to Europy - choćby odbyły się dziesiątki lat temu, zawsze są określane jako "mistrzostwa w... ". Tym razem nie będzie państwa gospodarza. Paradoksalnie, nie będzie nawet miasta gospodarza. Będą tylko stadiony gospodarze. Ot, zorganizują sobie mecz lub dwa, części ludzi mieszkających blisko niego może nawet uda się na niego przyjść. Ale reszta mieszkańców miasta nie odczuje tego Euro ani trochę. Podejrzewam, że ekscytacja pomysłem Platiniego wywodzi się z tego, że każdy chciałby mistrzostwa zorganizować, a "Euro dla Europy" wydaje się, że daje taką szansę wszystkim naraz. W rzeczywistości, jeśli popatrzymy na Euro jak na coś więcej niż tylko kilka meczów po kolei, w takiej konfiguracji nie zorganizuje ich nikt. Ale z tego co widzę, wszyscy ci ludzie przekonają się o tym dopiero po mistrzostwach i mam tylko nadzieję, że wystarczy to, by przywrócić dawny format.

I na tym właściwie miał się mój dzisiejszy post skończyć. Jego tytuł miał brzmieć "Gdy Platini ma pomysły". Skąd się wzięły więc te zarządy? Otóż okazuje się, że nie tylko Platini wpada na chore pomysły zmieniania dobrego na beznadziejne. Zarząd Ekstraklasy SA wkrótce ma przedstawić PZPN-owi propozycję "uatrakcyjnienia rozgrywek" poprzez wprowadzenie w ich formacie podziału na grupy. God, please no, please no, please no... Ostatnio dyskusja na ten temat pojawiła się i na "Poligonie", toteż i ja postanowiłam go podjąć. Większość moich argumentów przeciwko jest zawarta i tak w wyżej wymienionym linku, więc nie będę ich powtarzać, grunt, że zamiast zmniejszyć - jeszcze dodatkowo dorzuci meczów o nic i zmniejszy nieprzewidywalność. Do tego mam jeszcze swój, niewymieniony tam argument, który jest chyba najważniejszym, jaki można podjąć - automatycznie zabija to połowę niespodzianek i dorzuca niesprawiedliwości, a już zwłaszcza jest to bez sensu znając specyfikę Ekstraklasy! Przecież w naszej lidze nie zdziwiłabym się, widząc drużynę, która pierwszą rundę kończy na szóstym miejscu, a w rewanżowej nie wygrywa meczu i spada z ligi - podział na grupy to uniemożliwia. Zresztą, po co hipptetyczne przykłady - pamiętamy, co zrobiło rok temu Zagłębie, a czego najpewniej nie dokonałoby, gdyby ktoś po fatalnej jesieni postawił przed nimi żelazną barierę nie do przekroczenia w pewnym miejscu tabeli. Zaraz, zaraz, jakie Zagłębie, a na którym miejscu był Lech dokładnie rok temu? Nie przypadkiem pod tą fikcyjną kreską? A skończył w europejskich pucharach. Podział na grupy jest najgłupszym, co można w tej chwili zrobić, bo zabija główną wartość, dla której jeszcze warto oglądać naszą ligę, czyli jej wywrotność i nieprzewidywalność. To samo zresztą tyczy się sugerowanej w komentarzach do zalinkowanego tekstu zmiany systemu na wiosna-jesień. Nie wiem co prawda, w czym miałaby ona pomóc, wiem natomiast, że byłby to gwóźdź do trumny w kwestii wyników naszych klubów w eliminacjach LM i LE. Przy tej zmianie bowiem sezon ligowy kończyłby się w zimie, natomiast eliminacje europucharów zaczynają się nadal jesienią. Oznacza to, że kluby przystępowałyby do nich pół roku po wywalczeniu prawa do tego - a wtedy ich forma mogłaby być już naprawdę różna. Chcielibyście, żeby to w tym miesiącu do walki o LE podchodził obecny Ruch Chorzów? Ja też nie.

Moim skromnym zdaniem jeśli mamy już zmieniać format ligi, to jest tylko jeden możliwy kierunek. Otóż nie wydaje mi się, żeby przypadkiem było to, że wszystkie najlepsze ligi - angielska, hiszpańska, włoska, niemiecka, portugalska, francuska itp. działają według tego samego systemu. Ooo, a jak już jesteśmy przy ligach, oto futbolowa ciekawostka dnia: wiedzieliście, że w obecnym rankingu UEFA liga portugalska jest lepsza od francuskiej? To o tyle szokujące, że nadal standardowo jako "5 lig Europy" rozumiemy Premier League, La Ligę, Serie A, Bundesligę i Ligue 1 właśnie. Na czym to ja... aaa, system. No więc wszystkie te ligi to zwykłe każdy z każdym 2 razy, z dość dużą liczbą zespołów - i to jest jedyne, do czego równałabym w Ekstraklasie, a zrobiłabym to zwiększając liczbę zespołów do 18 i zespołów spadających do I ligi do trzech. Ewentualnie, żeby zmniejszyć ilość meczów o nic pod koniec sezonu, zmniejszyłabym liczbę nic niedających miejsc - na przykład, jak to już było proponowane, poprzez wprowadzenie baraży dla klubów z miejsc 15-16 o ostatnie bezpieczne miejsce, albo o ostatnie miejsce w eliminacjach LE dla klubów z miejsc 3-6. Wszystkie pozostałe zmiany są kompletnie niepotrzebne i mogę tylko mieć nadzieję, że nie zostaną wprowadzone.


BONUS: Komentarz tygodnia
Czyli jak wykorzystać dziwne przepisy futbolu. Otóż była sobie dyskusja, czy właściwie większym osiągnięciem jest 86 (na dziś już 88) bramek Leo Messiego czy jednak to, co kiedyś strzelił Mueller, i mieszka sobie ta dyskusja tutaj. A potem przyszedł komentarz i rozwalił mój dzień :D.


sobota, 8 grudnia 2012

Mistrz jesieni - czy to coś zmieni?

Na początku chciałabym z góry przeprosić, ale będzie to być może najbardziej subiektywny post, jaki do tej pory napisałam. Wiem, że pewnie skupianie się przez kilka akapitów na problemach jednej tylko drużyny nie jest zbyt wizerunkowe i przyciągające publikę, ale cóż - zawsze dużo więcej możemy powiedzieć o klubach nam najbliższych, bo dużo lepiej znamy ich sytuację. A sytuacja, w jakiej znajduje się obecnie Legia, jest bardzo zaskakująca i niezrozumiała.

Zaraz, zaraz, ktoś powie, jaka niezrozumiała sytuacja, jakie problemy? Kto by nie chciał być mistrzem jesieni przewagą 7 punktów nad drugim zespołem w tabeli (stan na 8.12 około godziny 14:00), mając dostęp do niezwykle zdolnej młodzieży, bez zaległości finansowych, i do tego grając być może najładniejszy futbol w kraju... No dobra, jak sobie zdałam sprawę z problemów GKSu czy Podbeskidzia, to trochę przestałam martwić tym, co dzieje się w Legii. Ale z drugiej strony wiadomo, że kluby mają różne budżety, różne pochodzenie, różną historię i różne mają również cele. Celem Podbeskidzia jest utrzymanie się w lidze (chociaż i to nie wychodzi im niestety najlepiej... jak dla mnie, to teraz wychodzi, ile dla klubu z Bielsko-Białej znaczył Patejuk. Jejku, jak ja lubiłam tego zawodnika...), celem Legii jest już od wielu lat mistrzostwo kraju. Problem polega na tym, że lata latami, a triumf warszawiaków w lidze swoją drogą. I chyba nie umie się na tej drodze odnaleźć, rok temu zgubił się gdzieś w Gdańsku i nic chyba dziwnego, że mimo tak świetnej sytuacji w tabeli, nadal obawiam się, czy tym razem trafi do celu.

