Czyi kolejny temat bardziej o mnie niż obecnych wydarzeniach. Taak, też się dziwię, że już to piszę. Jak w ostatni piątek wychodziłam ze szkoły, nigdy bym się nie spodziewała, że następnego dnia zaledwie w godzinkę uwolnię się spośród stosu równań kwadratowych, jakimi postanowiła umilić mi weekend matematyczka - a że żadnych większych planów na sobotę nie miałam, nagle zdałam sobie sprawę, że w zasadzie nie mam co robić. Biorąc pod uwagę, że ostatnie tygodnie spędzam głównie na narzekaniu, że nie mam czasu na realizację wszystkich tych rzeczy, które sobie planuję, zdecydowanie było to dziwne. Dlatego szybko przejrzałam w myślach listę rzeczy zaplanowanych na ˝do zrobienia, ale niekoniecznie pilnie, jak będzie wolna chwila˝ i pierwszą rzeczą, jaką tam znalazłam, było dokończenie pewnej historii, która - choć wydawała mi się zaledwie dodatkiem - jakimś cudem nadal utrzymuje się wśród najczęściej czytanych na całym blogu i generalnie chyba się podobała. Tak więc czas na drugą część opowieści o tym, jak stałam się kibicem...
<specjalnie dla Julki - znowu mamy falujący obraz :P>
A więc, jeśli dobrze pamiętam część poprzednią - mamy rok 2008, minęło już trochę czasu od zakończenia Euro, a ja niemal już zapomniałam, jak na chyba tydzień zignorowałam moje zakorzenione w dzieciństwie uprzedzenie do piłki nożnej. Były wakacje i spędzałam je tak, jak zwykle 11-latki spędzają wakacje, futbol był dla mnie znowu czymś obcym i wydawało się, że nic wartego zapamiętania już się nie wydarzy. I wtedy nastąpił mój pierwszy poważny kontakt z piłką klubową. Moja znajomość jej była już trochę większa, niż w przeszłości, jako że czytając tylne strony gazet podczas Euro z paroma pojęciami czy nazwami jednak się zetknęłam, ale nadal była to dla mnie czarna magia. Mój tata - bo był on praktycznie jedyną w tamtym czasie osobą, która mogła mi coś więcej z piłki pokazać - chyba nadal mecze klubów oglądał tylko wtedy, gdy mnie nie było w pobliżu. Ale zawsze nadchodzi taki dzień, kiedy przestaje to być możliwe, i dla mnie takim dniem była sama końcówka wakacji. To znaczy nie jestem pewna, czy była to końcówka wakacji, nie zapamiętałam kompletnie żadnych szczegółów z tamtego dnia, ale pamiętam dokładnie, że całe to zamieszanie jest wokół ostatniego meczu eliminacyjnego Lecha Poznań do wtedy jeszcze Pucharu UEFA przeciwko Austrii Wiedeń, a moja obecna wiedza piłkarska mówi mi, że takie mecze z reguły są rozgrywane pod koniec wakacji. Jakoś nigdy nie ciągnęło mnie, żeby tą datę faktycznie sprawdzić. W każdym razie, jak już powiedziałam, był to ten właśnie mecz i ten mecz oglądałam.
