Szukaj na tym blogu

poniedziałek, 29 października 2012

Moja dziwna Legio, nasza dziwna ligo

Już nigdy więcej nie będę typować żadnych wyników. Ani oceniać prawdopodobieństwa żadnych wydarzeń. Ani próbować twierdzić, co się stanie w jakimś meczu, czy meczach. Ani generalnie wypowiadać się o przyszłości, czy też o spotkaniach, które nie zostały rozegrane. Nigdy. A już zwłaszcza, kiedy to będzie dotyczyło Ekstraklasy. Wtedy absolutnie nie wolno mi chcieć niczego przewidywać i jeśli kiedykolwiek będę się za to zabierać, trzaśnijcie mnie mocno w twarz, dobrze? Skąd taka nagła determinacja? Ostatnio, jak zwykle czytając, co tam nowego na śledzonych przeze mnie blogach, natknęłam się na właśnie typowanie ostatniej kolejki Ekstraklasy. No więc przejrzałam sobie, z kim tam w tym tygodniu zmierza się faworyci i jakie są szanse na jakąś gwałtowną zmianę w tabeli. Patrzę, patrzę.. Polonia z GKSem, zjedzie ich, nie ma innej opcji... Lech... eee, z Jagą.. i to jeszcze w Poznaniu... 3 punkty w kieszeni... Śląsk... z Zagłębiem? Spokojnie to załatwi... Dobrze że chociaż Legia podejmuje Piasta, przynajmniej nie będzie wielkiego niebezpieczeństwa straty pozycji. I tak oto uraczyłam wpis komentarzem, że jakaś słaba ta kolejka, bo nawet jakiejś wielkiej szansy na niespodziankę nie ma, wszyscy faworyci grają z tegorocznymi outsiderami... Nic się raczej w tabeli nie zmieni, wyniki, jak rzadko to się w naszej lidze zdarza, można spokojnie przewidzieć. Wykrakałam. Zapomniałam, że w naszej dziwnej lidze nic nie można przewidzieć.

Chociaż ostatecznie z układu tabeli po tej kolejce jestem bardzo zadowolona, to jednak za pierwszym razem był to dla mnie lekki policzek. To ja tu odpuszczam sobie jakąkolwiek myśl o zwiększeniu przewagi w tabeli nad rywalami, uznając, że z takimi przeciwnikami to poradzą sobie nawet, gdyby nagle ich zawodnikom noga odpadła, a tymczasem wchodzę w internet sprawdzić, jak tam się właściwie nasza Ekstraklasa potoczyła, i co widzę? Lech dostaje 2:0 od Jagiellonii i to grającej na wyjeździe (a Jaga na wyjeździe naprawdę gra jak bez nogi), tej Jagiellonii, która jest chyba największym rozczarowaniem sezonu, a Śląsk, niepokonany we Wrocławiu od chyba ośmiu tygodni, jeśli nie dłużej, takim samym wynikiem kończy mecz z Zagłębiem, na które po raz kolejny jesień źle działa i w jej wyniku miota się po strefie spadkowej (a tym razem nie ma już Cracovii, która by ich trochę nad dnem podtrzymała)! Tak, niby wiem, że po Ekstraklasie można spodziewać się wszystkiego, ale jednak aż takie cuda to myślałam, że nawet u nas niemożliwe. Ba, prędzej bym się spodziewała, że Jagiellonia wyprzedzi Lecha w tabeli końcowej, niż że wygra z nim w Poznaniu, bo paradoksalnie takie gwałtowne zawirowania u nas nawet częstsze, niż... no nie wiem, zwycięstwa Jagi na wyjeździe? Przynajmniej Polonia zrobiła to, czego się po niej spodziewałam, i stłukła GKS na kwaśne jabłko, ale stłuc GKS to ostatnio w naszej lidze nie sztuka, a i tak wynik mnie zaskoczył - 5 goli przeciwnikom to zwykła wbijać Barcelona (której notabene akurat w tym sezonie nie przychodzi to tak łatwo, Rayo było dopiero drugim klubem, które tego doświadczyło), ale nie ekipy Ekstraklasy, tam jak obydwa zespoły w meczu trafią łącznie pięć razy do siatki, to jest święto narodowe. A już tym bardziej nie ekipy Ekstraklasy, które jeszcze kilka miesięcy temu miały nie istnieć. Do tego jeszcze Widzew przegrywa z Wisłą, co w każdym normalnym sezonie wydawało by się najnormalniejszą rzeczą pod słońcem - więc pewnie by się nie wydarzyło. W tym sezonie, w którym wszystko jest na odwrót i to Widzew był faworytem, nie zdobył żadnego punktu. Jak dobrze, że Wielkie Derby Śląska dopiero przed nami, bo ten akapit byłby pewnie zbyt wypełniony sensacjami, żeby mógł istnieć i chyba wybuchłby rozwalając mi komputer. Nie, nigdy więcej nie będę próbowała zrozumieć i ogarnąć naszej dziwnej ligi. Prędzej zrobię doktorat z historii (w moim przypadku, to gorsze niż matma i fizyka razem wzięte).

Ale co ja w ogóle gadam, skoro najpierw musiałabym zrozumieć samą siebie. Przecież ta dziwność dotknęła i mnie samą i spowodowała, że robię rzeczy, które wydawałyby się co najmniej głupie. Bo jak inaczej nazwać oglądanie meczu Legii z Piastem Gliwice, kiedy jeden kanał w dół gra Chelsea z Manchesterem United? Pokrywające się dwa mecze po raz kolejny doprowadziły mnie do strasznego dylematu, który terroryzował mnie cały piątek i całą sobotę, w końcu, po długich namyślaniach, zdecydowałam sie na moją Legię. I choć może to wydawać się dziwne, ostatecznie okazało się to dobrą decyzją. Chociaż oczywiście ona też, jak to wszystko, była dziwna, a jest to głównie zasługa mojego klubu, który - jako że w tej dziwnej lidze gra - jest, chcąc czy nie, jej dziwnością na wskroś przesiąknięty. Ale gdzieś w tym wszystkim chyba zachował resztkę normalności, a przynajmniej normalności według zwykłego, zachodniego postrzegania - co w naszej lidze wydaje się jeszcze dziwniejsze. Tak, tak, wiem, że to brzmi jak paradoks, ale tak jest, Legia jest dziwna, bo jest normalna, a jest normalna, bo jest dziwna i chyba najwyższy czas, by przestać gadać używając dziwnych niezrozumiałych ogólników i doprecyzować, o co mi właściwe chodzi. A więc w każdej zwyczajnej lidze, z reguły jest tak, że jak gra faworyt z outsiderem, to faworyt spokojnie wygrywa, a outsider ewentualnie czasem mu trochę krwi napsuje, ale zwycięstwu zbytnio nie zagrozi. Tymczasem w naszej nienormalnej lidze, jak już udowodniłam, Zagłębie pokonuje Śląsk, Jaga wygrywa z Lechem i wszyscy patrzą na to z przymrużeniem oka, bo już się do tego przyzwyczaili. Tak samo więc nikt się nie dziwi, kiedy Piast nadspodziewanie dobrze zaczyna mecz z Legią, po czym strzela jej gola, po czym Jędrzejczyk popełnia błąd przy podaniu do bramkarza, którego o dziwo już bardziej spodziewałabym się po Barcelonie niż po Legii, a Piast strzela drugiego gola. Wtedy, paradoksalnie, nie dziwię się nawet ja - tak chaotyczna gra Legii musiała się tak skończyć, a ja przecież cały czas mogę znowu zapominać, jaka jest różnica między nasza ligą a innymi, nauczona przez Barcelonę zwyciężania w samych końcówkach. Mogę udawać, że nie wiem, że Legia to nie Barca, żeby tak wyrywać trzy punkty w ostatniej chwili, ani też nie Manchester United, żeby niezależnie, ile bramek się straci na początek, i tak zakończyć zwycięsko, a do tego w Ekstraklasie powtarzanie "no, to teraz zagrajcie jak z <nazwa zespołu>" - w tym przypadku nazwą jest najczęściej Spartak albo, żeby brzmiało to bardziej przyziemnie i na swoim poziomie, Podbeskidzie - najczęściej nie działa. Najczęściej. Ale właśnie w tym momencie objawiła się ta legijna normalność-nienormalność.

Normalność rozumiana generalnie, bo takie odrabianie strat to już świat widział w samym tylko zeszłym tygodniu wiele razy, z czego najsłynniejszym przypadkiem jest powrót Man Utd w meczu LM z Bragą. Ale i nienormalność, bo gdy coś takiego dzieje się w Polsce, że klub mimo straty dwóch bramek walczy dalej i udaje mu się straty odrobić, to wszyscy wytrzeszczają oczy ze zdumienia. Tak, wiem, że w poprzedniej kolejce Śląsk tak samo wyciągnął wynik z Lechią, i to na wyjeździe. Ale ile razy wcześniej coś takiego w Ekstraklasie miało miejsce? Praktycznie nigdy. Cóż, stara siatkarska prawda mówi, że jeśli nie wygrywasz 3:0, to przegrywasz 3:2 - okazuje się, że nie tylko w siatkówce jest ona aktualna, a przekonał się o tym boleśnie Piast, który jednocześnie został doświadczony tym, że Legia u siebie musiała, jak to ja mawiam, po prostu wygrać, niezależnie od tego, jak się prezentowała. Co w sumie cieszy, bo właśnie takie punkty, wywalczone mimo problemów, są kluczowe do mistrzostwa. Dodatkowo chyba się przyzwyczaję, żeby się nie martwić żadną traconą bramką, bo niezależnie jaki zespół oglądam, i tak wygra w ostatnich 10 minutach, skoro oba moje ukochane kluby tak robią :). Ale to dobrze, bo nic tak nie cieszy jak zwycięstwo wyszarpane w samej końcówce, mimo ciężkiej przeprawy - ile to ja razy już w tym sezonie wybuchałam radością, kiedy któryś z graczy Barcelony umieszczał piłkę w siatce w ostatnich 5 minutach gry? A jeszcze większą wybuchłam, gdy golami w końcówce popisali się Jędrzejczyk i Ljuboja, bo chociaż na te bramki niecierpliwie czekałam, to jednak podświadomie nie do końca się ich spodziewałam i już szykowałam się na zawód... A jednak i Legia w tym sezonie potrafi podnosić mnie na duchu wtedy, gdy bym tego po niej się tego najmniej spodziewała. Zaskoczenie, emocje, niesamowita radość ze zwycięstwa twojego klubu - zdecydowanie dobry wybór podjęłąm spośród dwóch meczów do obejrzenia. Biorąc pod uwagę, że druga opcją było starcie dwóch klubów, z których jednego nie lubię, drugiego nie znoszę, a sytuację w tabeli mają taką, że najlepiej byłoby, gdyby obydwa przegrały... chyba jedyne czego mogę żałować, to że nie mogłam zobaczyć kilku kolejnych z 2734287346 kontrowersji sędziowskich w meczach z udziałem Manchesteru United, a filmiki na YouTube są zbyt słabej jakości (jeśli w ogóle są), aby wyrobić sobie opinię na po raz kolejny zaistniałą dyskusję, czy wspieranie Czerwonych Diabłów przez arbitrów to fakt czy kolejna paranoiczna teoria spiskowa. A słynna piękna angielska piłka? Spokojnie, naoglądam się jej, jak oba zespoły spotkają się ponownie w środę w Pucharze Ligi Angielskiej. Piękna wystarczająco dostarczyła mi Legia, jeśli nie w grze, to przynajmniej w kształcie tabeli. Pierwsze miejsce z 4 punktami przewagi nad drugim zespołem, a do tego Ljuboja jest liderem klasyfikacji strzelców - czego można chcieć więcej? Chyba tylko tego, żeby tym drugim nie była Polonia, ale już nie przesadzajmy. Jeśli wszystko dalej się tak potoczy - jeszcze będzie okazja ją odepchnąć. Chociaż w naszej lidze nigdy nic nie wiadomo...

sobota, 27 października 2012

Habemus prezes czyli wiekopomny tydzień w dziejach narodu polskiego

No dobra, może trochę przesadzam z tymi porównaniami. Może wybory prezesa PZPNu nie mają aż takiego znaczenia, jak wybór papieża, ani nawet prezydenta, może wydarzenia ostatniego tygodnia nie będą w przyszłości tematem podręczników historii. Może. Ale może wręcz przeciwnie. Może faktycznie, jak to sobie czasami wyobrażam, dojdzie kiedyś do tego, że za lat może kilkanaście, może kilkadziesiąt, kiedy już wszystkie kandydatki na miss nie będą mogły powtarzać jak mantrę, że ich największym marzeniem jest pokój na świecie, bo on już będzie, rolę wojen przejmą potyczki sportowe i to one będą decydowały o znaczeniu kraju na arenie międzynarodowej. No wyobraźcie sobie to tylko: "Na początku XXI wieku w siłę wzrosła armia hiszpańska, dowodzona przez Luisa Aragonesa, zmienionego później przez Vicente del Bosque, męstwem w walce wstawili się Xavi i Iker Casillas...". Albo "Zbliżała się wojna w Brazylii i wszystkie kraje chciały mieć możliwość wywalczenia podczas niej czegoś dla siebie. 17 października 2012 wojska Polski i Anglii starły się w bitwie pod Stadionem Narodowym, która przeszła do historii jako <bitwa z deszczem>". No dobra, może trochę przesadzam. Ale czasami mam wrażenie, że dajmy na to, za sto lat, tak to wszystko będzie wyglądać. Zresztą jeszcze półtora roku temu, podczas poczwórnego El Clasico, kiedy to wzajemna nienawiść zwolenników Barcy i Realu sięgnęła zenitu, byłam gotowa dać sobie rękę uciąć, że jeśli wybuchnie kiedyś III Wojna Światowa, to właśnie od kibiców tej dwójki się zacznie, a nadal sądzę, że przy obecnej sytuacji w Europie, to któreś z GD zadecyduje o odłączeniu się Katalonii od Hiszpanii. Sport naprawdę zaczyna odgrywać coraz większą rolę w dziejach świata i z tego powodu takie porównanie jest nawet uzasadnione. Zwłaszcza że po raz pierwszy od dawna, naprawdę możemy w odniesieniu do sportu powiedzieć, że coś wielkiego mamy, nie stawiając za słowem "mamy" określenia "się czego wstydzić". Tak, mamy pewien duży, objawiony w tym tygodniu, kapitał.