Chociaż co jak co, ale te pół roku szedł swietnie i wytyczoną trasą. Legia gra ładnie, efektownie, ofensywnie, skutecznie, ale co najważniejsze - równo. W każdym meczu prezentuje mniej wiecej podobny poziom, nie pozwala sobie na porażki z Podbeskidziem jak to miało miejsce sezon temu, w wyniku czego zwyciężyła w 2/3 meczów rundy, pozwoliła sobie jedynie na 3 remisy i 2 porażki, ma na koncie 33 punkty, a więc ponad 73% wszystkich możliwych do zdobycia - w czasach, w których Mistrz Polski ma problemy ze zdobyciem w cały sezonie ich połowy (praca domowa dla chętnych - sprawdźcie, z iloma punktami kończyły sezon odpowiednio Śląsk sezon temu i Wisła przed nim, obydwa wyniki nazywane najsłabszym mistrzem od lat). Drużyny dążącej do tytułu tak konsekwentnie ostatnio w Ekstraklasie nie było. W takiej perspektywie nawet porażka ze Śląskiem na zakończenie rundy nie wygląda na jakiś wielki problem - nawet w najgorszej konfiguracji pozostałych gier Legia utrzyma bezpieczne prowadzenie na szczycie w w wymiarze 4 punktów, a pamiętajmy jeszcze o specyfice polskiej ligi - to jeszcze nie jest finałowy margines błędu dla CWKS, bo nie wierzę w to, że takiemu Lechowi czy Polonii nie przytrafi się już żadna głupia strata punktów z Zagłębiem czy coś w tym stylu. Zresztą to samo tyczy się też samej Legii - przecież nawet Barcelona nie jest w stanie przejść 15 kolejek bez ani jednej porażki. Nie, chwila... Zły przykład :D. No ale tak czy siak kiedyś skończyć mecz bez zdobyczy punktowej trzeba (zwłaszcza że teraz, po porażce FC Porto z PSG w Champions League, już naprawdę nie jestem w stanie podać nawet jednej nazwy klubu, który od inauguracji sezonu nie doznał jeszcze porażki). Legii taka porażka przydarzyła się przeciwko Jagiellonii, po czym w Poznaniu udowodniła, że był to tylko wypadek przy pracy. Teraz spotkało ją to samo we Wrocławiu i też nie ma co nad tym płakać, zwłaszcza że w odróżnieniu od Kolejorza, warszawski klub nie został przez Śląsk zdemolowany, a ulegli różnica jednego głupiego rzutu rożnego. (Swoją drogą, to niesamowite, jak źle to świadczy o polskim futbolu, jeśli wrocławianie zaszli tak daleko na samych bitych przez Milę stałych fragmentach). To nie jest jakaś druzgocząca porażka, a bardziej potknięcie, i pewnie tak samo jak po meczu z Jagą, w następnej kolejce nastąpiłaby pewna rehabilitacja i prezentacja pełnej siły przez Legię. A no właśnie. Nastąpiłaby, gdyby następna kolejka nie miała miejsca za prawie 3 miesiące. I tu pojawia się główny problem.

Od dawna miałam wrażenie, że przerwa zimowa w Polsce jest za długa. To znaczy, tak, wiem, że nie jest zbyt korzystnym grać na śniegu czy na zamarzniętej murawie, a podgrzewanie jej to ogromny wydatek dla klubów, ale pomijając już nawet takie sytuacje jak rok temu, kiedy Legia i Wisła poodpadały w 1/16 finału LE, bo "przeciwnik był już w rytmie meczowym, a my tylko po sparingach" - w końcu takie ewenementy jak polskie kluby w 1/16 LE jednak nie zdarzają się często - to jednak tak długi czas między rundami zaburza ciągłość gry i wygląda to często nie jak jeden sezon, a dwa minisezony. A wiemy jak dramatycznym zmianom potrafią podlegać polskie kluby w przerwach między sezonami, popatrzmy choćby na obecne i zeszłoroczne pozycje Ruchu i Lechii. Natomiast taką międzyrundową transformację przeszło w ubiegłym sezonie Zagłębie. W gruncie rzeczy takie przemiany nie są złe - to w dużej mierze dzięki nim nasza liga jest jedyna w swoim rodzaju, a wręcz, jak już zdarzało mi się to podkreślać, stanowi to jeden z jej głównych walorów. Ale już dla samych klubów nie jest to zbyt korzystne - zaczynasz nową rundę i nie masz pojęcia, w jakiej formie przystąpi do nich twoja drużyna, bo nie oszukujmy się - wyniki sparingów są tak miarodajne, jak moje oceny z wfu. W tym kontekście jest to też pewien znak zapytania w kontekście Legii, która nawet mimo porażki we Wrocławiu jest przecież obecnie w gazie, mecz ze Śląskiem był pierwszym w tym sezonie, w którym nie zdołała zdobyć bramki i z pewnością gdyby sezon był ciągły i następne kolejki miały wkrótce nastąpić (jak to jest w większości lig zachodnich), kontynuowałaby swoją passę, jeszcze bardziej powiększając przewagę nad resztą stawki albo przynajmniej ją utrzymując. Za trzy miesiące forma Wojskowych będzie - jak zresztą i wszystkich innych klubów - wielką niewiadomą i nikt nie przewidzi, czy nagle nie zatracą umiejętności nieprzegrywania meczów w głupi sposób, a nie zyska jej na przykład Lech. Nie wiadomo też, czy dajmy na to pod koniec lutego jakiś kluczowy zawodnik nie dozna kontuzji, po której problemy z odzyskaniem formy będzie miał przez całą rundę (a trzy miesiące jego pełnej siły przepadną) - jak to spotkało rok temu na przykład Radovicia. Ale przede wszystkim, i jest to powód, dla którego najbardziej obawiam sie przerwy zimowej, niewiadomą jest skład, w jakim przystąpią kluby do nowej rundy rozgrywek.

Główny bowiem problem związany z rozpoczęciem zimy - i tu muszę trochę zrehabilitować naszą ligę, bo długości przerwy nie ma tu nic do rzeczy - zaczyna się 1 stycznia, w rozpoczęcie każdego nowego roku. A nosi ten problem nazwę okienko transferowe. W większości klubów nie jest to nic wielkiego, ot, szansa na uzupełnienie braków kadrowych, jeśli jakieś wyszły na jaw jesienią, jakieś wypożyczenia, bo okienko jest krótsze niż to letnie i nie ma czasu na jakieś spektakularne transfery, których sagi przecież toczą się niekiedy latami. Ale nie w Polsce. Tutaj z reguły zimowe okienko służy tylko do jednego - wieczornego modlenia się, by nie doszła do naszego kochanego klubu żadna oferta zachodniego drugoligowca, który uznał, że duch i mózg naszej drużyny byłby dobrym wzmocnieniem ławki rezerwowych, na którego te dwie bańki można by poświęcić... A tym bardziej przerażające jest okienko, gdy twój klub ma taki zarząd, jak Legia (ich talenty do przeprowadzania transakcji są wszak już znane na całą Polskę). Wciąż mam przed oczami zeszły sezon, gdy duży udział w utracie mistrzostwa miała wymiana Rybusa, Borysiuka i Komorowskiego na Novo i Blanco. A poza wyraźną różnicą w jakości jest to też uzupełnianie luk po stoperze, defensywnym pomocniku i lewoskrzydłowym dwoma napastnikami, czyli innymi słowy nie uzupełnienie tych luk w ogóle. Oczywiście Legia to Legia i jakoś sobie wreszcie te pozycje wypełniła - Astiz radzi sobie w sumie nie najgorzej, na środku pola latem zabłysnęli Furman i Łukasik, a na skrzydło dopuścili wreszcie Koseckiego, który odwdzięcza się tak, że już za Rybusem w Warszawie się nie tęskni. Niemniej jednak zanim ci gracze zaszyli mocno dziury pozostawione przez zimowe transfery, trzeba było pół roku zaklejać je taśmą klejącą - a ta oczywiście w kilka chwil się rozlatywała, co skończyło się tak, jak się skończyło. Dlatego więc pewnie każdy dzień stycznia upłynie mi na drżeniu, żeby nikomu w tym yntelygętnym zarządzie nie zachciało się nagle miliona czy dwóch i nie wysłali gdzieś w siną dał Kuciaka, Jędrzejczyka czy nie daj Boże Koseckiego, niszcząc Legii plany mistrzowskie, a im kariery. Tak, kariery, bo i tak uważam, że Borysiuk nawet w Ekstraklasie rozwijałby się lepiej niż w drugiej lidze niemieckiej. W tym roku obecny skład dał radę pewnie wywalczyć mistrzostwo jesieni. Może choć to przekona zarząd do pozostawienia go na dłuższy czas i zobaczenia, na co go stać. Naiwna nadzieja, ale cóż... Może choć to coś zmieni.

Chociaż nawet i te wszystkie problemy zbladły, gdy tylko zauważyłam, że to byc może wcale nie piłkarzy będzie mi najbardziej brakować, kiedy następnym razem odwiedzę Pepsi Arenę (ech, ta nazwa w ogóle mi nie brzmi podniośle... ani trochę nie oddaje ducha tego miejsca). Było to chyba ze dwa tygodnie temu, kiedy poszłam tam na mecz Legii z Widzewem. To, że udało mi się wtedy na Ł3 pojawić, przed meczem traktowałem w kategoriach daru z niebios, zwłaszcza że tata obiecał mi wyjście tydzień później na Ruch, a jeszcze nigdy nie udało mi się dostać zgody na 2 mecze z rzędu. Ale na meczu z Niebieskimi nie byłam. Szkoda mi było czasu, pieniędzy - i serca, które delikatnie mówiąc niewesoło mogłoby zareagować, widząc drugi raz pustą Żyletę, i słysząc resztę stadionu, która chyba trochę za bardzo wczuła się w ogłoszoną przed starciem z łodzianami minutą ciszy. Niby stadion to nie tylko Żyleta. Przecież jak jest na Ł3 pełno, to z południowej trybuny płyną głosy nie cichsze niż z naprzeciwka, a i na wschodniej się śpiewa i krzyczy, zwłaszcza na jej skrajach. I ci ludzie, ci ludzie, którzy odpowiadają na wezwania ultrasów, ci, dzięki którym stojąc na płycie stadionu odczujesz doping płynący ze wszystkic stron (z wyjątkiem VIPów. VIPy nie śpiewają nigdy. Nie wiem, po co oni w ogóle przychodzą na ten stadion.) - wszyscy ci ludzie przecież nadal tam byli. I przecież wszyscy razem nadal potrafili zaśpiewać tak głośno, że gdybym z trybuny wschodniej patrzyła cały czas w lewo, nawet bym nie zauważyła, że kogoś brakuje - a wiem, że potrafili, bo taka sytuacja miała miejsce kilkadziesiąt sekund po bramce Kosy, gdyby jeszcze to się utrzymało. Ba, spora część tych ludzi - pewnie tak samo, jak i ja - naprawdę chciała śpiewać, zresztą sama słyszałam co chwila jakąś grupkę z prawej, z lewej, z tyłu, z południowej... Problem był taki, że z reguły to, co intonowali, nie wykraczające poza repertuar znany mojej 3-letniej siostrze. A nie, chwila, był gorszy problem. To wszystko było kompletnie niezorganizowane.