Oczywiście, nie obejrzałam go tak sobie, ani tym bardziej żeby zobaczyć czy Lech awansuje dalej. Widmo Euro uciekło już z mojej głowy daleko i nawet przez chwilę przez głowę mi nie przeszło, że to może być coś ciekawego, ba - nawet nie mam pojęcia, jakim cudem wcześniej wiedziałam, że będzie taki mecz (żadnych wiadomości sportowych wtedy nie sprawdzałam, nie jestem w stanie sobie przypomnieć, jak to się więc stało). Obejrzałam ten mecz, jak to w większości takich sytuacji bywało, przypadkiem. Otóż tak się składa że mój tata chodził wtedy regularnie co tydzień grać w squasha na hali sportowej na warszawskiej Woli, no i czasami zabierał nas - mnie i moją siostrę - ze sobą. A żebyśmy się nie nudziły, to i my trochę grałyśmy. Nie, nie dobrze, dziecko bez treningów walące jak mu się wydaje że powinno nie może grać dobrze. Ale zawsze było to fajniejsze niż siedzenie na ławce i czekanie, do którego co najmniej jedna z nas była zmuszona, jako że grać mogą naraz maksymalnie 2 osoby. I tak się składa, że tam też wybraliśmy się w dzień, kiedy rozgrywany był wspomniany wyżej mecz, po czym szybko się okazało, że na dole, w recepcji, jest też telewizor, a w telewizorze transmisja z owego spotkania. A mój tata oczywiście kibicem był i go to spotkanie interesowało, tak więc kiedy to na niego przyszła przerwa od grania, za chwilę już był przed recepcyjnym telewizorem - co po kilku zmianach przejęłam również ja. Nie, chociaż tak pewnie potoczyłyby się filmowe scenariusze - wcale się nie zainteresowałam. To w ogóle nie było to, co te trzy mecze międzynarodowe w czerwcu (o których zresztą absolutnie już nie pamiętałam), no ale było lepsze niż gapienie się w sufit, tak więc patrzyłam się znudzona czekając ze zniecierpliwieniem, aż wreszcie ktoś przyjdzie mnie zmienić. Znudzenie utrzymałoby się pewnie do końca spotkania, ale wtedy okazało się, że do rozstrzygnięcia o awansie konieczna będzie dogrywka - a ta zmieniła absolutnie wszystko. Głównie dlatego, że na przestrzeni pół godziny padło w niej tyle samo bramek, ile w poprzednich 90 minutach, z których każda kolejna zmieniała sytuację obu zespołów i tego, kto awansuje. Nawet teraz, kiedy mam zupełnie inne spojrzenie na futbol, i tak pewnie marzyłabym o obejrzeniu takiego meczu. Pytanie - skąd ja w ogóle wiedziałam, jakie efekty mają poszczególne bramki, dlaczego nawet 3:2 nie promuje Lecha, a przede wszystkim co to w ogóle jest Puchar UEFA i dlaczego to takie ważne, żeby poznaniacy awansowali? Przecież moja wiedza o piłce klubowej była przed tym meczem praktycznie zerowa! Jak tak patrzę na to teraz - nie wiem, naprawdę nie mam pojęcia, jedynym co mi przychodzi do głowy, to że usłyszałam od komentatora. Tak czy siak od pierwszego gola, jaki padł w dogrywce, aż do jej końca, nagle odechciało mi się wymieniać z kimkolwiek i iść odbijać gumowatą piłeczkę o ściany - odchodziłam od telewizora tylko po to, żeby po każdej bramce pójść i poinformować o tym tatę. A kiedy ostatecznie Lech awansował - byłam z nich dumna. Jak normalny kibic.
Czyżby to miał wreszcie być moment, w którym następuje przełom, a moje życie się odmienia? A gdzie tam! Los po raz kolejny pokazuje mi, że żadne filmowe rozwiązania w moim przypadku nie wchodzą w grę... Mecz się zakończył, wróciłam do domu i... właściwie to by było na tyle. Mijały dni, miesiące, lata, a piłki w moim życiu jak nie było, tak nie było. Nie miała jednak właściwie gdzie wejść, bo w międzyczasie to miejsce zajęła inna dyscyplina, która wydawałoby się nie miała żadnego związku z piłką nożną... Wydawałoby się. Okazało się jednak, że zmiana podejścia do jednej dyscypliny wpływa pośrednio do mojego podejścia do sportu jako ogółu, i dlatego jest ona ważna w kontekście tej historii. Siatkówka.