Zaczęło się jeszcze tydzień temu, od nadspodziewanie dobrego meczu z Anglikami, jednak o nim było już wystarczająco dużo powiedziane. Tym razem chciałam się skupić na wszystkich późniejszych wydarzeniach, a zacznie się paradoksalnie od elementu niekoniecznie związanego z piłką nożną. Otóż mamy wreszcie powód do dumy w którejś z dyscyplin powszechnie na świecie szanowanych. Wiadomo, futbol to futbol, ale jak nie umiemy być światową czołówką futbolu (a na to w najbliższej perspektywie, mimo wszystko, nie ma żadnych szans, jeśli tylko mamy podobne rozumienie słowa "czołówka") - to trzeba poszukać swojej szansy gdzie indziej. A i z tym, z całym szacunkiem, nie szło nam ostatnio zbyt dobrze. Tak, wiadomo, jest siatkówka i tam pełnimy rolę potęgi już od dawna, problemem niestety jest to, że w większości świata, jest to dyscyplina znana bardziej z lekcji WFu, niż ze stadionów. Byliśmy swego czasu dobrzy w szczypiorniaka - szkoda, że w wielu krajach nie zdają sobie nawet sprawy, że taka dyscyplina istnieje. Małysz? Wszystko fajnie, nazwa naszego kraju się przebiła... do Austrii, bo chyba w żadnym innym kraju na skokach się nie koncentrują. No dobra, trochę tu przesadzam, pewnie, że o tym, co oni osiągnęli, większość mogła by tylko pomarzyć. Ale nie zmienia to faktu, że losowy człowiek z zagranicy, spytany o najbardziej znanego polskiego sportowca, w większości przypadków miałby problemy z wymyśleniem choć jednego nazwiska. Miałby, do niedawna. Bo teraz wszystko się zmieniło. Jeśli z pytaniem trafisz na fana futbolu, który wie o nim trochę więcej, niż tyle, co usłyszy w telewizji i gazetach (takich jest, nie ukrywajmy, bardzo dużo) - powie Robert Lewandowski. Jeśli jednak nie będzie to taka osoba (takich jest, mimo wszystko, jeszcze więcej) - odpowiedzią będzie Agnieszka Radwańska.

I na tym chciałabym się chwilę skupić. Dlaczego Aga? No cóż, prawda jest taka, że podział na dyscypliny bardziej i mniej popularne istnieje i nie mamy na to wpływu. Niestety, to nie my ten podział ustalamy. Oczywiście, nie można się go trzymać jak kodeksu - było nie było jest to jednak podział dość przypadkowy, powstały najpewniej dlatego, że w odpowiednim czasie odpowiednie kraje były mocne w odpowiednich dyscyplinach, a w innych słabe. Bo nikt mi nie wmówi, że siatkówka jest mniej popularna od koszykówki czy tenisa dlatego, że jest mniej widowiskowa, to jeden z najciekawszych, a przy tym najtrudniejszych sportów, jakie w życiu widziałam. I oczywiście fakt, że ktoś jest mistrzem w "niepopularnej dyscyplinie", nie oznacza, że trzeba mieć go gdzieś - Amerykanom jakoś nie przeszkadza, że baseball nie obchodzi nikogo poza nimi samymi, i nadal traktują go jak świętość, a jej gwiazdy jak bóstwa. Niemniej jednak, jeśli chcemy, żeby nasz kraj przebił się do zbiorowej świadomości za granicą, musimy być dobrzy w dyscyplinach, które i tam oglądają. Taką dyscypliną nie jest niestety siatkówka ani skoki narciarskie, jest nią za to tenis, prawdopodobnie drugi najpopularniejszy sport po piłce nożnej. I tak się niesamowicie składa, że właśnie w tej dyscyplinie, w jej kobiecej odmianie, w czołowej czwórce na świecie jest Polka! Dlaczego piszę o tym właśnie teraz? Otóż w tym tygodniu, w tym wiekopomnym tygodniu, który jest tematem mojego wpisu, rozgrywane są kończące sezon w kobiecym tenisie, mistrzostwa WTA Championships. Bierze w nich udział 8 najlepszych zawodniczek sezonu i grają ze sobą niekiedy bardzo trudne mecze. Taki zaliczyła wczoraj właśnie Radwańska, trzy i pół godziny męcząc się z Włoszką Sarą Errani w spotkaniu, którego stawką był półfinał turnieju. Ale zwyciężyła, jednocześnie udowadniając, że zasługuje na miejsce w pierwszej czwórce rankingu. Że nie jest tam przypadkiem, jak to niektórzy ją oskarżali, ale że jest naprawdę jedną z najlepiej grających tenisistek na świecie. I jednocześnie przebija się do świadomości nawet tych ludzi zza granicy, którzy nie są wielkimi fanami tenisa, po prostu dlatego, że jej nazwisko pojawia się dość często w nagłówkach artykułów, czy wiadomościach telewizyjnych, i zapamiętują je, nawet jeśli nie zwracają uwagi na szczegóły. W tej chwili, czego byśmy nie mówili, jest pewnie najbardziej rozpoznawalnym polskim sportowcem na świecie, a być może jednym z najbardziej rozpoznawalnych Polaków w ogóle. I co z tego, że tuż po tym wielkim meczu z włoską zawodniczką przegrała gładko półfinał z Sereną Williams. Nikogo to nie zdziwiło - wszystkie mecze, jakie rozegrała Amerykanka w fazie grupowej, trwały niewiele dłużej, co jeden wczorajszy mecz Polki, przebiegła ona podczas nich razem wziętych dużo mniej, niż Agnieszka w jednym tylko spotkaniu, a do tego miała przed półfinałem wynikający z terminarza dzień przerwy. A faworytką byłaby i bez tego, jako że była i nadal jest główną kandydatką do zwycięstwa w całym turnieju. Ale ja nadal będę chwalić naszą zawodniczkę za to, czego dokonała w samej tylko fazie grupowej. Przecież ona biegała po korcie trzy i pół godziny, w przód, w tył, w lewo, w prawo, sprintem, zrywem, prosto, w kółko, szybciej, wolniej, naprawdę w szalony sposób. A jest to dużo bardziej męczące niż na przykład zwykły trwający tyle bieg, bo dużo mniej się człowiek męczy, gdy utrzymuje równe tempo, niż gdy wysiłek jest interwałowy. A ona nie dość, że dawała sobie z tym wszystkim radę, to jeszcze jej zwycięstwo w ostatnim secie przyszło w dużej mierze dzięki żelaznej kondycji, dzięki temu, że wytrzymała dłużej niż rywalka, która ze zmęczenia nie mogła już grać na swoim poziomie. Wszystko to mimo faktu, że dwa dni wcześniej rozegrała tak samo wymagający mecz z Marią Sharapovą, który zakończył się o 2 w nocy (!). Meczy tenisa nie oglądam tak często, ale akurat ten z Włoszką obejrzałam cały i gdy tylko uświadomiłam sobie, jaką kondycję musi mieć Agnieszka, żeby robić to, co robi, mnie, osobę która dostaje zadyszki po przebiegnięciu 300 metrów, wszystko rozbolało od samego patrzenia. Grając praktycznie dzień po dniu, nie dość, że miała siłę biegać tyle godzin, to jeszcze uczyniła z tego swój główny atut i przewagę. Możecie sobie mówić co chcecie, ale jeśli o mnie chodzi... czapki z głów, Aga. Dla mnie jesteś mistrzynią.

Tak, zdecydowanie mamy, jako Polacy, z czego być dumnym, jeśli o sport chodzi. Nawet jeśli nasza piłka nie jest na najwyższym poziomie. A przecież i to, jeśli wierzyć panującym wkoło opiniom, może wreszcie się zmienić. Nasza reprezentacja zremisowała z Anglią, a co lepsze, powinna ten mecz wygrać, bo była od Wyspiarzy zdecydowanie lepsza na boisku. Nasi zawodnicy wyrabiają sobie bardzo mocną pozycję w silnych zagranicznych klubach. Mamy coraz więcej młodych, perspektywicznych piłkarzy, i trenera, który nie boi się na nich stawiać. Kluby Ekstraklasy zaczęły wreszcie próbować wychowywać sobie drużyny, zamiast kupować tani, zagraniczny szrot. A do tego wreszcie stało się to, na co czekaliśmy ostatnie cztery lata. Mamy nowego prezesa związku, prezesa, którego wszyscy chcieliśmy i na którego wszyscy czekaliśmy. Ze Zbigniewem Bońkiem w roli szefa piłkarskiej centrali wiążemy olbrzymie nadzieje - że skruszy panujący w naszym futbolu beton, że zmieni dotychczasowe zasady istnienia związku, że wprowadzi mądre innowacje do naszego futbolu, że nie będzie się kompromitował na arenie międzynarodowej, przede wszystkim - że nie będzie już pieniędzy PZPNu przeznaczał na siebie i działaczy, ani wydawał na niepotrzebne nikomu wydarzenia czy decyzje, ale że będzie gospodarował nimi mądrze i podejmował działania mogące w efekcie końcowym rozgrzebać muł z dna, w którym znajduje się polska piłka, aby mogła się od niego odbić i poszybować w górę. Liczymy więc na rozwój szkolenia młodzieży, wprowadzenie nowych zasad do Ekstraklasy i niższych lig, które podniosą ich poziom, rozbudowanie systemu skautingu i wyszukiwania talentów, generalnie rzecz biorąc - na długoterminowy plan naprawy kondycji krajowego futbolu, bo tylko taki jest tu w stanie pomóc. A czy w rzeczywistości coś to da? Osobiście nie podchodzę do tego aż tak hurraoptymistycznie. Tyle razy już mieliśmy nadzieje na zmiany i co z tego wyszło?

Oczywiście, wiadomo, że żaden z pozostałych wyborów nie był lepszy, zresztą już pierwsze, co Boniek mógł zrobić, czyli nominacje dla kilku członków zarządu, wydawały się w miarę trafione, ale prawdziwy test dla jego umiejętności dopiero nadejdzie. Przecież wszyscy zdajemy sobie sprawę, że oczekiwania wobec nowego prezesa są różne, a z nimi wszystkimi będzie musiał sobie poradzić. Wypisałam wyżej, czego spodziewamy się po prezesie - w rzeczywistości jednak oczywiście są to rzeczy, których ja się spodziewam. Może pan Władysław Kowalski nie chce uzdrawiać polskiej piłki długoterminowo? Jest już wiekowy i najbardziej chciałby zobaczyć jeszcze raz swoją reprezentację na mistrzostwach świata, niezależnie z jakim skutkiem, byleby nie musiał czekać. Może panią Bożenkę, księgową klubu B-klasy, nie obchodzi, że nakaz wychowania sobie jednego zawodnika dla klubów ligi okręgowej jest przyszłościowy dla polskiej piłki? Przecież ona musi jakoś zamknąć rachunki, a czy to jej wina, że klub nie ma w okolicy utalentowanej młodzieży?  Nie zamierza kar za brak wychowanków pokrywać z własnej kieszeni... A pan Jan Kwiatkowski, emigrant mieszkający w Londynie? Nie ogląda piłki nożnej i ani trochę nie obchodzi go, jakie wyniki ma polska kadra. Chce tylko, żeby angielscy koledzy z pracy przestali się z niego wyśmiewać, powtarzając nietrafione żarciki, jakimi popisał się prezes na międzynarodowym spotkaniu, czy parodiując jego wypowiedź na konferencji, mówić do pana Jana w pracy łamaną angielszczyzną, w której pan prezes zrobił więcej błędów niż jest dziur w polskich drogach. A pan Bogdan, delegat z okręgowego ZPN? On zawsze mógł liczyć na ciepłą posadkę u Grzesia, nie zamierza rezygnować z walki o miłą kaskę tylko dlatego, że zmienił się prezes... A co z Krzyśkiem, 15-latkiem spod Bydgoszczy? On trenuje piłkę od dziecka i liczy, że nowy prezes wprowadzi przepisy, które pozwolą mu zadebiutować w I lidze w ciągu najbliższych kilku lat... Ale z drugiej strony mamy przecież pana M., rezerwowego w dużym klubie Ekstraklasy, któremu podoba się dostawanie potężnej jak na polskie warunki pensji za cotygodniowe siedzenie na ławce i wcale mu się nie uśmiechają narzucone odgórnie cięższe treningi. No a nasz kochany pan premier? Dla niego najważniejsze jest, żeby organizacja meczów piłkarskich w Polsce przekładała się na poprawę wizerunku kraju, którym rządzi, i żeby nikt go więcej nie prosił o wyjaśnienia, jak to było po odwołaniu meczu z Anglią. Widzimy teraz, że w Polsce mamy 40 milionów ludzi i co najmniej połowa z nich, jeśli nie trzy czwarte, odczuje zmianę prezesa w swoim życiu, ale każda w inny sposób. Każda z nich będzie też chciała, żeby to jego problem został rozwiązany przez Bońka. Każda z nich ma inną wizję tego, jak ta polska piłka powinna wyglądać, i nawet powtarzająca się część tej wizji mówiąca "Jesteśmy dobrzy w nogę", różni się zarówno tym, co następuje po niej (Kto jest dobry? Kadra? Kluby? Jakie kluby? Gdzie jest dobry? W jakich rozgrywkach? Przeciwko komu?), jak i tym, co następuje przed nią (Słynne już pytanie - jak to osiągnąć?). Połączenie wszystkich tych wizji to najpewniej najtrudniejsza rzecz do zrobienia w naszym kraju. A wcale nie jest powiedziane, jakie intencje ma Boniek, obejmując ten urząd, jakie ma plany, by go wykorzystać, jaka silę przebicia, by swoje pomysły przeforsować i wprowadzić w życie, i jaką wytrwałość i wytrzymałość, by nie dać się typowemu polskiemu piekiełku i nienawiści. Innymi słowy - wszelkie zmiany będą niezwykle trudne. Trudne, ale nie wykluczone. I na tym opiera się nasza nadzieja.