Prawdziwą bowiem siłą Żylety jest to, że tam cały doping jest zaplanowany i skoordynowany. Tam jak odpowiedzialna za to osoba wymyśli sobie "My kibice z Łazienkowskiej", to trzy sekundy pózniej każda z kilku tysięcy osób tam zgromadzonych śpiewa "My kibice z Łazienkowskiej". Jak postanowi, żeby machać szalikami, każdy z nich za chwilę macha szalikami. Jak mamy tańczyć labadę, to w sekundę wszyscy wiedzą, żeby rozkazać reszcie wstać, bo zaraz będziemy tańczyć. Jak spojrzysz na nich z bliska, wyglądają, jakby na jednej osobie ktoś tysiące razy powtórzył kopiuj-wklej. Każdy wie, co w danej chwili ma robić, w efekcie czego są jakby jednym organizmem. Ale to właśnie dzięki temu docierają do całego stadionu i sprawiają, że ten doping ma rację bytu. Bo jak na trybunach siedzi naraz 30 tysięcy ludzi, a nawet to ledwo 10, które ostatnio przychodzi na Legię, to po prostu nie ma takiej siły, żeby każdy z nich w tej samej chwili chciał śpiewać to samo. Musi byc ktoś, kto im powie, która przyśpiewka ma obecnie budować atmosferę. Na meczach siatkówki wszystko intonuje spiker i nie ma problemu - tyle, że mecze siatkówki to śpiewanie na zmianę "Polska biało czerwoni" i "biało czerwone to barwy niezwyciężone", i ewentualnie czasami "Pieśń o małym rycerzu" - bo to taka dyscyplina, że nawet słynnego "Nic się nie stało" za bardzo nie ma kiedy :). Ale piłka nożna, i to piłka nożna klubowa, to zupełnie inna dyscyplina. Tam spiker nie ma zbyt wiele do roboty, a doping częściej powstrzymuje, niż do niego zachęca ("Uprzejmie proszę o nie śpiewanie piosenek o drużynie gości..." :D). Jeśli kibice chcą mieć atmosferę, to muszą się ogarnąć sami. Tyle że nie wszystkim to wychodzi - i dlatego wlasnie jak Żyleta protestuje, to to wygląda jak wygląda. Grupka znajomych zaśpiewa przez chwilę "Legia gol". Ludzie dookoła nich, jeśli są z tego gatunku co ja, który tylko na to czekał, natychmiast się dołącza. Ale zanim ogarnie to reszta, prowodyrzy już się zrażają małą ilością śpiewających i milkną. Ewentualnie po prostu robią sobie przerwę na jedną linijkę - dopiero teraz zdałam sobie z tego sprawę, ale i mi się często to zdarza. "Przecież cały stadion śpiewa, nikt nie usłyszy, jak przez sekundę jeden z tych tysięcy głosów zamilknie, bo będzie łapał oddech". Bo i faktycznie z reguły tak jest, i nic w tym złego, dlatego jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Otóż nie. Jeśli jesteś jednym z wielu zwykłych kibiców, na łapanie oddechu możesz sobie pozwolić. Jeśli to ty doping prowadzisz, coś musi w twoim wykonaniu brzmieć cały czas. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, jakie to właściwie musi być męczące. Przecież takiego kibicowania non stop nie ma nawet na największych stadionach Europy. Chociaż mieszczą się na nich takie tłumy, że spokojnie mogliby podzielić się na strefy i śpiewać turami, a i tak każda część miałaby do dyspozycji więcej gardeł, niż z reguły odwiedza Łazienkowską, mnie wielokrotnie zdarzało się przez szybę telewizora słyszeć na przykład Camp Nou milczące. Na Legii - nie licząc słynnych protestów - ciszy nie słyszałam nigdy. To, co robią ci ludzie, naprawdę zasługuje na uznanie. Tyle, że wtedy tym gorzej to wygląda, gdy tego nie robią.

I tak szczerze, to to mnie powoli zaczyna denerwować. Okej, dobra, przeczytałam całą ultrasowską broszurkę, jaką dostałam wtedy przed stadionem od znajomego żyleciarza. Co więcej, to co w niej wyczytałam, a co przecież głównie protestu się tyczyło, też mną wstrząsnęło. I też uważam, że jeśli cała jej treść to była szczera prawda, to ITI ostro przegięło pałę i najlepsze, co może obecnie Legię spotkać, to zmiana zarządu. Albo przynajmniej zrozumienie przez obecny (chociaż w to raczej nie wierzę), że kibic to dla klubu jako organizacji sportowej najbliższy przyjaciel, a dla klubu jako spółki biznesowej to klient, bez którego nie będzie zarobków. Zdecydowanie natomiast kibic to nie jest, jak się ludziom "u góry" prawdopodobnie wydaje, zespołu najgorszy wróg, którego trzeba wytępić. Też bym chciała, żeby ITI to zrozumiało. Też zazdroszczę rodzince poznaniakom zarządu, który kibiców wspiera i który zamiast oprawy meczowe konfiskować, niszczyć i utrudniać, zachęca pikników do wsparcia ich powstawania finansowo. Też bym chciała, żeby to wszystko się zmieniło, i też tych ludzi nie znoszę. Tyle że ja uważam, że od nienawiści silniejsza jest miłość, i dużo bardziej, niż nie znoszę zarządu, kocham Legię, kocham ten klub i chcę dla niego dobra, chcę żeby zwyciężał. A wiem, że owszem, czasami rujnuje te marzenia zarząd, bo w zdobyciu mistrzostwa moze przeszkodzić utrata w środku sezonu podstawowego zawodnika. Ale czasami bardziej niż na przykład brak Rybusa, może zaszkodzić brak dopingu, brak wsparcia, brak kibiców. I to też było widoczne w starciu z Widzewem, gdzie jakby nie jednorazowy przebłysk talentu Kosy, mielibyśmy zwykłe nudne 0:0, najgorszy typ meczu, jaki można oglądać. Widać było bowiem, że w tym meczu Legia miała wyraźnie podcięte skrzydła i nie mogła polecieć, jak to zrobiła choćby tydzień przedtem w Poznaniu (gdzie notabene zorganizowana grupa fanów Legii była). I to zdecydowanie nie łódzki klub jej te skrzydła podciął. Oczywiście, nie zawsze doping ma wpływ na jakość gry CWKS, przykładem późniejszy mecz z Ruchem, gdzie Radović, Kosecki i spółka poradzili sobie koncertowo mimo trwającego protestu (chociaż już przez szybkę telewizora przedostawały się do moich uszu dźwięki częstsze i bardziej urozmaicone, niż w starciu z łodzianami), niemniej jednak w ostatecznym rozrachunku może to mieć znaczenie. I to mnie właśnie denerwuje.

Denerwuje mnie, bo Żyleta co mecz powtarza, jak to ona Legii nie kocha, a jak przychodzi co do czego, nikt nie pomyślał, że ich absencja może mieć znaczący wpływ na wyniki podobno ukochanego klubu. Denerwuje mnie, bo przecież i oni, i zarząd działają w imieniu dobra tej samej drużyny - jak to ultrasi sami w swojej broszurce ładnie ujęli, "nieważne, czy swojej, bo w sercu, czy swojej, no w portfelu" - a dla jej dobra szarpią się nawzajem o swoje cele, zapominając, że ona gdzieś pod tym wszystkim nadal jest i najwięcej by skorzystała, gdyby one strony się uspokoiły i jak najszybciej ustaliły kompromis, i nie chcąc się uchylić i ustąpić nawet o odrobinę. To jak rozwodzący się rodzice rywalizujący przed sądem o opiekę nad dzieckiem, którzy w amoku wiecznych awantur nie zauważają, że dziecko jest tak przerażone widokiem kłócących się rodziców, że wolałoby już iść mieszkać do babci i nie widzieć wiecej matki ani ojca na oczy. Denerwuje mnie, bo coraz poważniej zaczynam uważać, że te piosenki o miłości do Legii, te wszystkie piękne piosenki, które tak wiele dla mnie znaczą i tak zmieniły moje życie, dla nich są tylko pustymi słowami, a ich śpiewanie - sposobem na rozrywkę i zabicie nudy w wolnym czasie, ewentualnie spędzenie czasu w większym gronie. Że tak naprawdę losy klubu w ogóle ich nie obchodzą. W tym wszystkim jednak nadal mam przed oczami to drżenie serca, kiedy słyszę niemal komplet na Łazienkowskiej, który huczy te wszystkie piękne piosenki pod przewodnictwem tych właśnie ultrasów, i nagle ląduję na takim sektorze 212 podczas meczu z Widzewem, idealnym, żeby ze wszystkim stron obejrzeć tą stypę...