Mój pierwszy kontakt z siatkówką nastąpił w 2006 roku. Wtedy w którymś z tych barów, gdzie na wielkich telebimach puszczają relacje sportowe, oglądałam nie byle co, bo finał Mistrzostw Świata. I to finał nie byle jaki, bo z udziałem Polaków! Fakt, że Brazylijczycy zlali nas tam wtedy jak juniorów, ale sam fakt, że byliśmy w finale MŚ, był dla mnie nie do ogarnięcia. A że każdy lubi, jak jesteśmy w czymś dobrzy, to powoli zainteresowywałam się (jest takie słowo?) siatkówką. Oczywiście nie było to zbyt szybkie, bo mecze reprezentacji są tylko przez stosunkowo krótki okres w roku, a resztę nie było jak interesować się tym sportem, ale kiedy grała Polska, coraz częściej oglądałam mecze u taty, a z biegiem czasu nawet sama zaczęłam je włączać, w pewnym momencie pojawił się też element, który zawsze jest przełomem, czyli chodzenie na mecze na żywo. A atmosferę siatkarscy fani w Polsce robić umieją. Znaczy wiadomo, Żyleta to to nie jest, na halach mamy jednak dużo bardziej rodzinny klimat, trąbki, malowane twarze, różne inne gadżety robiące hałas, których na piłkarskim stadionie nigdy byśmy nie doświadczyli, ale zabawa jest zdecydowanie. I tak oto minęło kilka sezonów, a ja stałam się fanką siatkówki. Zresztą nie tylko - siatkówka oczywiście była ulubioną dyscypliną, ale oglądało się przecież też szczypiornistów, Małysza, był moment, że koszykówkę... Tyle że im starsza się stawałam i im bardziej logicznie próbowałam myśleć, tym częściej zastanawiałam się, jak to jest, że praktycznie wszystkie dyscypliny oglądam, a piłka nożna nadal jest zła?
Szybko jednak wyrobiłam sobie i odpowiedź. Stwierdziłam bowiem, że po prostu we wszystkich tych dyscyplinach co chwila się coś dzieje, co chwila padają punkty, podczas gdy w futbolu mamy 90 minut biegania a często i tak kończy się 0:0, więc jest nudno. Oczywiście była to kompletna bzdura, w końcu spośród 4 meczów, które widziałam do tej pory, praktycznie wszystkie były okraszone jak na piłkarskie warunki gradem goli, a spotkanie Lecha z Austrią to już w ogóle był wręcz mistrzowski kontrprzykład na grad emocji w futbolu, no ale uprzedzenia z dzieciństwa nadal we mnie gdzieś tam żyły i potrzebowałam kolejnej wymówek na to, dlaczego futbol jest zły. I tak sobie żyłam dalej, ogladając wszystkie dyscypliny, jakie się dało, tylko nie piłkę nożną. To znaczy, już nie byłam wobec niej aż tak uprzedzona, jak kiedyś, już nie zachowywałam się na każdym kroku, jakby była ona odpowiedzialna za całe zło tego świata, ale generalnie stwierdzić byłam w stanie tylko jedno: że mnie nudzi i totalnie nie interesuje, innymi słowy nie patrzyłam na nią już ze złością, a znudzeniem. Poza tym zmiana nastąpiła praktycznie tylko jedna - zainteresowanie innymi dyscyplinami spowodowało większe śledzenie informacji sportowych, a że tak naprawdę poza sezonami na przykład na skoki narciarskie albo siatkówkę reprezentacyjną były to praktycznie same wieści piłkarskie? To też się zbierało informacje... I tak oto jak widziałam gdzieś jakąś gazetę odwróconą tyłem, to czytałam, co jest napisane na tej słynnej ostatniej stronie, jeśli działo się coś ważnego, a więc i głośniejszego w mediach, słuchałam... W ten sposób poznawałam coraz więcej o świecie piłki, poznawałam rozgrywki, zaczynałam rozumieć niektóre jej elementy, a przy okazji dowiadywałam się mimochodem o najważniejszych wydarzeniach w futbolu. Tak dowiedziałam się, że Lech po tamtym meczu z Austrią wyszedł nawet z grupy, że dalej miał grać z Udinese (o którym usłyszałam wtedy pierwszy raz w życiu), potem pamiętam jak w ferie usłyszałam rozmowę taty i wujka z Poznania, któremu z oczywistych względów jeszcze bardziej na tym meczu zależało, z której dowiedziałam się, że przegrał. Pamiętam, jak w ten sposób dowiedziałam się o tym, w jak szalony sposób poznański klub zdobył mistrza, jak Wisła odpadała z europejskich pucharów z Levadią i Karabachem (tak, tak, były czasy, gdzie nawet 12-latki twierdzące, że piłka jest nudna, wiedziały, czym jest Levadia Tallin)... Tak, wiem, że mówię praktycznie tylko o występach polskich klubów w europejskich pucharach - no cóż, widocznie przede wszystkim o tym pisały wówczas gazety, a przynajmniej te ich wydania, które wpadały w moje ręce. O piłce zagranicznej w tym czasie wiedziałam właściwie tylko jedno - gdzieś tak w pierwszej połowie roku 2010 dowiedziałam się wreszcie, że mój tata ma swój zagraniczny klub, któremu kibicuje, i jaki to klub. Tak, zgadza się, dobrze się domyślacie. FC Barcelona.