Nadzieja wzmocniona tym bardziej, że pojawiają się potencjalni kandydaci na jej realizację. I mówię tu też o niektórych członkach zarządu, bo na przykład Kosecki, który był kiedyś zaangażowany w szkolenie młodzieży, został wiceprezesem od spraw szkolenia właśnie - a że dostał tą funkcję od Bońka, mimo że wydawał się być jego największym konkurentem, już świadczy (jeśli tylko, tfu tfu odpukać, nie wyjdzie na jaw żadna łapówka ani nic takiego) dobrze o nowym prezesie. Ale przede wszystkim chodzi mi tu oczywiście o piłkarzy. Większość z tych kwestii krótko wspomniałam już wyżej - wypływają nam młode talenty, jak Wszołek, Milik, Krychowiak, i chyba wszyscy mniej więcej wiedzą, jak mogą swój talent zmarnować, i postarają się - w przeciwieństwie do wielu zawodników z przeszłości - tego nie zrobić. Mamy trenera gotowego na eksperymenty, który robi co może, by wycisnąć maksimum z naszego potencjału piłkarskiego. Mamy tez perspektywy na dalszą przyszłość, jak niektóre bardzo dobrze zapowiadające się reprezentacje młodzieżowe, a do tego coraz więcej klubów w Ekstraklasie stawia na wychowanków, nieważne, czy z własnej woli (Legia, Lech), czy nauczone doświadczeniem (Wisła), czy z braku innej opcji (Polonia, Widzew). Mamy wreszcie świetne warunki, by wprowadzić plan długoterminowy zmieniający wszystkie aspekty krajowego futbolu (z akcentem na wszystkie) na mogące prowadzić do powstania kraju, w którym sukcesem przestaje być awans do jakiegoś wielkiego turnieju, a oczywistością wydaje się być wyjście z grupy, i w którym "Liga Mistrzów" nie służy jako tytuł zamienny do powieści "Raj utracony". A przy tym wszystkim, na co nie liczyłam jeszcze kilka miesięcy temu, możemy zrobić to wszystko nie poświęcając jednocześnie najbliższych turniejów, ale w obliczu zaskakująco dobrego początku eliminacji do mundialu w Brazylii, skorelować ze sobą plan długotrwały i plan tymczasowy, i jednocześnie poprawiając podstawy istnienia futbolu w naszym kraju, wywalczyć wyjazd do kraju samby, dżungli amazońskiej i już absolutnie wszystkich imprez, na które chciałam pojechać. Dobra, to ostatnie to był taki lekki offtop, ale gdzieś musiałam wyrazić swoją frustrację, że Brazylia ma wszystko, a gdzieś bliżej Polski nie ma nic. Wracając jednak do tematu, jest to możliwe, jako że po raz pierwszy od bardzo dawna mamy w naszym kraju nie tylko graczy, którzy "dobrze się zapowiadają" w wieku lat 18 i pozostają "talentami" przez następne 8, ale też takich, którzy z fazy "talentu" wyszli i teraz naprawdę robią karierę, nawet w czołowych ligach świata, ba, nawet w starciach z zawodnikami z absolutnej najwyższej światowej półki, półki niemal tak wysokiej, jak Liga Mistrzów... Taaaaaaa, i wszyscy wiedzą, o co chodzi, ale tak na poważnie - serio myśleliście, że ja, było nie było antimadritistka, przegapię taki wielki fakt? Że pozostawię go bez komentarza? Mówiłam o Lewandowskim wiele razy, że może sobie i być wielkim graczem, ale ode mnie miłego słowa nie usłyszy, bo zaczyna gwiazdorzyć. Gwiazdorzenie ostatnio, z tego co mi się wydaje, trochę ucichło, a nawet jeśli nie - nieważne. Lewy, wszystko ci wybaczam. Za bramkę z Realem Madryt, bramkę, a także pozostałą grę, która wymownie przyczyniła się do porażki Los Blancos z BVB, i to porażki, która w Hiszpanii odbierana jest w kategoriach kompromitacji, pokłony mogłabym bić każdemu. a jeśli w dodatku jest to Polak... To jest wydarzenie niespotykane. Rozpoczęła się nowa epoka w dziejach świata.

A jak już temat Ligi Mistrzów zaczęłam, to temat już skończę. W tym tygodniu oddzielnego wpisu o LM nie było, bo i nie działo się w niej aż tak wiele, poza porażką Królewskich i przedłużeniem ich "niemieckiej klątwy", niezbyt dużo jest do mówienia. Chociaż oczywiście, wystarczająco można się cieszyć z tego co jest - w końcu kiedy Real w ostatnich minutach wygrywał z City, mówiłam, że może to oznaczać koniec ich kryzysu i powrót do standardowego grania, jakie prezentowali do tej pory. No to jeśli kryzys LM powstrzymała, to może kryzys LM przywróci? Tak, wiem, ze nadzieja to marna i mogę sobie nią tylko napsuć nerwy, ale cóż, takie życie kibica Barcy bądź Realu, każda porażka rywala jest wielkim wydarzeniem. Na szczęście (przynajmniej moje szczęście), kibice Blancos w tym sezonie nie byli w stanie zbyt się z takim wydarzeniami zaznajomić. Sami byli paradoksalnie najbliżej stworzenia sobie tego, gdy ich klub zremisował z Barcą na Camp Nou, no i zwyciężył u siebie w Superpucharze, ale poza tym, Blaugrana notuje w tym sezonie wygraną za wygraną, a co więcej, wyrobiła sobie już markę klubu, który potrafi wyrwać zwycięstwo nawet w najtrudniejszej sytuacji. W ostatnich 10 minutach odrobiła straty z Osasuną, w ostatnich trzech wyszła z 0:0 na 2:0 przeciwko Granadzie, pięć, z czego trzy były doliczonym czasem gry, wystarczyło jej, by wyrwać wszystkie trzy punkty z rąk Sevilli, nawet jednym oczkiem nie dała cieszyć się drużynie Deportivo, mimo że ta zaaplikowała jej aż cztery bramki. Nic więc dziwnego, że takie same umiejętności pokazała w Lidze Mistrzów. Kłopoty przezwyciężyć musiała już ze Spartakiem, ale dopiero Celtic Glasgow zmusił ją do naprawdę ciężkiego wysiłku. Bramka w ostatniej akcji meczu wygląda imponująco, nawet jeśli dzięki dotychczasowym popisom Blaugrany zdążyliśmy się do tego przyzwyczaić. Imponująco nie wyglądały jednak poprzednie próby jej zdobycia, no, może poza obronioną główką Messiego i strzałem Villi w słupek, i to nie jest, jak próbowali sugerować komentatorzy tego spotkania, zasługa bramkarza szkockiej ekipy. Nie wiem, gdzie tu powody do zachwytów nad jego interwencjami, wyłapał, co miał wyłapać, ale większość lecących w jego kierunku piłek nie było bardzo niebezpiecznych ani trudnych do obrony. I jakkolwiek dziwnie nie brzmi to w kontekście ataków przeprowadzanych przez nikogo innego, jak FC Barcelonę, tak właśnie było. I nie jest to kwestia jakiegoś fatalnego występu Katalończyków - po prostu przez 90% meczu przed bramką, w której stał Fraser Forster, stał złożony z co najmniej 9 zawodników niezwykle szczelny, twardy i ścisły, niemal przyklejony do swojego miejsca parkingowego autobus. Zamigała Chelsea przed oczami, oj zamigała... Pod koniec okazało się, że Celtic to jednak nie to samo co The Blues i tą jedną wymarzoną bramkę wbić sobie dali, ale wtedy chyba dotarło do mnie, czemu tak się tego autobusu obawiałam. A może inaczej - bo zaczęło się od pytania, czemu od tego majowego półfinału dopiero teraz znowu autobusu musiałam się obawiać. Czyżby tylko na Wyspach Brytyjskich produkcja tych pojazdów była tak zaawansowana, że obdzielono nimi nawet taktyki klubów? Ale przecież z United to wyglądało zupełnie inaczej... A może wszystkie pozostałe ekipy tak wysoko się unoszą honorem, że nie chcą stosować powszechnie krytykowanego przecież stylu gry, nawet kosztem porażki? Oj bez przesady, przecież cel uświęca środki, a jak dokonasz takiej sztuki jak zwycięstwo przeciw Barcelonie, to nikt ci nie będzie pamiętał, jak to zrobiłeś, ale że to w ogóle zrobiłeś, zwłaszcza w przypadku małych klubów hiszpańskich. A od maja, odkąd Chelsea poradziła sobie z Dumą Katalonii, wiadomo jest już, jak to zrobić. To dlaczego nikomu jeszcze się to nie udało?

Okazuje się jednak, że bronić się też trzeba umieć. Że autobus w bramce też trzeba umieć stawiać. Trzeba go trzymać tak ściśle, jak tylko się da, grać równo, pilnować spalonych, uważać na wszystkie ogniwa linii obrony, nie popełniać nawet najmniejszego błędu, bo każde przepuszczenie przeciwnika może być tragiczne... a i tak czasami pojawiają się trzy podania w trójkącie Messi - Xavi - Iniesta, które przelatują obok ciebie niczym struś pędziwiatr z bajki dla dzieci i nawet się nie obejrzysz, a piłka jest w siatce. Przecież nawet Celtic, którego autobus był naprawdę niezwykle szczelny, ostatecznie wpuścił dwa gole i odjechał z Camp Nou z niczym. W rzeczywistości, postawić autobus, który nie przepuści żadnej bramki, albo chociaż przepuści ich na tyle mało, że uda się je przebić kontrami, to też jest rzecz niezwykle trudna, to też jest sztuka. Może niekoniecznie piękna, no i z pewnością niezwykle męcząca dla kibiców, zwłaszcza że starcie z taką ekipą jak Barcelona jest dla każdego autobusu jak jazda po polskich drogach, a każda akcja ofensywna Katalończyków - jak dziura, na której w każdej chwili autobus może się zepsuć, i z marzeń zostaną nici. Ja bym tak nie mogła, dostałabym zawału po 10 minutach, jako że serce mi się trzęsie za każdym razem, gdy przeciwnicy zbliżają się z piłką do mojego pola karnego. Ale jeśli ktoś tak może, to proszę bardzo. Jeśli kibice Chelsea dają tak radę, to proszę bardzo. Dobry autobus czasami może faktycznie wygrać Ligę Mistrzów. Ale jest to rzecz niezwykle trudna.

No dobra, ale miało być o LM, a ja się znowu rozgaduję o Barcelonie. Wybaczcie, tak już mam. A szkoda, bo z tej kolejki mogę się naprawdę bardzo cieszyć. Barca wygrywa, Real przegrywa, jakby jeszcze Braga utrzymała to swoje 2:0 z United i nie wpuściła aż trzech goli, a Bayern nie dostał karnego z Lille, to byłoby wręcz idealnie. Malaga zwycięża z Milanem (mówiłam, że sobie poradzi! Przynajmniej jedną sensację LM wytypowałam :D), Chelsea przegrywa, Valencia bezproblemowo wywozi trzy punkty z Borysowa, a City po raz kolejny próbuje udowodnić, że LM to jednak za wysokie progi dla sztucznie tworzonych potęg, przegrywając z Ajaxem, który poza dwoma graczami całą resztę sobie wychował. Chociaż to ostatnie nie jest takie wesołe, jeśli się weźmie pod uwagę, że zwycięstwo The Citizens oznaczałoby, że zbliżyliby się do Realu na odległość 2 punktów i mogliby zepchnąć go pod siebie w starciu bezpośrednim. Z drugiej strony, znając życie, tak czy siak nie dali by rady, więc może i lepiej, żeby kontynuowali swoją zeszłoroczną misję udowadniania szejkom, że nie warto inwestować w futbol. A jeśli o Real chodzi, wystarczy mi, jeśli Borussia wyprzedzi ich w grupie, bo to oznacza całkiem ciekawe rozwiązania w losowaniu 1/8. Wyobraźcie sobie Gran Derbi w tak wczesnej fazie turnieju... a nie, wtedy jeszcze chyba nie mogą spotkać się kluby z jednego kraju. Ale Real-United.... A Królewscy jeszcze niedawno lubili odpadać w 1/8 :). Tak, wiem, że to dzielenie skóry na niedźwiedziu, bo BVB ma tylko jeden punkt przewagi i mecz w Madrycie w perspektywie, ale fajnie sobie takie rzeczy powyobrażać czasami. Z tego powodu może nawet nie będę żałować, że United jednak poradziło sobie z Bragą i zachowało pierwsze miejsce w grupie. W końcu gdyby faza grupowa kończyła się teraz, nierozstawione w kolejnej fazie byłyby na przykład PSG, Arsenal, Milan, Real czy Chelsea, a zupełnie poza Ligą Mistrzów znalazłyby się m.in. Benfica, Juventus, Bayern i City. Wśród zwycięzców grup widzielibyśmy za to choćby Schalke, Valencię, Porto, Malagę, Szachtar czy BVB. Z wielkich marek obecnie na pozycji lidera są tylko Barca i Man Utd. W takim przypadku nawet korzystniejsze byłoby skończenie na 2 miejscu w grupie. Hmmm, no może bez przesady? Na szczęście jest jeszcze runda rewanżowa, w której sytuacja może wreszcie się trochę unormuje. Jezu, co się dzieje, ja, miłośniczka sensacji, chciałabym, żeby było ich trochę mniej... To naprawdę wiekopomna chwila, nie tylko w dziejach narodu polskiego. Chyba naprawdę świat się wali.

wtorek, 23 października 2012

La Liga nadal nie jest normalna

I chyba już nigdy nie będzie. Nad jej brakiem normalności ubolewałam już pewnie z 82674782743 razy i za prawie każdym było to narzekanie na niezwykle cienką granicę między Realem i Barcą i niezwykle głęboką przepaść między nimi a... w zasadzie całą resztą. Ale tym razem będzie o czym innym. Będzie rozważanie o tej nienormalności piłkarskiej, która może się nawet podobać, o tym rodzaju nienormalności, który wywołuje zjawisko znane powszechnie jako "szalone mecze". Czyli takie z dramatycznymi wydarzeniami, emocjonującymi końcówkami, dużą ilością goli, generalnie rzecz biorąc - takie, które chcemy oglądać. Stereotypy głoszą, że poza Gran Derbi, takich meczów w La Lidze nie ma - bo Barca i Real miażdżą wszystkich po 5:0. (Co się dzieje w meczach, w których nie gra ani Real, ani Barca - w kolejkach bez GD jest takich po 8 - hejterzy Primery nie precyzują, albo może zapomnieli, że liga składa się z 20 zespołów, a nie 2). No i wręcz idealne tego przykłady mieliśmy w ostatniej kolejce, czyż nie?