W takich właśnie chwilach zdaję sobie sprawę, że gdyby spełniały się wszystkie pomysły, jakie przychodzą mi do głowy, dziś żyłabym w utopii. Gdyby się spełniały, w przerwie tego feralnego meczu wyciągnęłabym z moich płuc tyle decybeli, ile tylko bym mogła, żeby oznajmić wszystkim naokoło, że taka cisza na Legii to nie może być i że od pierwszego gwizdka drugiej połowy wszyscy mamy nieprzerwanie dopingować, żeby zachęcić resztę. Gdyby się spełniały, przeszłabym się potem po reszcie sektora i poinformowała go całego tym stanowczym tonem głosu, od którego wszyscy cię słuchają, od jakich przyśpiewek zaczynamy i że wszystkich chcę słyszeć śpiewających. Potem zebrałabym się z grupką innych pragnących dopingu w jednym miejscu, żebyśmy byli na tyle głośni, by móc intonować na szeroką skalę, i czekała, aż sąsiednie sektory usłyszą nas i się dołączą, ich usłyszą ich sąsiedzi i się dołączą i tak ogarniemy cały stadion, a potem będziemy wreszcie na meczu stać, a nie siedzieć, i skakać i tańczyć labadę (no co, tak na to liczyłam, że przyszłam na stadion w cieniutkim płaszczyku, i tak zmarzłam...). Gdyby się spełniały, na Ruch zabrałabym ze sobą ipodową aplikację z nagranymi przyśpiewkami w wykonaniu Żylety i przenośne głośniki, a do tego megafon, i ogłosiła całemu stadionowi, że protest protestem, a zarząd zarządem, ale Legia Legią i jeśli naprawdę ją kochamy, musimy ją wspierać zawsze, wszędzie i niezależnie od okoliczności, i zachęcała jeszcze większe grupy do śpiewania i przcyhodzenia na trybuny. Gdyby się spełniały, na następną rundę kupiłabym sobie karnet na trybunę południową, przekonywała coraz większe grupy ludzi, że w dopingowaniu najważniejsza jest szczera i wielka miłość do klubu, aż w końcu z tego wszystkiego założyła nową, alternatywną grupę kibicowską, dla której to Legia zawsze będzie najważniejsza i to jej dobru będzie podporządkowana cała działalność i doping - a Żyleta protestowałaby dalej, tak długo, aż wreszcie ich miejsca zostałyby wykupione i już tylko nowy ruch panował na stadionie. Tak, gdyby moje wyobrażenia się spełniały, świat byłby z pewnością zupełnie innym miejscem, niż znamy. Albo może inaczej - bo wyobrażenia nie spełnią się tak z niczego. Gdybym miała odeagę realizować tylko pierwsze kroki niezbędne do ich spełnienia. Nie miałam - bałam się wyrwać, całą przerwę meczu z Widzewem patrzyłam się przed siebie, kontemplując smutek tego, co zastałam na Ł3, po czym w drugiej połowie ostatecznie przekonałam się, że strzelenie gola to jedyn sygnał do śpiewania zrozumiały dla wszystkich. I tylko wracając autobusem do domu mogłam dziwić się, że obok mnie i tak stoi zachrypnięty facet, wymieniający przyśpiewki z grupką znajomych stojących przy przednich drzwiach, i po cichu podśpiewywać sobie to co oni, i zastanawiać, jak to jest, że powrót do domu przynosi mi wiecej emocji i radości niż cały mecz. Na Ruch oczywiście nie poszłam. Po co, na taką stypę. Trzeba czekać, aż się protest skończy, w końcu to przecież musi nastąpić. I wtedy się kupi karnet, żeby wszystko było jak dawniej, żeby przeżywać co trzeba, nie musząc się zbytnio wychylać. Może w końcu zarząd zrozumie, ile znaczą kibice, i Żyleta wreszcie będzie pokazywać wszystko co potrafi. O, może na przykład mistrz jesieni coś zmieni...

środa, 21 listopada 2012

Biały duch nad Moskwą

Każdy, dla kogo muzyka znaczy w życiu coś więcej, wie doskonale, że są takie utwory, które przywodzą na myśl konkretne miejsca. Ja, chodząc w słuchawkach po całej okolicy, już dawno upewniłam się, że są też takie miejsca, które przywodzą na myśl konkretne utwory. Wczoraj dowiedziałam się, że to działa nie tylko w przypadku muzyki. Na przykład są takie miejsca, które do końca życia przypominać mi będą pewne mecze i pewne drużyny. Co jest o tyle złym przypadkiem, kiedy nagle te miejsca zaczynają gościć FC Barcelonę w ramach Ligi Mistrzów, a mnie te przypominajki nadal nie chcą wypuścić - wtedy robi się dziwnie.

Chociaż z początku nic nie zwiastowało żadnego nagłego ataku przeszłości. O tym, że Barca będzie gościć w Moskwie, wiedziałam przecież już dawno, widziałam zresztą już ich potyczkę ze Spartakiem na Camp Nou i miałam dużo czasu, żeby się przyzwyczaić do faktu, że zaledwie rok po wyeliminowaniu z LE przez Legię rosyjska drużyna gościć będzie katalońskich potentatów w LM. Co więcej, mimo, że nadal jest to dla mnie dziwne, przed meczem nawet o tym nie myślałam - skupiałam się przede wszystkim na tym, żeby Barca nie patyczkowała się z moskiewskim klubem i mimo niezbyt korzystnego dotychczasowego bilansu na rosyjskiej ziemi zapewniła sobie awans z grupy. A trochę też o tym, żeby pamiętać, że mecze na wschodzie rozgrywane są wcześniej i przypadkiem nie włączyć telewizora, kiedy będzie już po wszystkim. Potem zresztą okazało się, że i tak w mobilnej aplikacji UEFY, która służy mi za źródło wszelkich informacji na temat LM i LE, i tak mam ustawione przypomnienia o wszystkich meczach Barcy. I od tego właściwie się zaczęło. "Spartak vs Barcelona has started at Stadion Luzhniki" - i nagle duchy przeszłości wróciły. Łużniki. Łużniki. Stadion moskiewski, stadion ze sztuczną murawą, stadion, na którym rozegrało się jedno z piękniejszych spotkań w historii polskiego futbolu klubowego. Stadion, którego nazwa nie wiedzieć czemu najbardziej kojarzy mi się z tamtym właśnie meczem. Może dlatego, że była wtedy tyle razy powtarzana, w kółko tylko było "zmierzą się na moskiewskich Łużnikach, tratata..." W każdym razie w chwili, gdy tylko zdałam sobie sprawę, że to jest obiekt, na którym rozgrywa się dzisiejszy mecz - nagle wszystko się zmieniło.

Sama nie wiem, jak to się stało, ale patrzyłam w ekran telewizora i bardziej przyglądałam się szczegółom stadionu niż boiskowym wydarzeniom, i chwilami miałam przed oczami wydarzenia z końca sierpnia tamtego roku. Patrzyłam na tych piłkarzy w czerwonych koszulkach i przypominało mi się, jak o nich mówiono wtedy, jak analizowano ich postawę, jak rozważano, który będzie największym zagrożeniem, jak wreszcie przyjechali do Warszawy na pierwszy mecz, który obejrzałam z trybun Łazienkowskiej, mecz, od którego zaczęła się cała historia mojej miłości do Legii, a potem jak ona się ostatecznie utwierdziła po sensacji na Łużnikach, tych Łużnikach, gdzie teraz historia wraca... Siedzę przed telewizorem, i widzę mecz, ale na niego nie patrzę, słyszę, jak komentator mówi, ale go nie słucham, tylko czasami przedziera się mi do uszu nazwisko jakiegoś gracza Spartaka i znowu wszystko mi się przypomina, słyszę "Emenike" i od razu pamiętam zwracanie uwagi na ten wówczas nowy nabytek Spartaka, słyszę "Dziuba" i pamiętam, że był wtedy rezerwowym, słyszę "Kombarow" i przypomina mi się, że było ich dwóch, braci, słyszę "Ari" i widzę jego zdjęcie na warszawskim telebimie, gdy strzelał wyrównującą bramkę w pierwszym meczu... Ba, to jeszcze nic! Patrzę na te czerwone koszulki i widzę tamten Spartak, który zawsze będzie już dla mnie drużyną jednego wydarzenia, ale wtedy patrzę na te niebiesko-bordowe koszulki - te same niebiesko-bordowe koszulki, które wyzwalają u mnie tak wielkie emocje, w tym odcieniu niebieskiego i bordowego, który wykrywam z odległości 100 metrów, który rozpoznam wszędzie - i migoczą mi i rozmazują się przed oczami (chociaż to może była słaba jakość streama...), i momentami nabierają barwy bieli, a to, że nie pochłania mnie Barca - moja Barca - to znaczy, że coś już naprawdę jest nie tak. No zaraz, przecież ja nawet nie oglądałam tego meczu! Był to dopiero początek mojej miłości do Legii i do piłki w ogóle, no i jak to zwykle bywa z meczami, których nieoglądania żałuję - uznałam, że wystarczy tylko relacja tekstowa (zwłaszcza, że w tym samym czasie postanowiłam śledzić losowanie grup LM). Teoretycznie nie miałam więc nawet żadnego obrazu, który mogłabym sobie przed takim meczem przypominać! Co z tego, skoro jak się potem okazało - on i tak stworzył się sam.