Jeszcze wtedy nie mogłam wiedzieć, jaki wpływ będzie mieć ten zespół na moje życie. A szkoda, bo historia nabiera tempa. Jest rok 2010, mam 13 lat (są wady urodzin w listopadzie...), zaczęłam chodzić do gimnazjum, zaczynam coraz bardziej logicznie myśleć i coraz mniej ufać moim uprzedzeniom z głębokiego dzieciństwa. Dobra pora na przełamanie? O nie, dobra pora na coś zupełnie innego. Skojarzyła się z czymś data? 2010 rok? Tak jest, dobra pora na Mistrzostwa Świata. A to przecież oznacza... No i właśnie tu dochodzimy do kluczowego punktu historii. Nie oznacza absolutnie nic. Podczas gdy z Euro 2008 mam związaną bardzo ważną historię, z całego mundialu w RPA najwięcej znaczyła dla mnie Waka Waka. O tym, że Polska nie zagra, wiedziałam już od dawna, słyszałam gdzieś że "się nie dostała" i te trzy słowa w zasadzie starczyły mi za wyjaśnienie. Słabi jesteśmy, to w sumie nawet nie dziwne. A mecze? Raz chyba jak byłam u taty to leciał mecz jakiejś afrykańskiej drużyny, na który w ogóle nie patrzyłam, a do tego jak siostra zrobiła w domu imprezkę na powitanie lata, to w pewnym momencie wszyscy koledzy uciekli jej na mecz Anglia-Niemcy, na który patrzyłam fragmentami wynoszącymi łącznie może z 10 minut. Poza tym jak rozmawialiśmy o tym w szkole, raz wyraźnie podkreśliłam, że ja sport to generalnie lubię i oglądam, ale piłka nożna to akurat jedyna dyscyplina której nie trawię, bo mnie nudzi. I w zasadzie na tyle było by z mojego przeżywania MŚ. Było by, ale w momencie, gdy Hiszpania awansowała do finału, przypomniało mi się, jak "kibicowałam" jej na Euro. A do tego jednak już miałam umysł sportowo ukształtowany przez pozostałe dyscypliny na tyle, by stwierdzić że okej, nie lubię piłki, ale finału Mistrzostw Świata to nie wypada nie obejrzeć... Tak więc gdy nadszedł ten dzień, usiadłam przed ekranem podczas pierwszego w moim życiu meczu piłkarskiego, który oglądałam świadomie i z własnej woli, bo ja postanowiłam go obejrzeć i chciałam go obejrzeć.
I nie mogłam chyba trafić na gorsze spotkanie. Jak poprzednie mecze, które widziałam, były pełne akcji, tylko ja jej nie umiałam bądź nie chciałam dostrzec, tak tutaj mieliśmy zero dramatyzmu, mało akcji podbramkowych, dużo fauli i nieczystej gry i ani śladu tego "piękna futbolu", o którym tyle razy już słyszałam, a które miałam nadzieję, że pierwszy raz w życiu faktycznie uda mi się zauważyć. Bramka Iniesty? Nawet nie pamiętam, jak zareagowałam. Na pewno się ucieszyłam, no bo chciałam żeby Hiszpania wygrała, a poza tym żeby mecz się już skończył, ale generalnie nie wydaje mi się, żeby były to jakieś wielkie emocje. Poprzedzające ją spotkanie bowiem, chociaż miało szansę stać się antidotum na moja antypiłkarskość, jeszcze ją pogłębiło. Po raz kolejny zakończyłam jakąś ważną epokę z przekonaniem, że nie rozumiem, o co to całe wielkie halo z piłką nożną, która jest po prostu nudna i nie da się na dłuższą metę oglądania jej wytrzymać. Tyle że jak wcześniej to ja sama poniekąd wmawiałam to sobie, żeby nie pozwolić świetnym kontrprzykładom obalić moją tezę z dzieciństwa, tak teraz, gdy dorosłam już chyba wystarczająco, by spojrzeć na nią jeszcze raz, racjonalnie - to mecz udowodnił mi, że nie ma co obalać, bo teoria była absolutnie prawdziwa.