A zaczęło się wszystko od mojego wprowadzanego powoli planu by oglądać wszystkie mecze hiszpańskich rozgrywek, które w każdej normalnej lidze byłyby określane jako "mecze na szczycie". Albo hity kolejki oparte bardziej na poprzednich sezonach niż obecnym, jak akurat w tym przypadku, kiedy stwierdziłam, że skoro grają ze sobą dwaj półfinaliści zeszłorocznej LE i jedne z najbardziej znanych klubów iberyjskich, to trzeba to obejrzeć. A więc czas na rozgrywane dokładnie między meczami odpowiednio Realu i Barcelony starcie Valencii a Athletikiem Bilbao. Kolejny mecz z serii takich, w których jest wszystko potrzebne do widowiska: bramki strzelane jedna po drugiej, bramki wpadające w końcówce, bramki strzelane po karnych, bramki niestrzelane po karnych, bo takowe nie zostały nie wiedzieć czemu podyktowane, czerwone kartki, szybkie akcje, emocje... Cóż, muszę przyznać, nie oglądałam go jako widz postronny i obiektywny, mam słabość do klubu z Baskonii, ponieważ mógłby równie dobrze służyć jako reprezentacja swojego regionu, również, jak Katalonia, marzącego o autonomii. Zatrudnia bowiem tylko zawodników o pochodzeniu bądź korzeniach baskijskich, nawet jeśli oznacza to dla niego konieczność rezygnacji z większości wielkich graczy tego świata. A co jak co, ale przedkładanie tradycji nad wyniki to ja cenię i to bardzo, dlatego tym bardziej ucieszyłam się, gdy zawodnicy w koszulkach w czerwono-białe pasy (i z nazwiskami zapisanymi uroczą retro czcionką, uwielbiam ją :D) strzelili bramkę na 1:0. A gdy zaraz później stracili gola z rzutu karnego, po czym natychmiast wrócili na prowadzenie, ucieszyłam się tym bardziej - nie dość, że drużyna, za którą ściskam kciuki, ma przewagę bramki, to jeszcze trzy gole wpadają w jakże krótkim odstępie czasu, co zawsze powoduje emocje. A mogłoby tych bramek być może paść jeszcze więcej, jakby mecz nie stał się idealnym dowodem na to, ze jest coś, co - jak paradoksalnie by to nie brzmiało - łączy ligę hiszpańską i polską, a jest to - niestety - poziom sędziowania. Valencia wyrównała stan meczu po karnym podyktowanym za zagranie ręką obrońcy Athletiku. Żeby zszokować wszystkich - karny jak najbardziej prawidłowy i ewidentny. Impreza zaczyna się w momencie, w którym wręcz kopia tamtej sytuacji ma miejsce po drugiej stronie boiska - a gwizdek sędziego milczy. Typowo polskie, a jednak i na najwyższej klasy boiskach (i nie jest to aluzja do Stadionu Narodowego) zdarzają się takiej sytuacje. Nie wściekam się na arbitra tylko dlatego, że w drugiej połowie całkowicie olał sytuację, gdy Soldado został powalony w polu karnym, więc w pewien sposób wyrównał straty - no może poza faktem, że ciekawiej brzmi 7 bramek w meczu, niż 5. Tak, 5, a to z powodu niesamowicie emocjonującej końcówki. Chociaż wynikała ona głównie z nieporadności Los Che, którzy grając ponad pół godziny w przewadze i bezustannie napierając na bramkę Iraizoza, nie potrafili znaleźć sposobu na jego pokonanie i wydawało się, że baskijski klub jednak wywiezie trzy punkty z Estadio Mestalla. Wtedy jednak nadeszła 89 minuta i ekipa trenera Pellegriniego niespodziewanie wyprowadziła dwa mordercze ciosy, dopełniając obrazu szalonego meczu, jaki stoczył się w Walencji tego wieczoru, najpewniej, niestety, niezauważony przez nikogo. A szkoda, bo był świetnym spotkaniem, które aż żal byłoby przegapić.

Ale wtedy po raz kolejny dostajemy dowód, dla którego jednak oczy świata są skupione głównie na Realu i Barcelonie. No dobra, akurat tym razem tylko Barcelonie, Real zagrał mecz przewidywalny i z tego co słyszałam, dość nudny. Ale Blaugrana nadrobiła to i to z nawiązką, rozgrywając mecz, którego nie spodziewał się chyba nikt i jaki nie powtórzy się pewnie przez najbliższe parę lat. A zaczęło się całkiem niewinnie i zwyczajnie, od kolejnego przykładu na to, że najlepszym sposobem na to, by nie ominąć nic z meczu, jest nie spóźniać się na niego. Wchodzę sobie normalnie do pokoju niecałe 2 minuty po rozpoczęciu starcia Barcy z Deportivo La Coruña, nagle coś dziwnego przykuwa mój wzrok do ekranu. "Ale że jak to 1:0??? Już???" Taa, nigdy więcej przychodzenia na spotkania moich klubów po godzinie ich rozpoczęcia :) W przypadku Dumy Katalonii przynajmniej mam pewność, że na pewno jeszcze jakieś bramki obejrzę, przynajmniej tak się pocieszałam. Nie mogłam mieć więcej racji... 5 minut później, 2:0. 10 minut później, 3:0. 5 minut później... "A czemu wy jeszcze nie śpicie? Przecież już po meczu...". Moje myśli? "Jakie po meczu, jakie po meczu, a o Niemcy-Szwecja ktoś tu słyszał? Jeszcze ponad godzina do końca, nie można tak mówić, nigdy!". Tak, co prawda sama nie wierzyłam, że Deportivo się podniesie, bardziej już rozważałam, czy to jest dzień, w których Barca nabije bilans bramkowy tak bardzo, że już na pewno nie zostanie wyprzedzona przez Atletico, ale cóż, mówisz-masz, karniaczek w prezencie na poprawę nastroju... I tak, uważam go za karniaczka w prezencie, będę się upierać, bo widać to wyraźnie na powtórkach - faul miał miejsce jeszcze przed polem karnym. Ale cóż, wtedy się tak nie przejęłam, w końcu kiedy prowadzisz 3:0 po półgodzinie gry, bramka w tą czy w tą nie robi wielkiej różnicy... Aż dopóki nagle nie wpada kolejna bramka, i zaczyna włączać ci się "syndrom Szwecji", wtedy zostają dwie opcje - albo krzyczeć na bramkarza, że coś takiego wpuścił, albo krzyczeć na jego partnerów z pola, żeby szybko przywrócili dawny porządek rzeczy. Jak pokazuje doświadczenie, w przypadku Barcelony, zwłaszcza z obroną przedziurawiona kontuzjami, druga opcja jest zdecydowanie bardziej skuteczna. A nawet jak skuteczność zwykłych napastników zawodzi, to zawsze można skorzystać z koła ratunkowego, któremu na imię Leo Messi. Konsultacja z ekspertem. Bo kto, jak nie on, mógł się przyczynić do tego, że Barca schodziła na przerwę spokojna, pakując w odpowiednim momencie bramkę do szatni? Chwila, to brzmiało trochę niezręcznie. Oczywiście nikt bramki nie chował do przebieralni, tylko po prostu strzelił ją tuz przed... oj, wszyscy wiedzą, co chciałam powiedzieć. I tak oto pierwsza połowa meczu Barcelona-Deportivo skończyła się wynikiem 4:2. Więcej bramek w 45 minut, niż w Ekstraklasie czasami w 3 spotkaniach razem wziętych. Ale to jest La Liga, czy ona kiedykolwiek będzie normalna?

Takim oto sposobem, kiedy minęły już jakże kochane przez nas reklamy i transmisja wróciła na boisko, poczułam się bardzo dziwnie. Była godzina 23:00, zaczynałam czuć się senna (15 minut reklam skutecznie uspokoiło mnie po dawce emocji z pierwszej połowy), a w ciągu ostatniej godziny obejrzałam 6 bramek. Argumenty wystarczające, by biologiczny zegar uwierzył, że jest już po meczu i czas iść spać. I zanim nie rozbrzmiał pierwszy gwizdek w drugiej części spotkania, naprawdę miałam ochotę tak zrobić. Ale oczywiście Primera ze swoją nienormalnością nie mogłaby nagle zrezygnować z szalonego meczu tylko dlatego, że ktoś sobie wymyślił podział meczu na połowy. A więc zgodnie z regułą "Anything you can do I can do better", Barca strzeliła bramkę 2 minuty przed przerwą? To niech Deportivo strzeli 2 minuty po niej! A co, zróbmy z dwóch bramek przewagi Katalończyków tylko jedną, żeby wszyscy ich kibice znowu trzęśli się ze strachu na widok swojej formacji defensywnej! Chociaż oni są bardzo pewni siebie nawet z tak dziurawą obroną, to może być trudne... Czekaj, dziurawą mówisz? To jest myśl... Mascherano, czerwona kartka! Zawodnik Deportivo nadział się na twoją rękę! Musimy zrobić dodatkową dziurę w defensywie Blaugrany! Mówisz że i tak już jest w nie najlepszym stanie? Hmmm, rozważymy to.... NIE. Wypad z boiska, zobaczymy jak wtedy wielka Barca sobie poradzi. Tak, tak właśnie widzę tą sytuację. Okej, do pierwszej żółtej nie mam pretensji - co prawda była ona nagrodą za karnego, którego nie było, ale akurat za taki faul dostaje się "żółtko" niezależnie czy jest ono w polu karnym czy poza nim. Ale druga? No za co, panie sędzio, za co? Gracz gospodarzy - niestety nie pamiętam nazwiska - praktycznie sam w rękę Mascherano wpadł, sam się na nią nadział, nie było w tym ani odrobiny celowości... Ale cóż, zawsze powtarzam, że jeśli tylko jest to możliwe, trzeba grać tak, żeby sędzia nie miał możliwości się wykazać. To znaczy, żeby niezależnie od tego, jak bardzo naprzykrza się arbiter, skupić się na tym, żeby i tak strzelić o tą jedną bramkę więcej niż przeciwnik. A że Duma Katalonii i tak zdążyła już udowodnić, choćby ostatnio na Santiago Bernabeu, że w dziesiątkę potrafi grać równie skutecznie co w komplecie, istniała na to całkiem spora szansa. I faktycznie, mimo usilnych działań losu, chcących sprawić, żeby Tito Vilanova po raz kolejny uciekał się do pozostałych mu jeszcze kół ratunkowych. Telefon do przyjaciela, mówicie? Dobra, niech wam będzie... Dawać mi tu Xaviego! Poskutkowało, uspokoił grę, przywrócił Barcelonie charakterystyczną jej kontrolę meczu i piłki tak, że gracze z Galicji (nie, nie z zaboru austriackiego w XIX-wiecznej Polsce. To taki region w Hiszpanii, w którym leży La Coruña) przestali zbliżać się do katalońskiej bramki na odległość jednego valdesa (czyli odległość, w której Valdes, zwłaszcza wspierany posklejaną naprędce ze skrawków papieru i defensywnych pomocników obroną, może popełnić błąd zwykle się nie zdarzający, skutkujący golem, którego tak klasowa drużyna stracić nie powinna). A że w międzyczasie uraziło się poprzednie koło ratunkowe, znaczy się ekspert, który postanowił pokazać, że sam też by dał radę uratować klub i wykonał uroczy slalom między słupkami, które nagle nie wiadomo skąd ktoś postawił na boisku (a może to byli jednak obrońcy Deportivo?), i w swoim stylu skierował piłkę do siatki, wydawało się, że skoro zostało 20 minut to końca meczu, nic już się więcej nie wydarzy. Tyle że Jordiemu Albie, który otworzył wynik spotkania, wyraźnie spodobało się strzelanie goli, i rozochocony tym, ile już ich padło w tym meczu, postanowił spróbować zapakować piłkę do siatki po raz kolejny, ale tym razem w jakiś fajniasty efektowny sposób. Jego jedynym problemem było to, że jako obrońca, zwłaszcza w systemie gry w osłabieniu, gdzie głównym priorytetem było uspokojenie gry, a nie jakieś gwałtowne szarże, częściej przebywał jednak przy własnej bramce, niż przeciwnika. No i w końcu nie wytrzymał, stwierdził, że skoro padło już 8 goli w tym meczu, to jeden w tą czy w tą raczej wielkiej różnicy nie zrobi. I kiedy znalazł się w pobliżu piłki, prześlicznie przelobował Valdesa. Ach, jak ja kocham naszych obrońców.

Nie, serio ich kocham. No spójrzcie tylko: do obsadzenia w linii obrony są cztery miejsca. Koniecznie cztery, trzech próbował sezon temu jeszcze Guardiola i kończyło się różnie ze wskazaniem na źle. Natomiast wśród kandydatów na nie: trzech jest kontuzjowanych, jeden ma ciągi na skrzydło i lepiej prezentuje sie w ofensywie niż w defensywie, jeden właśnie zademonstrował, jak pięknie stwarza to cenione przez ekspertów zagrożenie pod bramką, tylko w tych rozważaniach zgubił gdzieś słowo "rywala", jeden będzie teraz pauzował za kartkę, a trzech pozostałych to właściwie jeszcze dzieci, a brak im doświadczenia, bo nie byli tak chętnie wprowadzani do pierwszego zespołu jak ich rówieśnicy z ofensywy. A, no i jest jeszcze jeden, który od miesięcy nie gra, bo leczy raka wątroby. Uroczo. Zostaje na ich miejsce ewentualnie całych dwóch defensywnych pomocników, pomijając fakt, że jeden z nich musi grać na pozycji, no nie wiem, defensywnego pomocnika? No chyba że Vilanova wyjdzie z trójką ofensywną w pomocy, co też jest możliwe, biorąc pod uwagę katalońskie bogactwo na tej pozycji. Zwłaszcza że Xavi po raz kolejny uspokoił i uporządkował grę bardziej niż wszyscy obrońcy razem wzięci - choćby fakt, że mimo zabaw Alby z jego pomocą dalsze 10 minut pozostałe do końca gry udało się spędzić głównie na klepaniu podań z dala od własnej bramki, przez co wynik udało się utrzymać i jednak wrócić na Camp Nou z kompletem punktów. Do tego był to fantastyczny mecz Ceska Fabregasa - mimo, ze grał zaledwie godzinę, zaliczył trzy asysty, a wszystkie najwyższej jakości i urody (zagranie do Leo na 3:0... mniam!), co jest tym bardziej imponujące, gdy się zauważy, że pozostałe dwie bramki padły po indywidualnych akcjach, bez asyst. No i jest jeszcze Iniesta, który na boisku musi być po prostu zawsze, bo daje takie coś, czego nie da się nawet uchwycić, a jednak widać, że z nim dosłownie wszystko w grze Barcy zmienia się na lepsze (słynny cytat z mojej siostry podczas rodzinnego oglądania któregoś z meczów Barcy: "Gra Iniesta?" "Nie, no kontuzjowany jest przecież!" "To po co my w ogóle oglądamy ten mecz?"). Tak, to jest La Liga, tu wszystko jest możliwe. Zwłaszcza że Barca musi strzelać dużo bramek, bo już tylko różnicą dwóch goli wyprzedza w tabeli Atletico Madryt, które farciarsko wygrało swój mecz 1:0 po bramce w ostatniej minucie, nie straciło punktów, a teraz łakomie patrzy na bilans bramkowy dzielący go do lidera i grozi mu lufą podpisaną Falcao. Ale z drugiej strony, już za dwie kolejki gra kolejny ukryty hit La Ligi z Valencią, i jeśli Los Che zagrają na miarę swoich możliwości, to odsuną sensację sezonu od Blaugrany na co najmniej dwa punkty. Jezu, przecież niemal to samo mówiłam przed starciem klubu z Mestalla z tym drugim madryckim klubem, pomijając fakt, że wtedy była to pierwsza kolejka, więc liczyłam po prostu na małą różnicę "na dobry początek"! Gdyby wtedy ktoś mi powiedział, że za dwa miesiące będę takie samo zdanie wypowiadać na temat ich lokalnego rywala, wyśmiałabym go... No ale to jest La Liga. Ona chyba już nigdy nie będzie normalna.