A najdziwniejsze, że w pewnych aspektach faktycznie można podobieństwo między Barcą i Legią zauważyć, i nie chodzi tylko o to, że obydwie pokonują Spartaka w Moskwie. Barca, tak jak i Legia, większość swoich ostatnich sukcesów zawdzięcza młodzieży ze szkółki, na którą bardzo chętnie stawia. Barca, tak jak i Legia, gra najbardziej otwartą i kombinacyjną piłkę w całym kraju (Blaugrana nawet na całym świecie). A przede wszystkim Barca w tym konkretnym spotkaniu zagrała jak Legia w poprzednim swoim występie i mimo że miejsce rozgrywania meczu nie było dla nich szczęśliwe, po zabójczo skutecznym wykorzystaniu swoich szans schodziła na przerwę z pewnym, trzybramkowym prowadzeniem. A jak Blaugrana odegrała w tym meczu rolę Legii, to i Spartak musiał zostać Lechem - i tak też chyba zrobili, bo przecież mieli wiele świetnych kontr, ale wszystkie kończyły się skierowaniem futbolówki w bardzo ślusarskim kierunku, czyli jakieś 10 metrów nad bramką. Patrząc na te moje analogie, no i przede wszystkim unoszący się od sierpnia zeszłego roku nad Moskwą ducha tamtego spotkania rosyjskiego klubu z warszawianami, który pojawia się w mojej głowie naprawdę bardzo często, mniej dziwnym staje się, że zarówno przy stanie 0:0, jak i przy prowadzeniu Barcy - nawet mojej kochanej Barcy, której nikt nigdy nie był w stanie mi przesłonić! - 1, 2 czy 3 bramkami patrzyłam się w ekran z tą samą można by rzec obojętnością, a może raczej nieobecnością, i tylko nie byłam pewna, czy tam ze skrzydła to wbiega Pedro, czy Rybus, czy ataki Rosjan rozbija Busquets, czy może Borysiuk, czy tam na bramce to na pewno stoi Valdes, a może jednak Kuciak... Meessssssssssiiiiiii! - rozlega się krzyk komentatora. Ljuboja.... - odpowiedział cichy szept w mojej głowie. W tej chwili dokonałam właśnie zestawienia będącego najprawdopodobniej największym bluźnierstwem w historii futbolu. Ale cóż, widocznie są takie stadiony na tym świecie, na których po wsze czasy rozgrywany będzie ciągle ten sam mecz. I takim stadionem są dla mnie właśnie Łużniki.

wtorek, 20 listopada 2012

Powtórka z rozrywki

Ale zanim przejdę do tematu, małe uprzedzenie: tak, wiem, że znając moje upodobania, można się spodziewać wielogodzinnego rozwodzenia się przeze mnie nad szlagierem ostatniej kolejki Ekstraklasy, czyli meczem Legia - Lech. I tak też będzie. Ale żeby nie mieszać i nie tworzyć za dużo postów, trochę z tym poczekam i skupię się przedtem na spotkaniu, które mogłoby się wydawać dla mnie osobiście dużo mniej ważne, a które miało miejsce zaledwie dzień przed. Otóż niektórzy mają taki mecz, który - choć obie grające w nim drużyny są im całkowicie obojętne - ma dla nich szczególne znaczenie i po prostu czują, że do końca życia nie chcą przegapić żadnego z takich starć, które kiedykolwiek się odbędą. Dla mnie już chyba zawsze takim meczem będą derby północnego Londynu, zwłaszcza te rozgrywane na Emirates.

A wszystko zaczęło się rok temu, kiedy to również Arsenal podejmował swojego lokalnego rywala. Zaraz, chwila, moment, ale którego lokalnego rywala? I tu zaczynają się kłopoty. Londyn jest bowiem jednym z niewielu miast na świecie (drugim takim w Europie jest chyba tylko Moskwa), w którym klubów piłkarskich jest zatrzęsienie tak, że reprezentują one właściwie bardziej swoją dzielnicę niż całe miasto. W takim przypadku ciężko w ogóle mówić o derbach, bo możliwych konfiguracji między zespołami jest mnóstwo (w tej chwili w samej tylko najwyższej klasie rozgrywkowej stolicę Anglii reprezentuje zespołów aż sześć) i zdarzają się one niemalże co chwila. Nie wszystkie z nich, co zrozumiałe, wywołują takie same emocje, tak że wręcz wyróżnia się małe derby, średnie derby, derby dolnej połówki tabeli, wielkie derby i pewnie ani się obejrzymy, a wkrótce ktoś wymyśli skalę rozmiarów, w której po prostu będziemy mierzyć wielkość derbów Londynu. Ale wśród nich są jedne, które faktycznie noszą znamiona prawdziwych derbów, naznaczone nie tylko niezwykłą bliskością stadionów obu klubów (ostatnio czytałam o 7 kilometrach), ale i ponad stuletnią historyczną nienawiścią między obydwoma klubami, słynną na cały świat, dokładnie tak, jak to we wszystkich słynnych wewnątrzmiastowych lub wewnątrzregionalnych pojedynkach ma miejsce. Takim dla mnie osobiście wyjątkowym spotkaniem wśród wszystkich rozgrywających się w granicach tej metropolii jest właśnie mecz Arsenalu z Tottenhamem.

Ale rok temu jeszcze nie wiedziałam tego aż z taką pewnością, wtedy, gdy te zespoły miały mierzyć się na Emirates, nie zdawałam sobie sprawy, jak ważne będzie to spotkanie. Dlatego nie postawiłam sobie jako konieczność obejrzenie go, i mając inne rzeczy do zrobienia w tym samym czasie, tylko śledziłam z niego relację tekstową w świętej pamięci serwisie eurosport.pl (tam były najlepsze tekstówki w całym internecie. Naprawdę.). A trzeba wiedzieć, że wtedy sytuacja w lidze była zgoła odmienna - Arsenal wciąż miał kłopoty z zadomowieniem się w górnej części tabeli po fatalnym rozpoczęciu sezonu, podczas gdy Spurs sensacyjnie zajmowali trzecie miejsce i niektórzy nawet wierzyli w to, że będą w stanie powalczyć z manchesterskim duopolem o końcowy triumf w lidze. I tak niczego się nie spodziewając, zaglądałam na tą stronę raz po raz, aby wiedzieć, jak tam radzą sobie oba zespoły z północnego Londynu w tym niezwykle ważnym dla nich meczu. Radził sobie tylko ten przyjezdny - zaaplikował im dość szybko dwie bramki, a jeszcze do niedawna mogłabym przysiąc, że były to aż trzy gole - dopiero teraz, gdy zaczęto ten mecz wspominać, faktycznie przypomniałam sobie, że jednak aż tak dużo to ich nie było. Ale nie ma to żadnego zdarzenia, bo gdy powoli zaczynałam przyjmować do wiadomości, że Koguty wygrają ten mecz - mieli w końcu szybko zdobyte dwubramkowe prowadzenie, a i wcześniej w lidze przecież potwierdzili swoją generalnie wyższą dyspozycję. I właśnie wtedy Arsenal strzelił bramkę. A potem drugą. I jeszcze jedną. I potem jeszcze dwie. Masakracja. Z 0:2 na 5:2. I ja głupia stwierdziłam, że w sumie to nie muszę aż tak bardzo tego oglądać. No co ja takiego narobiłam, takie mecze nie zdarzają się przecież co tydzień. Ani nawet nie co roku. Wait, what?

Ano właśnie :). Po raz kolejny nie miałam racji, po raz kolejny popełniłam ten sam błąd. Po raz kolejny przyszły bowiem derby północnego Londynu na Emirates i po raz kolejny Arsenal z Tottenhamem zaserwowali nam powtórkę z rozrywki. Co do gola, tylko kolejność tym razem zamienili. Tym razem Spurs zdążyli postraszyć Kanonierów tylko jedną bramką, zanim dali się im kompletnie zdominować, a w obydwu przypadkach wydatnie pomógł Emmanuel Adebayor, przy pierwszym - tą bramkę strzelając, przy drugim - niewiele później łapiąc czerwoną kartkę, która ustawiła w zasadzie przebieg spotkania. Swoim golem Gareth Bale najwyżej dociągnął Koguty do poziomu sprzed roku, podczas gdy gospodarze zupełnie tym nieporuszeni drugi rok z rzędu potraktowali lokalnego rywala pięcioma trafieniami. Wielki mecz ze wszystkim, czego potrzeba w hicie, wszystkim, co ma w sobie piłka nożna - gradem goli, podbramkowymi akcjami z obu stron, nieuznanymi bramkami, czerwonymi kartkami, brakowało chyba tylko obronionych karnych i byłby thriller tygodnia. Tymczasem ja po raz kolejny przegapiłam większa część takiego spotkania. Całe szczęście, tym razem przynajmniej nie z własnej głupoty. Jak się zapisuje na kursy sobotnie, to trzeba się liczyć, że będą takie mecze, których się przez to nie zobaczy. Ale i tak wierzę, że za parę lat to się opłaci - tymczasem za to nauczę się, żeby do końca życia nie opuszczać derbów północnego Londynu. No chyba, że chcę mieć powtórkę z rozrywki :)