Ale życie jest tak paradoksalne, że chyba nigdy tego nie ogarnę. Po jedynej w całej tej historii sytuacji, kiedy nie spodziewałabym się żadnych przełomów - on nastąpił. To znaczy, oczywiście nie nastąpił tak gwałtownie, jak byśmy sobie wyobrażali, to były bardzo powolne i stopniowe zmiany - ale wreszcie je zauważyłam. Tyle że zaczęły się one pojawiać przede wszystkim w moim otoczeniu. A dokładniej - chodzi mi o fakt, że dopiero po tym mundialu zaczęłam zauważać, że tata ogląda mecze piłki klubowej, że ogląda je również przy mnie. A jak się kończy oglądanie meczów przy mnie - odsyłam do Euro 2008. I tak oto wreszcie złapałam taki prawdziwy kontakt z klubami piłkarskimi, zaczęłam poznawać największe z nich, zrozumiałam, na czym polega LM czy LE, poznałam nawet nazwiska niektórych zawodników, głownie Barcy (jeden z pierwszych rozpoznawalnych przeze mnie? Puyol, tej fryzury nie da się przegapić :)). Do tego pojawiło się trochę większe zainteresowanie materiałami prasowymi, pamiętam na przykład duży artykuł o zwycięstwie Lecha nad Man City, jaki przeczytałam. Tam na przykład wyczytałam też, że był to debiut trenerski Bakero w Poznaniu, i co ciekawsze, wiedziałam już wtedy, kto był poprzednim trenerem Kolejorza. Ale meczu oczywiście nie oglądałam, przecież to nudne, sama się o tym niedawno przekonałam. I chyba to najlepiej oddaje mój ówczesny stosunek do piłki. Nie lubię i nie oglądam, ale po raz pierwszy mimo to dość dobrze - w porównaniu z tym, co było wcześniej - się orientuję. A do tego wiedziałam, że tata jest fanem Barcy, więc pojawiło się chyba po raz pierwszy w kontekście klubów... Nie, jeszcze nie "kibicuję". Na razie "dobrze życzę". Ale i to już było coś.
To miało się odcisnąć na mnie w dniu, którego datę miałam pózniej zapamiętać pewnie do końca życia. 29.11.2010 roku. Kilka dni wcześniej tata zadzwonił do mnie i jak gdyby nigdy nic powiedział: "Jest Gran Derbi (wiedziałam już co to jest!), zapraszam dużo znajomych na wspólne oglądanie, chcecie może przyjść?". Nawet chciałam. Ale pózniej okazało się, że w tym samym czasie jest jakaś inna rzecz, którą chciałam czy też musiałam zrobić czy tam miejsce, w którym chciałam bądź musiałam być, nawet nie jestem w stanie sobie tego przypomnieć. Ale różnica między "kibicuję" a "dobrze życzę" jest taka, że jak obejrzę ważny mecz, to nawet miło, ale jak nie, to żadna strata, więc lekką ręką stwierdziłam, że sorry, ale jednak nie.
Następnego dnia słucham radia, kiedy nagle słyszę :"Wczoraj Barcelona pokonała Real Madryt 5:0".