czwartek, 18 października 2012

Angielskie deja vu

Tak, czas na kolejną porcję wspominek i analogii, oto mieliśmy bowiem dzień dokładnej rocznicy tego słynnego meczu Polska - Anglia na Wembley, o którym w ramach podkręcania atmosfery przed kolejnym starciem tych reprezentacji słyszeliśmy już w mediach 367944257 razy, zakończonego remisem 1:1. I tak się składa, że - po części dzięki deszczowi - dokładnie w tą rocznicę przyszło nam rozegrać kolejny mecz z Anglikami w eliminacjach mistrzostw świata. Wynik? Ależ owszem, 1:1. Ale nie tylko to powoduje uczucie deja vu. A może inaczej - to niekoniecznie powoduje. To znaczy tak, wynik się zgadza, ale ważniejsza od wyniku często jest gra. Gry z meczu na Wembley nie opiszę z tego prostego powodu, że musiałabym o nią spytać mojego nawet nie tatę, a dziadka. Ale nie szkodzi, bo było kilka innych meczów rozegranych całkiem niedawno, które i tak przypominały bardzo to, co działo się wczoraj na Stadionie Narodowym. A właśnie ja od samego początku miałam wrażenie, że zbliża się znowu zeszłoroczny mecz z Niemcami, i to w każdym aspekcie.

Zaczęło się od przeciwnika, który od dawna jest naszym wielkim rywalem, naszym nemezis, wrogiem odwiecznym, przekleństwem narodu. Co prawda Wyspiarzy udało nam się, w odróżnieniu od naszych zachodnich sąsiadów, raz pokonać, ale co nam w historii futbolu krwi napsuli, tego chyba nigdy nie uda się przezwyciężyć. Nic więc dziwnego, że mecz był poprzedzony takim zamieszaniem w mediach, jakiego nie było chyba nawet przed rozpoczęciem Euro. A, no i do zamieszania oczywiście dołączyć trzeba wspaniałe typy naszych rodaków już na tydzień przed spotkaniem głoszących, że dostaniemy 5:0, czasami z dopiskiem "do przerwy". Co dziwne, akurat to nie było takie nieuzasadnione, bo nawet obiektywna ocena sił zarówno na papierze, jak i na podstawie ostatnich starć, wskazywała zdecydowanie na naszych rywali. Tymczasem mija 5 minut meczu, a Polacy jakoś dziwnie dobrze zaczęli. Mija 10 minut, Polacy nadal jakoś dziwnie dobrze grają. Mija 25 minut, przecieram oczy, a tu Polacy nadal grają zupełnie jak nie oni, a wręcz dominują! I tak samo było w obu meczach. Okazuje się, że Polacy mogą być obiektywnie słabym zespołem, ale kiedy przychodzi do walki z historycznym przeciwnikiem, to potrafią się spiąć i naprawdę pokazać klasę, a sytuacji stwarzają pewnie więcej, niż w pięciu poprzednich meczach razem wziętych.

Szkoda tylko, że wtedy tryb "deja vu niemieckie" przeszedł w tryb "deja vu RPA". Po meczu z ekipą z Afryki co trzeci artykuł czy komentarz informował, że "z Anglikami nie będziemy mieć tylu sytuacji, będzie może z jedna, więc trzeba będzie ją absolutnie wykorzystać". Tratatata, a było po raz kolejny tak samo. Co mogło bardzo dziwić - akcji Polaków znowu było od groma. Co nikogo chyba nie zdziwiło - znowu można było dostać bólu zębów patrząc, jak próbują z tych akcji osiągnąć jakiekolwiek efekty w postaci goli. Ale że Anglia to jednak nie jest RPA, to w międzyczasie zrobiła to, co jest zresztą specjalnością zarówno ich, jak i ich klubów, czyli wepchnęli bramkę absolutnie z niczego. W meczu, w którym z opinii i na papierze powinniśmy zostać zmiażdżeni, jakimś cudem prowadzimy grę i dominujemy na boisku, ale nie umiemy strzelić gola, aż nagle jakimś cudem sami tracimy ją po stałym fragmencie... Brzmi znajomo? Hmmm... nie spodziewałam się odpowiedzi przeczącej, ale chyba powinnam się już przyzwyczaić, że tylko ja mam taką manię analogii, że natychmiast włączyło mi się z kolei deja vu w wersji Euro. A dokładniej, w wersji rosyjskiej. Na początku jeszcze nie wyglądało to dokładnie tak samo, bo zaraz po stracie gola znowu ruszyliśmy do boju i wydawało się, że zaraz strata zostanie nie tylko odrobiona, ale wręcz nadrobiona. Ale mijały minuty, a ataki Polaków były nadal takie same, jak przed stratą bramki, to znaczy ładne, składne i zaskakujące jak na Biało-Czerwonych, ale mimo to kompletnie nieefektywne. Co prawda cały czas miałam nadzieję, że to właśnie ta najbliższa akcja przyniesie nam upragnioną bramkę ("czy to jest ten moment", jak to powtarza Szpakowski), ale kolejne minuty mijały, a bramki jak nie było, tak nie było i zaczęłam się obawiać, że to właśnie ta część, w której może nam brakować Błaszczykowskiego, który by dokończył dzieła deja vu, i to będzie jedyna różnica między meczem z Anglią, a meczem z Rosją. Ale na szczęście w tym momencie dzieło deja vu postanowiło czerpać wzorce z jeszcze bardziej niedawnej przeszłości i powtórzyła się znowu akcja pod bramką - tyle, że w wyniku zmiany stron stał w niej teraz Joe Hart, a nie Przemysław Tytoń. Poza tym - dokładna powtórka sytuacji bramkowej. No dobra, odbicie lustrzane, bo piłka była wybijana z drugiego rogu. Ale dośrodkowanie Obraniaka tak samo skierowane, pozycja Glika w polu karnym taka sama jak Rooneya, kąt strzału identyczny, wręcz dwie bramki z dokładnie tego samego worka. Kolejne tego dnia deja vu. W tym wszystkim więc chyba widać już, że niekoniecznie największym podobieństwem była ta sama data i wynik, jak w słynnym meczu na Wembley?

Zwłaszcza że nawet ten wynik nie jest do końca taki sam i może być mylący. Jak pewnie wszyscy już wiemy, remis z 1973 dawał w końcowym efekcie awans Polski na MŚ, a Anglikom go odebrał. Dlatego w całym kraju został ogłoszony jako remis zwycięski. Co nam da ten remis, jeszcze nie wiemy - kto wie, może okaże się, że ten punkt będzie miał podobne znaczenie jak 39 lat temu. A może wręcz na odwrót, to przez niego na mundial się nie dostaniemy. Nie wiem i szczerze mało mnie to obchodzi. Jakiegokolwiek znaczenia nie przydzieli przyszłość temu punkcikowi, nigdy nie będę wspominać tego meczu dobrze, bo on nie powinien być tylko jeden, lecz mieć obok dwa podobne. I nie mam ochoty więcej słyszeć, że powinniśmy się cieszyć z remisu, bo to Anglia, nasze przekleństwo, że ostatni raz jakikolwiek punkt z nimi zdobyliśmy dekadę temu, że przed meczem wszyscy remis bralibyśmy w ciemno... Owszem, zdaję sobie z tego sprawę. Zdaję ją sobie rownież z tego, że sama zapytana, jaki wynik typuję, odpowiedziałam, że remis i odczuwałam to jako bardzo optymistyczny typ. Co z tego, skoro z przebiegu gry nawet ślepy by zauważył, że powinniśmy ten mecz wygrać i to bardzo wyraźnie, skoro nawet angielskie media zgodnie mówią, że Anglicy mają wielkie szczęście, że wywieźli z Warszawy w ogóle jakieś punkty. Dlatego nie, nie będę się cieszyć z remisu, nie będę go uważała za zwycięski remis, lecz za remis przegrany, nawet jeśli ostatecznie ten punkt da nam awans do MŚ. Co z tego, że to Anglia - byliśmy w tym meczu lepsi i powinniśmy go wygrać. Wyspiarze nie pokazali podczas tego starcia absolutnie nic, zagrali jedno z najsłabszych spotkań, jakie w życiu widziałam w ich wykonaniu, a błędy popełniali czasami takie, jakie widujemy na boiskach Ekstraklasy. Wytworzyli sobie w sumie półtora sytuacji, z czego to pół, to bramka, bramka strzelona tak z niczego, jak tylko można zdobyć bramkę, tak kompletnie z wielkiego, pustego nic, że nawet nie zauważyłam, że cokolwiek się wydarzyło na boisku. Nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze przyjdzie nam grać przeciwko tak słabym Anglikom. Uprzedzając polemikę - tak, polska bramka była wręcz kopią bramki angielskiej, więc też była totalnie z niczego. Też, moim skromnym zdaniem, nie powinna paść. Ale powinna za to paść co najmniej z połowy z dwóch sytuacji Piszczka, jednej Lewandowskiego, jednej Obraniaka, jednej Wszołka i jednej Wawrzyniaka, których może fakt setkami nie wypada nazwać, ale już co najmniej 70-kami owszem, nawet mając na uwadze obniżoną skuteczność Polaków, co najmniej dwa razy powinny zakończyć się piłką trzepoczącą w siatce. A do tego dochodzi jeszcze wiele mniej klarownych akcji. Polacy wykorzystali słabość Anglików, zaskoczyli swoją grą i co ważne - wytrzymali kondycyjnie całe spotkanie. Na Euro naszym problemem było to, że Polacy ze wszystkich trzech meczów naprawdę dobry mieli tylko jeden - 45 minut z Grecją, 30 z Rosją i 15 z Czechami. Z Czarnogórą gra toczyła się fazami, ze zmienną dominacją ekipy polskiej i bałkańskiej. Z Mołdawią męczyli się niemiłosiernie. Z Anglią świetne było całe 90 minut, a Biało-Czerwona ekipa rozegrała swój najlepszy mecz od bardzo, bardzo dawna, co najmniej od zeszłorocznego meczu z Niemcami, a chyba nawet jeszcze lepiej, niż wtedy. Zdominowali zespół bogatszy, mocniejszy, więcej wart i bardziej utytułowany. Tylko co z tego, skoro zwycięstwa i tak nie było.

Chociaż tego akurat można było się spodziewać. W końcu kiedy ostatnio Polska wygrała jakiś mecz? I nie chodzi mi tu o mecze z jakimiś Andorami czy innymi San Marino ani też jakieś nic nie znaczące mecze towarzyskie. Mam na myśli zwycięstwo które coś znaczy, zwycięstwo, z którego możemy być dumni, zwycięstwo, które jest naszym sukcesem. Kiedy? Nie przypadkiem w 2007 z Portugalią? A przecież od tego czasu zagraliśmy wiele ważnych meczów, wiele trudnych meczów, a do tego wiele takich dobrych meczów, choćby towarzyski z Niemcami i na Euro z Rosją, żeby wymienić tylko te najważniejsze (a nie są one jedyne). Wszystkie kończyły się remisami, a media i cały naród skakał z radości, że udało się zatrzymać potęgę, że nie przegraliśmy, że wbrew przewidywaniom nie kończymy z pustymi rękoma, że odnieśliśmy ten słynny już "zwycięski remis"... Przecież nawet ten słynny mecz z Anglią na Wembley uważamy za nasze największe narodowe zwycięstwo nad ekipą "Trzech Lwów"! Nasze największe zwycięstwo narodowe... jest remisem! Czyż to nie ironia? A jednak tak do tego podchodzimy, jesteśmy krajem dumnym z naszych zwycięskich remisów! Tyle, że ile można ciągnąć na samych remisach, przekonaliśmy się boleśnie na Euro 2012... Czas z tym skończyć! Ani jednego podziału punktów więcej! Nie wiem jak reszta kraju, ale ja mam już serdecznie dość zwycięskich remisów! Mam ich tak cholernie dość, jak nigdy, nie chcę więcej się cieszyć z wyniku pół na pół! Nie będę więcej przyjmować samego braku porażki jako sukcesu! W całym swoim kibicowskim życiu nie doświadczyłam jeszcze ani jednego znaczącego cokolwiek zwycięstwa Biało-Czerwonych, ciągle tylko te remisy i remisy! Koniec, kropka, trzeba raz doprowadzić misję do końca! Wiem, i tak nie mam źle - mój ukochany polski klub jest liderem swojej ligi, mój ukochany zagraniczny klub jest liderem swojej ligi, ale moja ukochana reprezentacja nie może nawet wygrać jednego ważnego meczu i czuję, że czegoś mi cholernie brakuje... Nie proszę o bycie Hiszpanką, nie obchodzi mnie nawet, jak to jest być mistrzem świata czy Europy, chcę wiedzieć, jakie to uczucie zwyciężyć ważne spotkanie! Chcę doświadczyć niepewności co do wyniku, który ostatecznie obraca się na korzyść Polski! Chcę wreszcie przestać traktować jednego punktu jako zdobyczy, chcę by taką wartość nabrały trzy! Chcę skończyć ze zwycięskimi remisami - zwycięskie są tylko zwycięstwa. Tym razem nie zarzucam naszej kadrze grania na remis - widać było, że po wyrównaniu nie próbują bronić wyniku, a jeszcze starają się przechylić szalę zwycięstwa na swoją korzyść, a to już jest poprawa od kadry Smudy, dla którego sukcesem było "nieprzegranie". Cóż, ostatnio rozważałam sytuację "po prostu wygrywania", widocznie ona trochę pomogła Anglii i nie dała jej polec w Warszawie. Ale to była Anglia. Czas na misję Ukraina - i ona już musi zakończyć się kompletem punktów.