Powtórkę zobaczyliśmy za to - i to będzie kontrowersyjna teza - w naszym pięknym kraju, na poznańskiej Bułgarskiej (czy bułgarskiej poznańskiej? Ciekawe, czy w Bułgarii w ogóle myślą o Poznaniu :D). A teraz proszę, czekam na generalne oburzenie publiki mówiącej, że jaka znowu powtórka, skoro Legia nie wygrała w Poznaniu od 7 lat, a w takim stosunku to nawet od 20? Że zrobiła poznaniakom miazgę, a rok temu było 0:0? Owszem, owszem, tak było. Ale paradoksalnie - jest to różnica - w stosunku do zeszłorocznego meczu - naprawdę minimalna. A pamiętam to doskonale, bo tamten mecz, był to pierwszy i prawdopodobnie jedyny w moim życiu bezbramkowy remis, który mimo wszystko został ogłoszony najlepszym meczem rundy i to jeszcze -choć złośliwi mogliby tak twierdzić - nie dlatego, że cała reszta była jeszcze tragiczniejsza. Nie, tamten mecz obfitował w ilość sytuacji podbramkowych, jaka naprawdę rzadko pojawia się w Ekstraklasie, akcja przenosiła się z jednej strony boiska na drugą w tempie, jakie rzadko widujemy na polskich stadionach, emocji mogłoby być w tym meczu tyle, że spokojnie dałoby się obdzielić nim kilka zachodnich hitów. Jakby choć jeden zawodnik z 22, którzy biegali po murawie, faktycznie którąś z tych okazji wykorzystał. A było ich naprawdę co niemiara, w tym nawet tak oczywiste jak strzał na środek pustej bramki, czy słynne już "vrdoljakowanie", czyli przerzucanie piłki nad poprzeczką z półtora metra. I to w akcji decydującej o losach meczu. Zresztą, to ja się tu rozpisuję, wszyscy świetnie pamiętamy ten mecz, pamiętamy festiwal nieskuteczności na Bułgarskiej. A teraz przyjrzyjmy się trochę bliżej spotkaniu z niedzieli. Przecież wszystko wyglądało dokładnie tak samo, z jedną maleńką zmianą. Wtedy klątwa marnowania idealnych okazji dotknęła obie drużyny. Tym razem pudłował tylko Lech.

Dlatego zakończyło się nieomal nie pogromem - w końcu jakby już Legia naprawdę pobawiła się w drużynę europejskiej klasy strzelając wszystkie setki, jakie miała, i swoje strzeliliby zarówno Ljuboja w pierwszej połowie, jak i Kucharczyk w drugiej, obstawiam, że skończyłoby się klasyczną jak to mówią Hiszpanie manitą, bo nie jestem pewna czy Lech po pięciu ciosach jeszcze wyprowadziłby tą kontrę. Ale z drugiej strony jednak nie jest dziwnym że tego nie zrobiła, w końcu nawet Barcelona nie wykorzystuje absolutnie wszystkich akcji, jakie sobie stwarza, dziwnym jest za to, że tak mało strzelili poznaniacy, którzy przecież okazji mieli podobną ilość i żeby mecz skończył się 3:3 wystarczyłoby, żeby zamiast Ślusarskiego mieli w składzie... no nie wiem... napastnika może? Swoją drogą, teraz dopiero widać, czym różni się tegoroczny Lech od tego, który z sukcesami grał w LE. Jak to ktoś kiedyś napisał - "wykreśl niepasujący element": Lewandowski - Rudniew - Ślusarski... No gdzie pierwsza dwójka, a gdzie ten ostatni, przecież to na pierwszy rzut oka widać... "Gdzie Lewy i Rudniew? W Bundeslidze" - odparł Głos Wewnętrzny. (Głos Wewnętrzny, the Głos Wewnętrzny trademark and all acts associated are reserved to "Poligon" spółka z o.o., za nieuzasadnione użycie z góry przepraszam). Ano właśnie. I podczas gdy znakomici poznańscy snajperzy hasają sobie po niemieckich stadionach, ich były klub męczy się z tworem napastnikopodobnym, który potrzebuje trzech sytuacji 2 m od bramki, żeby strzelić gola, a i fakt, że on pada, szokuje pół Polski, bo i tak wszyscy myśleli, że kierując się w kierunku poprzeczki - odbije się od jej niewłaściwej strony i zakończy swój lot daleko w przestrzeni. Obydwie poprzednie gwiazdy linii ataku Kolejorza odnoszę wrażenie, że zdobyłyby w tym meczu hat-tricka. A więc mecz, gdyby obu zespołów nie trafiły permanentne (Lech) lub przejściowe (Legia) ataki nieskuteczności, spokojnie mógłby skończyć się 3:5 i nikt by nie narzekał - a my mielibyśmy co puszczać wszystkim spotkanym przez nas ludziom, aby zareklamować im Ekstraklasę. Ale równie dobrze mogłoby to być 3:0 i wielkie święto w Poznaniu. Albo 0:5 i mecz legenda dla wszystkich fanów Legii, spotkanie, które wspominałoby się latami jako jeden z największych w historii triumfów nad znienawidzonych rywalem, do tego przed kompletem jego fanów. Zresztą fanów i tak w początkowej części meczu udało się uciszyć. To mnie szokuje - 40 tysięcy lechitów na stadionie, rekord frekwencji Ekstraklasy, a ja i tak jestem w stanie sprzed telewizora usłyszeć "I tylko Legia, Legia Warszawa" :). No ale kto wie, może to z powodu wizji pogromu po zakończeniu meczu cieszyłam się jakoś mniej niż w przerwie - bo po takim początku liczyłam, że świętować większa część Warszawy tak, jak robiła to Barcelona 29 listopada 2010, albo jak robiła to błękitna część Manchesteru... wybaczcie, tutaj nie pamiętam daty, ale i tak wszyscy wiedzą, o który dzień mi chodzi. Nie skończyło się aż tak hucznie, ale po chwili namysłu stwierdziłam, że nie ma czym się martwić. Mecz na Bułgarskiej przecież przebieg miał zupełnie inny, niż te dwa wyżej wymienione, a wygrany został nie niezwykłą finezją i dominacją, lecz zabójczą skutecznością. A chociaż to te pierwsze cechy powodują najbardziej zapadające w pamięć spotkania, to tym drugim wygrywa się mistrzostwa. I w to chyba teraz pozostaje mi wierzyć.

No, chyba że wrócę do swojej teorii, że wszelkie zbrodnie na muzyce zostaną kiedyś pomszczone nawet, jeśli miesza się to z piłką nożną, i po prostu stwierdzę, że niemoc lechitów w ataku była spowodowana ich oprawą meczową. Ciocia dobra rada podpowiada: jeśli jeszcze nie wiecie, do jakiej... ekhem... "piosenki" nawiązuje  - szczęśliwymi ludźmi jesteście. Nie próbujcie się tego dowiedzieć. Nigdy. Naprawdę nigdy.

Chociaż oprawa ma o tyle dobrą stronę, że faktycznie pokazuje jedną z najlepszych rzeczy, w jakiej specjalizują się polscy kibice. W ogóle w tym meczu naprawdę mieliśmy tyle elementów, że wreszcie doczekaliśmy się hitu na miarę europejskiego futbolu, hit, który można bez wstydu pokazywać obcokrajowcom, by udowodnić im, że Ekstraklasa też może być piękna. Mecz z mnóstwem sytuacji, dużą ilością bramek, szybką akcją, rozgrywany na pięknym, nowym stadionie zbudowanym na Euro, wypełnionym po brzegi, na którym padł rekord frekwencji,z głośnym dopingiem z  obu stron i nie licząc motywu głównego, którego osoby spoza Polski i tak nie zrozumieją, efektowną oprawą. Takie mecze to można oglądać naprawdę w nieskończoność.

Dlatego ja za rok proszę o powtórkę z rozrywki. Albo w sumie po co za rok - może już na wiosnę, w Warszawie :).

czwartek, 15 listopada 2012

Nic nie może przecież wiecznie trwać

A każda seria musi się kiedyś skończyć. Nawet ta najdłuższa seria meczów bez porażki. Drużyn niepokonanych nie ma, nawet pomijając już nawet tą całą psychologiczną gadkę, którą non stop prowadzi się dzieciom o tym że zawsze można wygrać, nie można być najsilniejszym bla, bla, bla żeby je wychować w odpowiednich wartościach. Po prostu człowiek to nie maszyna i każdemu może się zdarzyć po prostu gorszy dzień, potknięcie - a w rzeczywistym świecie do tego jak ktoś wygrywa za długo bez przerwy, to cała reszta skupia się tylko na tym, żeby znaleźć na niego sposób - i w końcu zawsze się to udaje. Dlatego też w sporcie nie mówimy o zespołach niepokonanych, co najwyżej niepokonanych w określonym czasie. A najczęściej ten czas mierzony jest od początku sezonu. I tak oto gdy tylko w sierpniu ruszyła pierwsza kolejka, przeglądaliśmy czołowe zespoły różnych lig (albo, jak w przypadku Ekstraklasy, te, które wydawało nam się, że w tym sezonie będą czołowe), w poszukiwaniu takich z nich, które z upływem tygodni nadal nie doznają goryczy porażki. Sezon ligowy ruszył w sierpniu, obecnie mamy listopad, tymczasem większość klubów z tych, które długi czas utrzymywała status niezwyciężonego, utraciła go dopiero niedawno. W tej chwili spośród wszystkich bardziej znaczących klubów europejskich, nadal chwalić się nim może chyba tylko FC Porto. Natomiast reszta z nich... Prawie 1/3 sezonu bez przegranej... No, to robi wrażenie.