Nie, nie macie racji. Nie było ani sekundy i ani elementu wstrząśnięcia. Cały czas była to bowiem mentalność "życzę dobrze", mentalność "jak jest fajnie, to fajnie, a jak nie, to mnie to w sumie nie obchodzi". Mentalność, która po takim wyniku mówi ci: "5:0? Wydawało mi się, że takich wyników nie ma w takich meczach... (you don't say?). Ale ja się w sumie nie znam, ale tata lubi Barcę, pewnie się ucieszy... (you don't say?)". I w zasadzie to tyle. Któż by przewidział, że zaledwie parę miesięcy pózniej będę gotowa wydrapywać sobie oczy w geście żalu, że tego nie widziałam? Że przegapienie takiego meczu, jednego z najlepszych spotkań Barcy we współczesnej epoce będę uważać za jeden z największych błędów swojego życia? No ale cóż, stało się. Już się z tym pogodziłam i tylko ciągle czekam z nadzieją, że w ciągu całego mojego dalszego życia taki mecz powtórzy się jeszcze chociaż raz. Może chociaż to wtedy zdejmie ze mnie ten ciężar i żal.
Tymczasem jednak pozostałam na to wręcz nieporuszona. Dalej żyłam swoim życiem, piłkę rozumiałam, ale nie lubiłam, i tylko wizyty u taty zdecydowanie zbyt często kończyły się mimowolnym śledzeniem meczów Barcy w TV mimo wewnętrznego przekonania, że piłka jest nudna... Tyle że przekonanie przekonaniem, a tymczasem jakoś moje oczy same podążają za piłką klepaną przez Blaugranę w telewizji, tymczasem wcale nie zasypiam na ich meczach, a wręcz przeciwnie, mam dobrą rozrywkę... Tymczasem Barca dokonała pierwszej z długiej listy rzeczy, za które ją kocham, rzeczy, której nie było w stanie dokonać ani Euro 2008, ani szalone mecze Lecha w Pucharze UEFA, ani zainteresowanie innymi dyscyplinami, ani mundial 2010, ani wreszcie zauważanie piłkarskich newsów wsród innych i zrozumienie tej gry. Wreszcie, po kilku meczach obejrzanych mimowolnie, nadeszła przełomowa chwila i w ferie zimowe 2011, w wieku 15 lat, po raz pierwszy i oficjalnie przyznałam się przed sobą - moje uprzedzenia z dzieciństwa były błędne. To, co widzę w telewizji, gdy tata ogląda mecze Barcy, to jest autentycznie ciekawe i mnie interesuje.
A teraz muszę dokończyć pewne zdanie, które podałam niepełne w poprzedniej części. Pisałam wtedy, że jestem taką osobą, która jak się do czegoś uprzedzi, to będzie sie zapierać rękami i nogami, byle się nie przyznać, że nie miała racji. No więc teraz druga część wypowiedzi - tak, jestem taką osobą, która jak się do czegoś uprzedzi, to będzie sie zapierać rękami i nogami, byle się nie przyznać, że nie miała racji, ale jak już się złamię i do czegoś przekonam, to zaraz tak szybko się wkręcam, że natychmiast nadrabiam lata zapierania się. Więc, kiedy wreszcie się przed sobą przyznałam, że lubię Barcę i kibicuję Barcie, kilka dni pózniej Blaugrana grała mecz w LM z Arsenalem, a byliśmy wtedy w górach, to jak tylko się dowiedziałam że taki mecz będzie i że tata zamierza wyjechać do sąsiedniego miasteczka na wieczór szukać jakiegoś baru, w którym bedzie można ten mecz obejrzeć, zaraz zaczęło mi samej zależeć, żeby tam jechać, i podczas meczu już normalnie kibicować Dumie Katalonii (jak tak teraz wspominam - tak, znałam już wtedy chyba cały albo większość składu). Ta, Barca przegrała 2:1 (ale strzeliła drugiego gola, z powodu braku komentarza w takim barze nadal nie mam w zasadzie pojęcia, dlaczego nie został on uznany, ale na pewno nie było tam spalonego - umiałam już to odczytać z powtórki ^^). Ale tata powiedział mi, że tak samo było rok temu, a w rewanżu ich rozjechali, no więc... pozostało czekać na rewanż. Nie, nie widziałam go. To idzie powoli, jak z siatkówką - najpierw jak widzisz, że ktoś ogląda przy tobie, to zaraz się dołączasz, a dopiero po pewnym czasie chcesz oglądać wszystko i włączasz zawsze gdy wiesz że jest mecz, niezależnie gdzie jesteś. Ale od tamtej pory zawsze, jak przychodziłam do taty, jednym z pierwszych pytań zadawanych było "gra dzisiaj Barcelona jakiś mecz?" Stopniowo te pytania padały coraz częściej, wkrótce zaczęłam sama układać dni, kiedy przychodzę do taty pod dni, kiedy gra Barca, potem pojawiło się wchodzenie na portale sportowe w celu zebrania większych informacji... A że, jak już wspomniałam, wkręcam się szybko, już na wiosnę miałam Blaugranę może jeszcze nie w sercu, może jeszcze na to za wcześnie, ale na pewno wszędzie w mojej głowie. A to było o tyle ważne, o ile ważna była końcówka sezonu 2010/2011 dla Dumy Katalonii.