Jedyna dobra rzecz, jaka wynikła z tego meczu, to Steven Gerrard, który na pomeczowej konferencji stwierdził, że z taką Polską na jej terenie nikt nie wygra. To mądry i doświadczony człowiek, oby miał rację.

środa, 17 października 2012

Dach, który zatrzymał Anglię

Żeby powstrzymać przeciwnika, z którym nie radzimy sobie od lat, potrzeba naprawdę nieszablonowych rozwiązań. Kiedyś mieliśmy "człowieka, który zatrzymał Anglię" - tym razem, przy jego braku, udowodniliśmy, że można dokonywać takich rzeczy nawet bez udziału ludzi. Tak, przyznaję się -jak zwykle tuż przed ważnym spotkaniem Biało-Czerwonych pojawiła mi się znikąd zupełnie bezpodstawna i przecząca wszelkiej logice wiara w sukces naszej kadry, mimo że wcale jej nie chciałam ani się o nią nie prosiłam. I tak, przyznaję się - to mnie przywiodła ona do powtarzania cały dzień "Chłopaki, zlejecie dziś Angoli!". No ale skąd mogłam wiedzieć, że potraktują to dosłownie? Że naprawdę ich zleją - deszczem?

Tak, jakby nasza kadra atakowała z takim zaangażowaniem, z jakim wczoraj atakowała ulewa, awans na mistrzostwa świata mielibyśmy w kieszeni. A tak, to tysiące ludzi na stadionie i miliony przed telewizorami, które układały sobie cały dzień pod to wydarzenie, pod koniec mogły tylko sobie zagwizdać, bo ktoś nie zamknął dachu. Cała organizacja, która przecież też kosztowała, poszła w diabli, trzeba ją powtarzać od nowa. Jako że był to mecz z Anglią, dowiedziała się o tej aferze cała Europa. I nawet nie udało się przełożyć spotkania na moment, kiedy Błaszczykowski wyzdrowieje. Opinie naszych rodaków mogą więc wyglądać tylko w jeden sposób. Wstyd. Kompromitacja. Farsa. Idioci. Fatalni organizatorzy. Niecywilizowany kraj. Nie nadajemy się do Europy. Jesteśmy 100 lat za murzynami. Takie rzeczy tylko w Polsce. Powinni przyznać walkowera Anglikom. Wiele najróżniejszych epitetów, generalnie konkurs na to, kto lepiej obrazi nasz kraj i Polaków. Słucham? Że ludzie, którzy wygłaszają takie opinie, sami też są Polakami i ich słowa tyczą się też ich, ich przyjaciół, rodzin? A no owszem. Ale kogo by to obchodziło. Przecież pojawiła się okazja żeby znowu stworzyć wizerunek swojego kraju jako piekła na ziemi, którego mieszkańcy powinni być napiętnowani i spaleni, mamy jej nie wykorzystać? Patrzcie, jesteśmy jedynym tak zacofanym krajem w Europie, tylko u nas padają deszcze! Tak, typowo polska reakcja...

Zanim zostanę zwyzywana za jakąkolwiek próbę obrony - tak, zdaję sobie sprawę, że tu nie chodzi tylko o deszcz. Głównym powodem, dla którego wybuchła taka awantura, jest fakt, że nad Narodowym mamy na takie przypadki rozsuwany dach, który nie został rozsunięty. Z tego powodu, oczywiście, cały naród polski został nazwany niemyślącym, nieprzewidującym i głupim. Bo to przecież cały naród polski w szybko zwołanym referendum zdecydował, czy zostanie otworzony dach, prawda? A teraz popatrzmy na fakty. Fakt numer jeden jest taki, że wytyczne FIFA mówią, że mecz musi być rozegrany w takich samych warunkach, w jakich rozgrywane były treningi przed nim. Najpewniej chodzi o to, żeby uniknąć oskarżeń o niesprawiedliwość, bo jedna ze stron mogła zapoznać się z warunkami, a druga nie, coś w tym stylu. A że Polacy trenowali przy otwartym dachu, spróbowanie zmiany tego podczas meczów wiązałoby się z masakrycznymi procedurami formalnymi u FIFY. No dobra, okej, ale przecież od dawna było wiadomo, że będzie padać, nie dałoby się zamknąć tego dachu już wcześniej? Ano dało by się. To dlaczego nie zamknięto? A bo warunki na boisku to jest zawsze świetny powód do wymówek, a więc i bardzo drażliwy temat. Z tego powodu na jakąkolwiek zmianę warunków - taką jak podlanie murawy czy zamknięcie dachu właśnie, zgodzić się muszą kolejno przedstawiciele OBU drużyn i do tego jeszcze delegat FIFA. Nie była to, jak można by sądzić z komentarzy, decyzja ani polskiej drużyny wyłącznie, ani PZPN, ani NCS, ani też Tuska. Decydujący głos w tej sprawie mieli właśnie przedstawiciele FIFA i to oni właśnie ostatecznie stwierdzili, że dach nie zostanie zamknięty. Tak, cóż za niecywilizowany kraj ta Polska...

A prawda jest taka, że co by się nie działo, to i tak byłoby w oczach naszych rodaków kompromitacja i fatalna decyzja. Przypomnijmy sobie mecz z Grecją na Euro - wtedy dach został zamknięty i co się okazało? Że na Narodowym jest fatalna cyrkulacja powietrza i robi się tak duszno, że nie da się oddychać. Wszyscy teraz wspominają tamto spotkanie, mówiąc, że zamknęli dach nie wtedy, kiedy trzeba. A czy pamięta ktoś, że wtedy też padał deszcz? Przecież nie zamknęli tego dachu tak dla własnego widzimisię. Wtedy uznali ochronę przed deszczem za najważniejszą. Reakcja rodaków - źle, trzeba było otworzyć dach. Teraz zostawili dach otwarty, bo przedstawiciele obu ekip woleli zaryzykować z nadzieją, że opady nie będą aż tak duże, by uniemożliwić rozegranie meczu (co przecież zdarza się bardzo, bardzo rzadko, więc jest w miarę logicznym rozumowaniem). Reakcja rodaków - źle, trzeba było zamknąć dach. Hordo Polaków mądrych po szkodzie - a ilu z was proponowało zamknięcie dachu na kilka godzin przed meczem, na przykład około 16:00, kiedy nie było wiadomo, że ulewa spowoduje przeniesienie meczu? Bo teraz to łatwo się wymądrzać, wtedy, jak już wspomniałam, zostawienie dachu otwartego wydawało się całkiem logiczne. A nawet, gdyby wtedy tak nie uważano i go jednak zamknięto, jestem w stanie się założyć, że pół Polski oburzyłoby się, że po tym co stało się na meczu z Grecją, jeszcze próbują przykrywać ten stadion i przez głupich Polaków angielscy kibice dusili się wewnątrz areny. Strach pomyśleć, co by się stało w przypadku innych proponowanych przez naszych rodaków rozwiązań - typu chrzanić wytyczne FIFA o warunkach treningów i i tak zamknąć dach - zaraz by się jakiś urzędas federacji przyczepił, że łamiemy zasady, przywalił karą od kosmicznej grzywny po walkowera, a Polacy burzyli się, że my jak zwykle nawet rozkazów nie umiemy przestrzegać i cały świat się słucha, tylko my mamy to gdzieś (co jest o tyle śmieszne, że dziś przeczytałam, żeby tak właśnie zrobić, bo cały świat ma gdzieś FIFĘ i tylko my się naiwnie słuchamy). Już nawet nie przytoczę pomysłu żeby rozwijać dach tuż przed meczem - jest powiedziane, że w trakcie deszczu on nie może być w ruchu, bo się zniszczy, najmniejsze uszkodzenie w wyniku takiej akcji zaowocowałoby aferą o marnowanie pieniędzy podatników, bo nie umiemy obsługiwać się wybudowanymi za nie rzeczami i zaraz wszystko psujemy, mimo że było powiedziane, co jest zabronione. O dachu nad Narodowym można by napisać antyczną tragedię grecką - co by z nim nie zrobić, i tak jest źle. Oczywiście włącznie z sytuacją, gdyby go w ogóle nie było - "A były plany wybudowania dachu, ale oczywiście nasz rząd pełen idiotów z nich zrezygnował. W tym kraju niktnkc nie może zorganizować dobrze!". Kto mógłby wtedy wiedzieć, jakie z tym dachem będą problemy.

Może dlatego właśnie większość stadionów w Europie dachów nie ma w ogóle. Zaraz, moment, wcale nie ma? Sugerujesz, że... tam też by odwołano mecze? No nie gadaj...
A jednak. Wbrew temu, co gadają nasi narodowi pesymiści, nie był to ani pierwszy ani jedyny przypadek, gdy pogoda okazała się silniejsza. Choćby pamiętam jak w zeszłym sezonie odwołano pół kolejki Serie A z powodu ogromnej ulewy w północnych Włoszech. Pół kolejki, nie jeden mecz! Żeby było ciekawiej - w tym samym czasie nawałnica nawiedziła też północną część Hiszpanii, ale tam mecze postanowiono rozegrać. Barca grała wtedy na San Mames z Bilbao i zwłaszcza dla jej stylu gry nie widziała chyba w tamtym sezonie gorszego boiska. Były sytuacje, że celny strzał na bramkę nie kończył się golem tylko dlatego, że piłka po drodze do bramki... zatrzymała się w kałuży. Mecz był jedną wielką loterią. Okazało się, że to Włosi, przekładając mecze, podjęli prawidłową decyzję. Ale poszukamy nawet przykładów gdzieś bliżej - pamiętamy mecz na Euro między Francją a Ukrainą? No, ja pamiętam doskonale, bo jechałam wtedy do strefy kibica, ale za późno wyszłam z domu i dotarłam spóźniona, więc fakt, że jednak nie straciłam nic z meczu i jeszcze do tego pobawię się dłużej pod Pałacem nawet mnie ucieszył. Ale nie w tym rzecz. Chodzi o to, że wtedy też ulewa przeszkodziła w rozegraniu spotkania, tyle że ono miało rozpocząć się o 18:00, a nie 21:00, więc można było je kontynuować po ustaniu opadów. Ale czy wtedy ktokolwiek oburzał się, jakim to fatalnym organizatorem jest Ukraina i że Francji powinien należeć się walkower, bo gospodarz nie przygotował boiska do stanu zdatnego do gry? To dlaczego teraz takie sugestie pojawiają się w kierunku Polski? A no tak, bo to nasz kraj. My przecież jesteśmy najgorsi we wszystkim i nie zasługujemy nawet na odrobinę zrozumienia. Przecież Anglicy w życiu nigdy deszczu nie widzieli. Nic dziwnego, że cała Europa nas nienawidzi.

Chyba cała polskojęzyczna Europa. I to nie są jakieś tam moje wyobrażenia. Jako, że usłyszałam, że staliśmy się pośmiewiskiem świata, postanowiłam to sprawdzić. A wiadomo, że najlepsi w obśmiewaniu wszelkich wydarzeń światowych najlepsi są internauci, zapytajcie piłki Sergio Ramosa. Weszłam więc na Facebookowy profil SoccerMemes, aby zobaczyć, co tym razem najlepszy w sieci punkt futbolowych żartów wziął na tapetę. Wniosek pierwszy - świat wcale nie interesuje się tylko Polska i tym, jak jest dowalić, głównym punktem zainteresowania jest mecz Szwecja - Niemcy. I nic dziwnego, Bundeskadra prowadziła w tym spotkaniu 4:0 do przerwy, a zakończyło się... 4:4. Moze nie zdajecie sobie z tego sprawy, ale takie sytuacje zdarzają się znacznie rzadziej, niż jakieś tam odwołanie meczu z powodu pogody, i dla świata nie jest to wiadomość numer jeden. Wniosek drugi - znalazły się trzy memy na temat pogodowych problemów w Warszawie. Na przykład, takie oto cudowne zdjęcie, z dopiskiem "Latest from Warsaw":
A oto komentarze, które zebrały najwięcej "lajków": "this for busquets and suarez" (82),"Busquets training ground." (43) "luis suarez's favourite stadium " (36) "busquets camp training?" (33) "Busquets and Suarez can have a picnic here!" (20) "busquets training field" (20), a do tego :" hahahahahaha my sweet country <3" (20) i "dumb Slavko Savija." (19) - wspomniany osobnik popisał się wcześniej komentarzem "dumb polish". A, przepraszam, jest jeden głoszący "haha co za kompromitacja, ja pierdolę", (20). Widzimy więc wyraźnie, że większości osób wcale nie w głowie wyśmiewanie Polski, a wręcz przeciwnie, mają inne osoby, które wolą trollować, jak piłkarze znani z "nurkowania" (wymieniani, lecz mniej popularni, byli też np. Ronaldo czy Ashley Young). Widzimy też, że, jako że na portale z żartami wchodzą ludzie z poczuciem humoru, mamy też ludzi, którzy podchodzą do tego z dystansem. A na koniec, widzimy, że tylko osoby z Polski narzekają i popierają narzekanie na to, co się dzieje - jeśli tylko zaczniesz wyśmiewać nasz kraj z powodu tej sytuacji w języku zrozumiałym również dla osób z zagranicy, natychmiast cię pogonią. Pewnie, twierdźmy nadal, że zrobiliśmy z siebie pośmiewisko na całą Europę... Wtedy może faktycznie to uda nam się spowodować.

Chociaż po co ja to wszystko w ogóle piszę? Przecież w momencie, w którym to czytacie, najpewniej nie ma to już żadnego znaczenia, bo odbyło się to, co w sumie jest w tym wszystkim najważniejsze. Przecież deszcz deszczem, ale co to ma za znaczenie, czy ten mecz odbędzie się dziś, czy wczoraj? Najważniejsze i tak jest to, co stanie się na boisku. Tak więc daje ie chłopaki, zlejcie Anglię. Tyle że tym razem nie tak dosłownie.

To byłby już drugi paradoks dzisiejszego dnia. Od rana przecież chodzę dziś po Warszawie. Na niebie - ani jednej chmurki.