Jeszcze większe wrażenie jednak robi seria bycia niepokonanym przez 49 meczów, czyli cały sezon i jeszcze trochę, nawet, jeśli ta liczba tyczy się "tylko" meczów ligowych. Ale może od początku... Oczywiście tak niezwykłym cyklem może się pochwalić klub nie inny, jak Juventus, triumfujący w ostatnim sezonie z okrągłym zerem w statystyce porażek. Co prawda w międzyczasie zdarzyło się jego piłkarzom zejść z boiska pokonanymi w finale Pucharu Włoch z Napoli, ale była to ich jedyna przegrana w całym sezonie 11/12, nic więc dziwnego, że byli głównym kandydatem do miana niezwyciężonego także po przerwie wakacyjnej, poprzez kontynuowanie swojej - już tylko ligowej - przepięknej serii. Tak też więc zespół Starej Damy uczynił, grzecznie nie przegrywając żadnego z pierwszych 10 spotkań w Serie A i trzech Ligi Mistrzów. Aż tu nagle niespodziewanie utracił status niepokonanego jeszcze wcześniej od swoich konkurentów z innych lig, kiedy w meczu na szczycie przyszło mu się mierzyć z Interem Mediolan. Tak, tym samym Interem, który jeszcze rok temu zajmował się głównie sprzątaniem po tym, co zostawił po sobie Jose Mourinho, z trudem wspiął się choćby na piąte miejsce tabeli i teraz musi się męczyć w Lidze Europy - co jak na triumfatora LM sprzed zaledwie trzech lat nie jest zbyt chlubnym wynikiem. Co więcej, ten sam Inter, kiedy już do jego starcia z Juventusem doszło, już w pierwszej minucie stracił bramkę ze spalonego, a pół godziny potem został ponownie skrzywdzony, gdy sędzia chyba sam nie umiał podać powodu, dla którego Lichsteiner, obrońca Bianconerich, nie otrzymał drugiej żółtej kartki. Po czym szansa dla arbitra na naprawienie błędu natychmiast znikła, bo trener Juve przytomnie za chwilę zdjął Szwajcara z boiska. A weźmy pod uwagę, że tydzień przed tym meczem Stara Dama zwyciężyła 1:0 po golu ze spalonego i nieuznaną, choć zdobytą prawidłowo bramką przez ich przeciwników. Są tacy, którzy w takim momencie rzuciliby gdzieś taki mecz, olali wynik, 90 minut modlili się, żeby on wreszcie się skończył, w międzyczasie oczywiście dali się zjechać drugiej drużynie, po czym natychmiast po końcowym gwizdku sędziego pobiegli z prędkością światła do dziennikarzy płakać na pracę arbitrów. Ale obecny Inter to zupełnie inny zespół niż ten jeszcze sprzed nawet roku - i zamiast siedzieć i narzekać, wziął się w garść i nagle okazało się, że nawet gdy sędziowanie nie dopisuje można strzelić trzy bramki i zwyciężyć nawet, jeśli dla przeciwnika oznacza to utratę 50. kolejnego meczu bez porażki i koniec wspaniałej serii. I tak oto Juventus przestał być niepokonany, mimo że wydawało się na początku sezonu, że zakończenia meczu z zerowym dorobkiem punktowym dozna jako ostatni być może nawet z całej Europy. Tymczasem spośród kandydatów z każdej głównej ligi, paradoksalnie, jego seria trwała najkrócej.

Chociaż w sumie to nie. Była jeszcze w konkurencyjnej lidze inna drużyna, która wydawała się być jeszcze pewniejszym kandydatem do przemknięcia przez sezon niezraniona przez nikogo. A nawet nie draśnięta, jako że przez pierwsze 8 meczów sezonu nie doświadczyła nawet remisu. Oczywiście akcja dzieje się w Niemczech, gdzie Bayern Monachium za wszelką cenę próbuje się odegrać za zeszły sezon, kiedy to został prawdopodobnie liderem całej Europy w klasyfikacji zdobytych drugich miejsc, co dla klubu, który zawsze był niekwestionowanym liderem jest jak policzek. Tym razem więc Bawarczycy postanowili działać od samego początku i w lidze rozpoczęli jak strzała, dystansując resztę kraju jak za starych czasów. I wtedy nagle przyszło spotkanie z Bayerem Leverkusen, które ni stąd, ni zowąd nagle i bez powodu przegrali. Co prawda wcześniej wyrobili sobie nad konkurentami taką przewagę punktową, że w tabeli nie widać w związku z tym absolutnie najmniejszej różnicy i wszyscy mogliby o tym spokojnie zapomnieć, ale jest jeden mały wyjątek. Pole "mecze przegrane" w rozwiniętej bardziej szczegółowo klasyfikacji. Tam niestety, to piękne i prestiżowe zero znikło już bezpowrotnie, przynajmniej do końca sezonu. I to jeszcze szybciej, niż w całej reszcie Europy. Chociaż w sumie taki prestiż może nie jest wcale ważny, w końcu na przykład w Anglii, podobno najlepszej lidze świata, nie zauważyłam, żeby ktoś się nim przejmował. Nic więc dziwnego, że tam niepokonani zniknęli jeszcze szybciej - co prawda niby rubryczka porażek jest wciąż pusta w przypadku Manchesteru City, ale tą niezwyciężoność Obywateli widzieliśmy świetnie w Champions League. Ale akurat w tym nic dziwnego - w Premiership mamy przecież praktycznie co tydzień "megawypasionyhitowyklasyk" albo nawet i dwa, w związku z czym odbyło się ich już tyle, że naprawdę każda biorąca w nich udział drużyna miała wystarczająco dużo okazji, żeby choć raz przegrać, przecież niemożliwym by było, by we wszystkich takich meczach padały remisy, a do tego czasami sędziuje tam Mark Clattenburg. Tak więc w Anglii niepokonanych drużyn nie ma co szukać.

To może by tak sprawdzić najpierw na własnym podwórku? W końcu w zeszłym tygodniu co najmniej kilka razy słyszałam komentatorów zastanawiających się, jakie jeszcze drużyny pozostały niepokonane, i praktycznie pierwsze nazwy, jakie padały, były dwie: Górnik Zabrze i Legia Warszawa, co może i brzmiało nieco komicznie, gdy słyszy się rozprawę o tym, że zabrzanie przecież przegrali w Pucharze Polski z Flotą Świnoujście, a w tle gra FC Barcelona - niemniej jednak jest dowodem, że gdy poruszane są jakieś tematy dotyczące wszystkich lig Europy, automatycznie zaglądamy najpierw do naszej własnej. Niestety nawet tu nie ma już czego szukać, bo nawet nie wchodząc głębiej w struktury rozgrywek i pomijając przypadki w stylu wyżej wymienionej Floty Świnoujście, a skupiając się na samej Ekstraklasie, 10. kolejka była ostatnią, po której jakakolwiek drużyna mogła poszczycić się statusem niepokonanej. Ba, szczyciły się nim nawet dwie, wydawało się więc, że chociaż jedna to następne spotkanie wytrzyma - tymczasem Górnik z Legią okazali solidarność i jak tylko sensacyjnie pokonani z boiska zeszli warszawianie, już następnego dnia porażkę poniósł również klub z Zabrza. I z punktu widzenia Legii - całe szczęście. No jeszcze tego by brakowało, żeby po sfrajerzonej przegranej z Jagiellonią Górnik został jedynym niepokonanych klubem w Ekstraklasie. Chociaż w sumie kiedyś ta pierwsza porażka w sezonie i tak musiała nadejść, a Legii przegrywać takie mecze zdarzało się w przeszłości dużo częściej - zresztą mi się wydawało, że bez zdobyczy punktowej warszawianie skończą już starcia z Piastem i Podbeskidziem, więc niby naprawdę nie ma co narzekać. A jak już naprawdę mam szukać jakichś pozytywów, to przynajmniej na pewno już nie jestem przeklęta. Pisałam już wspominając derby Warszawy o moim największym problemie związanym z chodzeniem na Łazienkowską - że dziwnym trafem kiedy ja jestem na trybunach, Legia nigdy nie wygrywa. Tym razem więc postanowiłam wybrać się na mecz z Jagą, żeby złą passę przełamać, bialostoczanie są w końcu mniej wymagającym przeciwnikiem niż takie PSV w LE, czy już nawet Polonia. I już, już miałam kupić bilet, kiedy nagle okazało się, że weekendowy kurs, na jaki się zapisałam, odbywa się w innych godzinach niż mi pierwotnie podano - i tak rychło w czas się we wszystkim zorientowałam i nie wykupiłam krzesełka na Ł3, żeby stało puste. Ale mecz, co by nie było, mnie ominął - tymczasem po powrocie do domu i natychmiastowym rzuceniem się na internet w celu sprawdzenia wyniku, czekała mnie informacja o pierwszej w sezonie porażce. To bym sobie przełamała serię, nie ma co... Na szczęście czteropunktowa przewaga przed tym meczem wystarczyła, by zachować pozycję lidera, a do tego następna kolejka jest, jak się okazuje, kolejką hitów - podczas gdy Legia jedzie do Poznania na mecz z Lechem, w Warszawie zostaje ich lokalny rywal, aby podjąć kolejnego w tabeli Górnika. Jeśli oba te spotkania zakończą się zwycięstwami gości (a zakończyła się tak prawie cała poprzednia kolejka), sytuacja w tabeli wróci do stanu, gdy mieliśmy ostatnio w Ekstraklasie niepokonane drużyny, tak więc nie ma jeszcze tragedii. Ale tego Sulera to naprawdę nie wiem jakie licho sprowadziło... To znaczy wiem - to samo, które załatwiało połowę innych transferów Legii. Ech, kolejna rzecz, do której trzeba się przyzwyczaić...