środa, 10 października 2012

Gran dwójka i gran remis

Tak, wiem, że jestem strasznie nie na bieżąco i opóźniona. No cóż, niedawno doświadczyłam cudownego wydarzenia zwanego też szkolnym obozem integracyjnym, tak więc niestety moja możliwość pisania nowych notek była dość ograniczona. Są jednak takie spotkania, o których trzeba opowiedzieć choćby miało się i roczne opóźnienie i takiego świadkiem byliśmy niedawno. W ostatnią niedzielę odbyło się dokładnie 222. w historii Gran Derbi. Mecz na Camp Nou zakończył się wynikiem 2:2, a 2 największe gwiazdy biorących w nim udział 2 najsilniejszych zespołów Hiszpanii strzeliły po 2 bramki każda. A jak mam wsród czytelników jakiegoś miłośnika matematyki, to może jeszcze wziąć minuty meczu, w których padały bramki/zmiany/strzały i pododawać/poodejmować/pomnożyć/wyciągnąć logarytm i na pewno wyjdzie jakaś liczba złożona z samych dwójek. Nic więc dziwnego, że natychmiast zauważyłam to ja, osoba uzależniona od wyszukiwania różnych dziwnych zbieżności. Mieliśmy więc mecz gran dwójki.

Ale gran dwójką w kontekście tego meczu przede wszystkim trzeba nazwać dwóch głównych bohaterów tego spotkania. W kilkunastu poprzednich klasykach w każdym z nich albo jeden, albo drugi zawodził bądź przygasał, a przyćmili go koledzy z drużyny albo rywale. Tym razem mieliśmy wreszcie starcie dwóch zawodników kandydujących do miana najlepszych na całym globie, wiecznie rywalizujących, wiecznie ze sobą porównywanych, a dyskusja o tym, który jest lepszy, trwać będzie najpewniej aż do momentu zakończenia przez obydwu karier, jeśli nie dłużej. Konflikt na linii zwolenników Messiego i Ronaldo (bo chyba nie ma na tym świecie osoby, która by się nie domyśliła, że to o nich mowa) nasila się zmiennie w zależności od tego, co się akurat dzieje w światowym futbolu (albo czy jakaś jego gwiazda lub "gwiazda" akurat się na ten temat nie wypowiedziała), ale z reguły oscyluje wokół punktu zapalnego, jakim jest Złota Piłka. Gran Derbi już od dawna były zapowiadane jako pojedynki miedzy tymi dwoma graczami mające rozstrzygnąć o tej nagrodzie. W rzeczywistości różnie to bywało i nie zawsze to ten mecz decydował, ale po ostatnim El Clásico wiemy na pewno, że tym razem to nie on rozsądzi. Głównie dlatego, że nie miałby jak - obydwaj gracze zaprezentowali najwyższą klasę, to ile znaczą odpowiednio dla swoich drużyn, wspięli się na wyżyny swoich możliwości, byle by zawsze dorównać konkurentowi. I tak oto mieliśmy pojedynek piłkarzy, których może i za całokształt można porównywać i wydawać opinie, ale jeśli chodzi o ten jeden mecz, zaprezentowali poziom wręcz identyczny. Tutaj więc jedyne, co może zadecydować o tym, który był "lepszy", to preferowany styl gry - ale to jak wiadomo jest sprawa subiektywna i nie można na jej podstawie oceniać. Ale żeby tylko takie problemy były na świecie, jak decyzja który z nich jest lepszy...

To niezwykłe wyrównanie poziomów obu gwiazd było najprawdopodobniej również przyczyną, dla której w tym meczu padł remis. I to także, jak na remis wywołany przez gran dwójkę przystało, był gran remis. To znaczy nie taki przypadkowy, niewyrównanyc różnie oceniany, niesprawiedliwy, frajersko oddany przez jakiś klub albo fuksiarsko przez inny zdobyty. Nie, to był taki remis prawdziwy, remis wyrównany, remis, który po prostu musiał paść, bo obie drużyny były za dobre, żeby przegrać. To był mecz, w którym żadna z drużyn nie może być zadowolona z wywalczonego punktu, a obie czują niedosyt, bo wiedzą, że były bliskie zwycięstwa. Ale równie bliskie były porażki, bo obie miały swoje sytuacje, swoje okresy dominacji, ale jak można z tego łatwo wywnioskować - również momenty, w których musiała się bronić, bo napierali przeciwnicy. Oba kluby poczuły jak to jest wyjść na prowadzenie i jak to jest je stracić, jak to jest przegrywać i jak to jest odrobić straty. Siły rozłożyły się po równo i widać było to wszędzie. Było widoczne we wszystkich statystykach meczu (za wyjątkiem posiadania piłki i wymienionych podań, ale te rubryczki przejęła już dawno Barca i przytłacza w nich przeciwników niezależnie od tego, czy wygrywa, przegrywa czy remisuje), widać było też w obrazie meczu. Od pierwszego gwizdka tempo nadawał Real, udokumentował to nawet golem, ale w momencie gdy bramkę strzeliła Blaugrana, nagle wszystko się odwróciło i to ona zaczęła dominować na boisku. Szybko doprowadziła też wynik do stanu odzwierciedlającego sytuację na murawie, ale madrytczycy swoim zwyczajem wyprowadzili jeszcze kontrę i na tablicy wyników zalśnił remis. Gran remis.

Ale paradoksalnie ta remisowatość meczu jest powodem, dla którego nie ma właściwie za dużo o nich do opowiadania. W przypadku obu opisywanych przeze mnie poprzednich El Clásico treści i wniosków, jakie z nich płynęły, było od groma, bo za każdym razem działo się w nich absolutnie wszystko, co było możliwe, tylko nie to, czego się spodziewaliśmy. Tym razem GD było dokładnie takie, jakie można by przewidywać - Barca podaje i klepie piłkę, Real wyprowadza kontry, Barca prowadzi grę, Real i tak strzela to, co swoje, oba kluby wspinają się na wyżyny swoich możliwości i żaden nie chce się poddać przeciwnikowi, nawet indywidualnie popisali się wreszcie ci, których pojedynku oczekiwaliśmy w tych starciach już od dawna - Messi i Ronaldo. Żadnych nowych rzeczy się dzięki temu meczowi nie dowiedzieliśmy, nic się w jego wyniku nie zmieniło - z sytuacją w tabeli na czele. Różnica między Barcą a Realem wynosi nadal 8 punktów, choć mogło być to zarówno 11, jak i 5. I obydwa zespoły teraz żałują. Ten madrycki koszmarnych pudeł Benzemy i Di Marii z początku spotkania - zwłaszcza w tej drugiej sytuacji, gdy Francuz trafił w słupek, a dobitka Argentyńczyka z bliska poleciała obok niego. Ten kataloński głównie tego, że nie udało się po raz trzeci zanotować piorunującej końcówki - zamiast tego była poprzeczka Montoyi i zakończona niecelnym strzałem Pedro kontra, która pewnie w każdej innej sytuacji przyniosłaby gola. W każdej, ale nie w tej. Można narzekać. Tak samo można narzekać na to, że przy stanie 1:1, cokolwiek by nie było twierdzone przez ekspertów i "ekspertów", Iniesta BYŁ faulowany i tak, było to już w polu karnym. Sędzia zagwizdał... rzut rożny. Spoko, przyzwyczaiłam się, przecież wszyscy wiemy, że Barcelonie pomagają sędziowie. Tak samo można narzekać na to, że Blaugrana była przetrzebiona kontuzjami, na środku obrony stał defensywny pomocnik i boczny obrońca z zapędami na skrzydłowego, a gdyby w pełni sił był choć jeden zawodnik z pary Puyol-Pique, to pewnie co najmniej jedna z bramkowych akcji Realu zostałaby powstrzymana (choć z drugiej strony, przypominając sobie, co Pique wyczyniał ostatnio na Bernabeu, nie byłabym tego aż taka pewna). Pewnie, że można. Być może nawet trzeba, bo zdecydowanie wpłynęło to - i to wyraźnie - na wynik meczu. Tylko co to da, skoro i tak tego nie zmienimy. Skoro i tak skończyło się w sumie zasłużonym remisem (bo cały czas trzeba pamiętać, że jakby Benzema i Di Maria wykorzystali okazje z pierwszej połowy, to w ogóle nie byłoby o czym gadać), i można co najwyżej cieszyć się, że co prawda nie udało się powiększyć przewagi nad największym rywalem, ale przynajmniej ma on teraz o jedną dobrą szansę na odrobienie strat mniej - a to oznacza również większy margines błędu dla Dumy Katalonii. Albo może lepiej powiedzieć jakikolwiek margines błędu.

Chociaż czy ja wiem, czy można o jakimkolwiek marginesie tutaj mówić? Tak, mimo remisu różnica 8 punktów do Realu została utrzymana, ale La Liga nie składa się - choć czasami mogłoby się tak wydawać - z wyłącznie tych dwóch zespołów, a tymczasem z Blaugraną punktami zrównał się już drugi klub z Madrytu, czyli Atletico, którego tylko bilans bramek powstrzymał od objęcia pozycji lidera. A dokonał tego zwyciężając w meczu, który w każdych innych okolicznościach byłby nazwany meczem na szczycie. Bo i nic dziwnego, w każdej lidze nazywa się tak starcie drugiej z trzecią drużyną tabeli. I w każdej lidze uznaje się je za hit kolejki i wyczekuje na moment, w którym wreszcie będzie można go obejrzeć. W każdej, tylko nie w hiszpańskiej. Bo tam jak zwykle nikogo nie obchodzi żadna inna drużyna poza Realem i Barcą. I nawet nie chodzi mi już o to, że wszyscy bardziej ekscytowali się Gran Derbi - to logiczne, te mecze zawsze elektryzują cały świat i nic nie jest w stanie przezwyciężyć ich blasku - jeśli nie dokonały tego derby Mediolanu czy mecz o prowadzenie we francuskiej Ligue 1, to jak miało to zrobić spotkanie drużyn, które nawet wygrywając starcie za starciem i podbijając z hukiem zarówno rodzimą ligę, jak i europejskie puchary, nie są w stanie wyjść z cienia populaniejszych rywali i zdobyć należytego zainteresowania mediów, a większość ludzi nawet nie zdaje sobie sprawy z ich aktualnej pozycji. Ale już osoby profesjonalnie w futbol zaangażowane, jak pracownicy telewizji sportowych, powinni sobie z tak banalnych spraw, jak aktualny układ sił w jednej z najlepszych, jeśli nie najlepszej lidze świata, zdawać sprawę, i zapewnić choć tak podstawową rzecz, jak transmitowanie takiego starcia, przypominam 2. i 3. obecnie ekipy w Hiszpanii! Tymczasem meczu Atletco - Malaga w żadnej polskiej telewizji zobaczyć się nie dało, a i o zdobycie jakiegoś linka do relacji było niezwykle ciężko, no a to już chyba lekka przesada (2. i 3. ekipa w kraju powtarzam!). W tym momencie nabieram wrażenia, że takie Atletico nie dostałoby od naszych mediów należnej mu uwagi nawet, gdyby całą ligę w ogóle wygrało. Co jest o tyle smutne, że na obecną chwilę to właśnie ono, a nie ich lokalny rywal, jest głównym konkurentem Barcelony do tytułu mistrzowskiego. Ale ile osób ma o tym w ogóle pojęcie? No właśnie.

A na zakończenie jeszcze jedna bardzo opóźniona wiadomość, tym rząd po prostu dlatego, że zapomniałam jej podać przy moim ostatnim wpisie. Otóż chciałabym dumnie ogłosić, że właśnie opublikowałam swój pierwszy artykuł na amatorskim portalu piłkarskim "Face Football". Tak ja sama nie wiem, jak mi się to udało, tym bardziej nie wiem, jak dam radę pisać dwa razy więcej, zwłaszcza z moim napiętym harmonogramem hobby, zainteresowań i zajęć dodatkowych, ale raz kozie śmierć! Oficjalnie - jestę dziennikarzę! :D

sobota, 6 października 2012

"Polskie El Clásico" - śmiać się czy płakać?

Przede wszystkim oczywiście z tego określenia. "Jaki kraj, takie El Clásico", chciałoby się powiedzieć. Wiadomo, że wszelkie porównania futbolu na najwyższym poziomie z tym naszym wypadają cóż, co najmniej komicznie, dlatego nie wiadomo aż, czy się śmiać czy płakać, kiedy zbliża się mecz Legii z Wisłą, a wszelkie media w kraju cały czas tytułują to spotkanie "polskim El Clásico" i już nie wiadomo, czy naprawdę tak myślą, czy chcą wykorzystać fakt, że zbliża się to prawdziwe, hiszpańskie, do promocji. Cóż, faktem jest że obecnie są takie słowa, które od razu zwiększają wartość medialną meczu o tysiąc procent i dlatego są używane nawet, kiedy nie ma ku temu żadnych podstaw. Jednym z nich jest słowo "derby" (co jak co, ale kiedy "derbami" nazwane zostało starcie Lechii z Pogonią, to padłam ze śmiechu. Czego derby? Bałtyku? To w takim razie mecz Lecha ze Sztokholmem też był derbami, przecież jedni i drudzy mają w sumie dość blisko do Bałtyku...). A że nie ma większych derbów niż Gran Derbi, to i ich wielka sława i emocje są wykorzystywane do promocji spotkań na dużo niższym poziomie nawet, gdy nie ma ku temu podstaw. I tak, wiem że można też użyć określenia "polskie GD" w odniesieniu do relacji między kibicami. I tak uważam, że nie ma ku temu podstaw. El Clásico jest tylko jedne, więc jeśli nawet szukać takowego w Polsce na podstawie antagonizmów kibicowskich, to będzie to spotkanie Legia - Lech. Moim zdaniem. Ale cóż, media mecz klasykiem obwołały, to jaki ja mam wpływ, pomyślałam. Co najwyżej, jak hit znowu zawiedzie, jak to w polskiej Ekstraklasie bywa, to najwyżej one się będą tłumaczyć.

Dlatego tym bardziej zdziwiłam się, gdy po pierwszej połowie okazało się, że nawet nie do końca jest z czego się tłumaczyć. Trzy bramki w 45 minut to jak na naszą ligę wyczyn wręcz nieziemski, do tego wszystkie trzy prześliczne, a i tempo prowadzenia meczu w Ekstraklasie rzadko spotykane. Jak to bywa w Ekstraklasie - gdy hitem wszyscy się podniecają, jest zwykle słabiutki, kiedy spodziewamy się gorszego widowiska niż zazwyczaj, bo jedna z drużyn (tu Wisła) jest w dołku, dostajemy dokładnie to, na co czekaliśmy. No, przynajmniej jeśli chodzi o pierwsza połowę. W drugiej już Wisła nie za bardzo umiała, a Legii nie za bardzo się chciało - co jest pewnikiem na brak dalszych zmian wyniku. A przy okazji do zwrócenia Legii kolejny raz uwagi. Mówiłam wam już, że 1:0 to nie jest prowadzenie, tylko wynik minimum? Musiałam mówić, chyba przy okazji meczu z Górnikiem. Otóż tak się magicznie składa, że 2:1 to w tym kontekście dokładnie to samo co 1:0 - czyli też nie prowadzenie. W tym przypadku prowadzeniem byłby dopiero wynik 3:1 i dopiero wtedy można by było sobie ewentualnie odpuścić. A dopóki taki wynik by się nie pojawił - trzeba biegać po boisku w tę i wewtę, byleby do niego doprowadzić, bo po prostu już widziałam oczami wyobraźni wpadającą praktycznie z niczego bramkę na 2:2 w doliczonym czasie gry. A tak, to chociaż jeśli chodzi o poziom meczu, to nie wiadomo, czy się śmiać, czy płakać, to przynajmniej z wyniku można być zadowolonym.