Na przykład jak do tej, że widocznie albo masz wszystko, albo nic, więc jak kibicujesz kilku klubom, to kiedy one po raz pierwszy w sezonie przegrywają, to wszystkie w jednym tygodniu. Co prawda gdy spojrzymy w ilość odniesionych w La Liga porażek w linijce obok Barcy, to nadal widnieje tam zero, ale jeśli nie traktujemy Man City jako niepokonanego z powodu ich popisów w LM, to dokładnie te same zasady powinniśmy stosować wobec Blaugrany. A ta, jak wszyscy wiemy, nie wykorzystała w zeszłą środę szansy na zapewnienie sobie awansu do 1/8 finału i przegrała w Glasgow z Celtikiem. A do tego, o ironio, losie i analogio sprawiająca, że widzę podobieństwa między spotkaniami z dwóch różnych biegunów futbolu - tak samo jak i Legia z Jagą, w stosunku 2:1. No i cóż ja mogę teraz powiedzieć? Że Celtic stawiał autobus pod własną bramką? Ano owszem, stawiał. Ale jakoś te dwie bramki jednak strzelił, czyż nie? Jakoś obronił bądź wybił wszystkie te przeszywające każdą defensywę podania Xaviego i Iniesty, co nie udało mu się chociażby przy pierwszej z bramek, jakie stracili na Camp Nou. No właśnie, mecz na Camp Nou - już wtedy pokazali, że swoją obronę chcą uczynić głównym aspektem gry w obu starciach z Barcą, i że będą grać w ten sposób - a ja już wtedy powiedziałam (w przedostatnim akapicie) , że nie ma w tym nic złego, a wręcz przeciwnie, to też jest niezwykle trudna sztuka. Może nawet trudniejsza niż wszystkie inne, bo kiedy grasz ofensywnie, a coś ci się w ważnym momencie nie powiedzie, po prostu musisz starać się dwa razy bardziej, żeby po raz kolejny stworzyć sobie podobną sytuację i tym razem ją wykorzystać. W przypadku, gdy stawiasz na defensywę, nie możesz pozwolić sobie nawet na najmniejszy błąd - bo straconej bramki już nie cofniesz, a wiadomo, że słynny przysłowiowy autobus jakiejś kolosalnej liczby goli z przodu nie strzeli. To nie jest Barca, która mimo, że co chwila tracąca kolejnego członka linia obrony przepuszcza w tym sezonie tyle bramek, ile od dawna jej się nie zdarzało, bo i tak pod koniec zawsze ich nastrzela wystarczająco, żeby o tych golach straconych nie musieć zbytnio myśleć. A no właśnie, tak było do tej pory. Bo tym razem już nawet te katalońskie piorunujące końcówki, jakimi nas co chwila Blaugrana w tym sezonie raczy, nie zafunkcjonowały. Tym razem w końcówce Leo jednak przedarł się przez szkocki mur - ale tylko raz, na więcej nie starczyło czasu. Mimo że po tej bramce, mając w pamięci, jak kończyła Barca mecze do tej pory, już zaczęłam myśleć, co będzie, jak i z takiej sytuacji wyjdą bez szwanku. Wtedy chyba naprawdę byliby w tym sezonie niepokonani. Ale oczywiście takich drużyn nie ma i dlatego kiedyś musiał przyjść taki Celtic i Dumę Katalonii ograć. A i tak było to w najlepszym możliwym momencie - Blaugranie wciąż brakuje zaledwie jednego punktu do zapewnienia sobie awansu z grupy i chyba nie ma na świecie osoby nie sądzącej, że w pozostałych dwóch meczach na pewno go znajdzie, a Celtic mógł tym zwycięstwem uczcić okrągłą, jeśli dobrze pamiętam, 125. rocznicę powstania klubu. A Barca kilka dni później znowu grała swoje, w miarę pewnie ogrywając Mallorcę - i przynajmniej w La Liga w okienku porażek wciąż może szczycić się zerem. I chociaż to mogłoby potrwać trochę dłużej.

Zwłaszcza, że La Liga obecnie jest zajęta łamaniem innych standardów w niej obowiązujących, i nawet nie chodzi mi o to, że Atletico nadal wygrywa i nadal jest drugie, utrzymując 5-punktową przewagę nad lokalnym rywalem (a będę to powtarzała do znudzenia, żeby Rojiblancos wreszcie zostali docenieni w naszym kraju). Ale największa zmiana, jaka dokonała się w minionej kolejce, miała miejsce na Ciutat de Valencia, gdzie Levante podejmowało Real Madryt. Normalnie nie śledzę na żywo wyników meczów "Królewskich", po prostu dlatego, żeby się dodatkowo nie przejmować, kiedy ci stracą bramkę i nie będzie to gol honorowy. I tak ją odrobią i wygrają, przynajmniej tego się nauczyłam w zeszłym sezonie, a dużo mniejszy jest zawód, gdy o tej bramce się dowiesz, kiedy i tak jest już po wszystkim (a czasami, jak na początku tego sezonu, zdarzają się też i miłe niespodzianki ^^). Niestety, tym razem nie wiem, co mnie podkusiło, i sprawdziłam wynik meczu z Levante w okolicach 60 minuty. A jako, że ujrzałam 1:1, i nadal pamiętałam, że ta mniejsza ekipa z Walencji była jedynym poza Barcą zespołem, który w zeszłym sezonie pokonał Real w lidze, to chcąc nie chcąc pojawił się ten promyczek nadziei, że w walce o mistrzostwo kraju chyba naprawdę trzeba będzie skupić się przede wszystkim na Atletico. I wtedy Los Blancos postanowili zabawić się w Barcę. Tak, jak do tej pory robiła to Blaugrana, strzelili zwycięskiego gola w samej końcówce meczu. A na domiar złego, zrobił to Alvaro Morata, 20-letni wychowanek.

A takie rzeczy to już się naprawdę nie mają prawa dziać. A już zwłaszcza w kontekście zagorzałej dyskusji, jaka była ostatnio prowadzona między Mourinho a zespołem rezerw w kwestii wychowywania młodych piłkarzy właśnie. Dla przypomnienia - wszystko zaczęło się od sytuacji przed pierwszym meczem z Borussią, kiedy na boku obrony zagrał z przymusu Michael Essien, ponieważ wszyscy nominalni gracze tej pozycji byli kontuzjowani. No, poza oczywiście młodzieżowcami. Takich zaproponowano Mourinho do wystawienia aż dwóch, niestety trenerowi Królewskich najwidoczniej nie przypadli do gustu, ponieważ wolał wystawić, jeśli dobrze kojarzę, nominalnego pomocnika, zamiast zawodników ze szkółki. Nie przeszkodziło to jednak portalom sportowym pisać wielkie artykuły przed tym meczem, bo "w Realu mogą zadebiutować młode talenty z Castilli". Przyjrzałam się więc "młodym talentom" bliżej i przeraziłam się. 24 lata... tyle to "młode talenty" mają w Polsce, ale na pewno nie w takim kraju jak w Hiszpanii. To jest mniej więcej wiek Messiego, Fabregasa, Busquetsa, Pique, czyli takich zawodników, o których wielkie artykuły piszę się, gdy mogą w jakimś meczu NIE zagrać - a i tak madryckie "talenty" przecież ostatecznie w meczu nie zagrały, bo Mourinho wolał przestawić na niewłaściwą jak się okazało pozycję Essiena. I chyba to, jak wtedy uznałam, jest i będzie główna różnica między tymi klubami niezależnie jak by im się w przyszłości powodziło. Tak uznałam wtedy. I pewnie dlatego nagle Real postanowił zrobić mi na złość, wygrywając dzięki 20-latkowi. A jak jeszcze dzięki tej bramce Mourinho będzie wpuszczał więcej młodzieży do wyjściowego składu? Obstawiam, że będzie to 21.12.2012, bo nie wyobrażam sobie chyba takich sytuacji w świecie, który znam.