No, przynajmniej w teorii. W praktyce też nie wiedziałam, czy się cieszyć, czy smucić, a było to bezpośrednio związane z tym żalem, że mnie tam nie było. Pisałam przy okazji derbów, jakie jest moje największe przekleństwo, jeśli chodzi o chodzenie na Łazienkowską - że jak tam jestem, Legia nigdy nie wygrywa, za to za każdym razem, gdy chce tam iść, ale mi się nie udaje, to zwycięstwo jest. I tak też było tym razem, i cały czas się zamartwiam i zastanawiam i dojść nie mogę, czy ja jestem jakąś gorszą wersją Aarona Ramseya, co została przeklęta i moja obecność nie pozwala Legii wygrać, czy po prostu mam takiego strasznego pecha. Pomijając już ten zwykły fakt, że właśnie padł drugi gol dla Legionistów i powinno mi serce skakać z radości, a słyszę w tle spikera wywołującego w tle wyliczankę z "Ile goli ma Legia", którą wręcz kocham, a usłyszeć miałam okazję tylko raz, i po raz kolejny się smucę, że mnie tam nie ma, że słyszę w tle znajome przyśpiewki i mam ochotę odpowiedzieć, ale mogę to robić tylko delikatnym szeptem, bo krzyk zaraz rozejdzie się na cały dom i rodzinka będzie miała pretensje, takie tam.. Kiedyś chodziłam tylko na niektóre mecze i nie był to dla mnie żaden problem, zwłaszcza że są też plusy oglądania w telewizji - wtedy faktycznie widzisz, co się dzieje na boisku, bo ze stadionu, to niekoniecznie (ile razy wracałam z meczu z Łazienkowskiej, czytałam w necie relację z meczu i ciągle było "to tam się stało coś takiego? nawet nie pamiętam.."). Ale teraz jakoś tak przyzwyczaiłam się już do emocji i atmosfery stadionu i dziwnie się czuję za każdym razem, gdy słyszę śpiewających legionistów, a nie ma mnie razem z nimi. Jakiś czas temu ktoś mnie zapytał, jaka jest różnica między  oglądaniem meczu na żywo a w TV. Odpowiedziałam bez namysłu - "W telewizji mecz się ogląda, a na stadionie mecz się czuje". Czasami jest lepiej mecz obejrzeć - wtedy widzisz wszystkie akcje, powtórki, sprawdzasz decyzje sędziów, masz pewność, że nie przegapisz najlepszych akcji, do tego dochodzi komentarz... okej, to nie zawsze jest plus, ale załóżmy, że jednak... Tak, czasami naprawdę dobrze jest mecz obejrzeć. Ale akurat tym razem chciałam go przede wszystkim poczuć.Chciałam, a akurat nie mogłam. I dlatego też, mimo zwycięstwa, nie wiedziałam, czy się cieszyć, czy smucić.

Wreszcie nie wiadomo było, czy śmiać się, czy płakać, z powodu tego, jak to kibicowanie wyglądało. Tak, kiedy tuz po włączeniu telewizora słychać było fanów śpiewających na całe gardło, serce naprawdę drżało. Ale zaraz potem akcja podchodziła pod jedną z bramek i widziało się zamkniętą, świecącą pustkami dolną część Żylety, i znowu można było zapłakać. A potem zdawało się sprawę, że te okrzyki, które ja słyszę, to też pewnie tylko niezorganizowane zrywy - nie wiem dokładnie jak to wyglądało naprawdę, ale z telewizji miało się mniej więcej takie samo wrażenie. A już najsmutniejsze były momenty, kiedy słyszało się śpiewających fanów Wisły - a w odpowiedzi dostawało się gwizdy. Kiedy byłam na meczu z Lechem, na każdą obrażający Legię przyśpiewkę reakcją była inna przyśpiewka, tyle że 4 razy głośniejsza. Tutaj - tylko gwizdy. Po raz kolejny powtórzę - nie wiem, jak to wyglądało na żywo, ale wrażenia nie sprawiało najlepszego. I z tego wszystkiego zaczynam się zastanawiać, czy to wszystko naprawdę musiało sie wydarzyć? Czy nie dało sie tego załatwić jakoś inaczej? Tak, wiem, że jakby wojewoda się uparł, że chce zamknąć Żyletę, to by ją zamknął tak czy siak, jak nie z tego powodu, to z innego - ale czy naprawdę w tej sytuacji nie było żadnego rozwiązania? A przede wszystkim, czy naprawdę nie szkoda takich meczów? Ostatnio przeczytałam taki artykuł na Onecie o tym, jak ważny może być brak dopingu, ale bez oskarżania nikogo, to jego fragment:
"Nie znam się na ruchach kibicowskich, ale – w przeciwieństwie do wielu dziennikarzy, którzy gardzą fanatykami, wrzucając do jednego worka kiboli, ultrasów, chuliganów, bandytów i ojców z synami – dla mnie oni są ważni, bo to oni tworzą widowiska. Wiem też doskonale, że nad ogniem trudno zapanować, że fani, którzy tworzą spektakle są właśnie jak ogień rozpalony na wietrze. Nigdy nie wiadomo, w którą pójdzie stronę. Wiem, że kibice Legii i innych klubów mają często własne racje i własne prawa. Że ich zdanie jest dla nich jedynym słusznym zdaniem, ich dekalog postępowania, jedynym słusznym dekalogiem. Wiem też jednak, że brak dopingu w ważnych meczach czasem przesądzało całym sezonie. A brak dopingu, który wynika jakoby z samowykluczenia się ze spektaklu, z podłożenia się tym, którzy czekają na potknięcia, musi być dla Urbana i jego piłkarzy sprawą bolesną."

I wtedy zastanawiam się, czy nie można było się jakoś dogadać? Czy nie można było wymyślić jakiegoś kompromisu? Czy nie można by wprowadzić jakiejś polityki wspierającej fanów przez klub, w zamian za co fani przestali by obciążać swój klub dodatkowymi wydatkami? Czy nie można by... nie, miałam tyle pomysłów, co by tu wpisać, ale każde zdanie natychmiast kasowałam. Nie wiem, co właściwie wpisać i co właściwie zmienić i, co chyba ważniejsze - kogo właściwie zmienić. A wszystko dlatego, że kiedyś bezkrytycznie patrząca na Żyletę, teraz zaczęłam się czuć wśród fanów Legii trochę zagubiona i nie mogę znaleźć dla siebie miejsca. I nie chodzi mi tylko o miejsce na stadionie - chociaż to też, bo ono bardzo wiele mówi o tym, jakim jesteś kibicem. A ja właśnie nie wiem, jakim jestem. Chciałabym zmienić miejsce, bo dziwnie się czuję wśród pikników, kiedy nad uchem mam tylko jedną osobę która krzyczy, reszta ma to gdzieś, chciałabym móc podziwiać piękne oprawy (z pirotechniką!), chciałabym móc dopingować Legię wśród tłumu ludzi, którzy robią to samo. Ale - no właśnie. Chciałabym dopingować Legię, a nie po prostu krzyczeć przyśpiewki, bo to jest różnica. Różnica, na którą zaczęłam zwracać uwagę niedawno i od razu nabrałam wątpliwości. Na żyletę chodzą co prawda tysiące ludzi i nie można uogólniać, kim są oni wszyscy, ale przynajmniej w przypadku niektórych, zaczynam się zastanawiać, czy oni nie zapomnieli, o co w tym wszystkim chodzi, od czego to się wszystko zaczęło. Zaczynam się zastanawiać, czy ich w ogóle obchodzi Legia jako klub, czy interesują ich mecze rozgrywane poza Warszawą, czy je w ogóle oglądają, kiedy nie ma ich na stadionie, czy interesują się stanem zawodniczym w drużynie, możliwymi manewrami taktycznymi i różnymi takimi sprawami czysto piłkarskimi... A może Legia jest dla nich pretekstem, żeby się spotkać w tłumie, powyżywać, pokrzyczeć, dać upust emocjom, a potem wrócić do domu i nawet się nie przejmować tym, jak Legia zagra następny mecz, albo jak najlepiej byłoby, żeby ułożyły się pozostałe spotkania Ekstraklasy... Czy tak naprawdę obchodzi ich ta drużyna? Czy też może treść śpiewanych przez nich przyśpiewek nie ma wielkiego znaczenia?

Przez kilka swoich pierwszych meczów na Łazienkowskiej, za każdym razem, gdy ktoś intonował "Za nasze miasto i za te barwy", milczałam. Nie byłam w stanie tego wypowiedzieć, bo czułam, że wcale tak nie uważam, że nie byłaby to prawda, gdybym to odśpiewała. Nie czułam jeszcze, żebym kochała Legię aż tak bardzo, a ja traktuję swoje słowa poważnie i jak coś mówię to tylko wtedy, kiedy naprawdę tak uważam, nawet jeśli to przyśpiewka stadionowa, którą krzyczą tysiące ludzi. Ale na derbach już zaśpiewałam to na całe gardło, bo zdałam sobie sprawę, że tak, teraz Legia faktycznie znaczy dla mnie tak wiele. Dla mnie to, co śpiewam na stadionie, ma ogromne znaczenie, i nagle zaczęłam mieć wątpliwości, czy dla niektórych Żyleciarzy nie są to tylko puste słowa śpiewane wyłącznie dla poprawienia atmosfery. Jeszcze po ostatnich derbach zastanawiałam się, czy właściwie kocham Legię czy to, co się dzieje na stadionie. Patrząc na mecz z Wisłą za szklanym ekranem, co jakiś czas zerkając na herb warszawskiego klubu wyszyty na moim szaliku, stwierdziłam, że to jednak sam klub zajmuje takie miejsce w moim sercu i zależy mi przede wszystkim na nim, a nie na jego kibicach. Oczywiście, nadal cenię Żyletę, zdaję sobie sprawę, że robią najlepszy klimat w całym kraju i nikt nie prowadzi tak dopingu i nie robi takich opraw, jak oni, więc pewnie gdybym tylko mogła, zrobiłabym co się da, żeby wrócili - ale zaczynam się zastanawiać, czy - jeśli przynajmniej część z nich naprawdę nie obchodzi sama Legia - to faktycznie dobre... Nie zamierzam wchodzić w szczegóły, dajmy na to, tej słynnej już sytuacji z gazem na derbach, bo skoro gdzie dwóch Polaków, tam trzy opinie, to i o tym mamy miliony wersji i nigdy się nei dowiemy, która była prawdziwa (a pewnie coś pomiędzy, w stylu kibice zaczęli, ale było ich może z kilku, a policja potraktowała gazem całą trybunę, albo coś takiego - dlatego jedni i drudzy sądzą, ze oni tylko się bronili), ale czy naprawdę nie dało się tego zrobić bez spalania krzesełek? Widziałam bilans strat oceniony przez Legię - tak, też uważam, że żeby na naprawę ich wydać aż tyle kasy, trzeba by te krzesełka ze złota montować, ale czy naprawdę było konieczne niszczenie aż tylu rzeczy? Przecież to nasz stadion, nasz teren, pomijając już fakt, że te pieniądze nasz klub mógłby przeznaczyć na poprawę wyników sportowych...  I właśnie dlatego jestem tak zagubiona i rozdarta - bo jeśli chodzi o wspieranie klubu, to najlepsi fani na świecie i kocham ich, ale z drugiej strony coraz częściej widzę, ze szkodzą też naszej Legii i co gorsza, robią to świadomie. I zaczynam się zastanawiać, jakie mogą być tego konsekwencje. Zacytuję dalej wspomniany już artykuł:
Kiedy kończył się mecz na Łazienkowskiej patrzyłem na trybunę fanów Wisły i stojących na dole piłkarzy, którzy słuchali kazania w formie piosenki. Generalnie morał z niej płynący był następujący: "Macie zap…, a jak nie to wypier…".
Komentowałem kiedyś mecz Birmingham, kiedy ten zespół spadał z Premier League. Grał fatalnie. Jak strzelał gola, to po stałym fragmencie gry. Nie umiał wymienić pięciu podań (jak ostatnio Wisła), trener Alex McLeish ustawiał zespół w systemie 1-9-1-0. Dramat. No i ci piłkarze przegrali mecz decydujący o utrzymaniu, płaczą, leżą na murawie, a ich kibice też zalani łzami. Ale stoją i klaszczą. Piłkarze to widzą, wstają z boiska, rzucają im koszulki,nadal płaczą, ale teraz już mają głowy podniesione, dumnie biją brawo kibicom. Fani nie wyszli ze stadionu, nie zastrajkowali, nie wyzywali ich, nie podpalili niczego, z nikim się nie pobili. Drużyna spadła, ale oni nie mają sobie nic do zarzucenia, trwali do końca. Łatwiej im może nawet obwiniać piłkarzy, w myśl zasady: to wy daliście ciała, nie my, ale wszystko i tak im wybaczyli."
Co prawda to jest aluzja do kibiców wiślackich, ale zaczynam się bać, czy w przypadku legii, kiedy przestanie się układać, nie wydarzy się to samo. Zaczynam się zastanawiać, czy wtedy ta Żyleta, którą tak cenię, dalej będzie trwać przy Legii, czy wtedy nie będzie nagle po nich jechać i obwiniać. Ja bym została, ja jak śpiewam "My kibice z Łazienkowskiej", to też dokładnie to mam na myśli, czuję, że teraz jestem z Legią całym sercem i zostanę z Legią na zawsze całym sercem. Ale chciałabym czuć to samo od innych kibiców, i dlatego jestem tak zagubiona.
Tylko czy w świecie ocenianym czarno-biało, w którym wszyscy kibice dzielą się na albo ultrasów, albo pikników, tacy jeszcze są?
Albo inaczej, czy jest jeszcze dla takich miejsce?