Myślę, że przebiegu tamtej końcówki nikomu opowiadać nie trzeba - mataton 4 Gran Derbich w ciągu niecałego miesiąca był w sam raz, żeby tacy nowi kibice jak ja mogli nadrobić brak rozumienia, na czym polegają te mecze. Podczas tego cyklu wyczułam to aż nadto i już ja mogłam ponarzekać na zbyt ostrą grę, jaka się w nim pojawia, pożalić na obsesję Mourinho na punkcie sędziów, powściekać na robiących zbyt dużą napinkę dziennikarzy, nawet pokłócić ostro z klasowymi madritistami o czerwoną kartkę dla Pepe. Przede wszystkim jednak w miesiąc doświadczyć wszystkiego, co może cię czekać w jakimkolwiek ważnym starciu - zarówno gorycz porażki (CdR), niedosyt remisu (liga), jak i radość ze zwycięstwa (półfinał LM). I to przy okazji zwycięstwa okraszonego bramką Leo na 2:0, która w moim prywatnym rankingu nadal zajmuje zaszczytne miejsce najpiękniejszej, jaką w życiu widziałam. Co pewnie nie jest prawdą, bo z jedna czy dwie lepsze mogły się znaleźć, ale to były gole z kategorii "w rankingach najpiękniejszych goli padających w meczach, które mało kto ogląda", widzianych na youtubie i nic dla ciebie nie znaczących. Sztuką jest zdobyć przepięknego gola w meczu oglądanym przez pół świata, takiego, który poza urodą wprowadzi kibiców w euforię z powodu swojej wartości i znaczenia. To była idealna kombinacja i dlatego dla mnie jest to bramka wszech czasów... przynajmniej od początku mojego kibicowania aż do teraz. Ta, krótkie te moje wszechczasy. Ale jakże obfite - jeszcze nie wygasły emocje po tych półfinałach, a już zbliżało się kolejne olbrzymie wydarzenie sezonu... Finał LM na Wembley.
Finał czuć było we wszystkich rozmowach wokół. I oczywiście, jako że na forum klasy byłam zdeklarowaną barcelonistką (skąd mogli wiedzieć, że tak naprawdę to nie trwa nawet pół roku? Absolutnie nie było tego widać), nie było dnia przed finałem, żebym się nie spierała z wszystkimi tymi ludźmi, którzy nagle i bezprecedensowo zaczęli krzyczeć "glory glory man united". A może raczej obśmiewać ich zapowiedzi o miazdze, jaką United urządzi Barcelonie. Po finale nie było im tak do śmiechu, słowa złego nie powiedzieli na Barcę, bo i ta podczas starcia nie pozostawiła miejsca na żadne dyskusje. Ale zanim w ogóle pomyślałam o jakimkolwiek dyskutowaniu z kimkolwiek w ten szczęśliwy poniedziałek, była przecież najszczęśliwsza pod słońcem sobota, kiedy - zaledwie niecałe 4 miesiące po tym, jak przyznałam się przed sobą, że kibicuję Barcelonie, ona pokazała mi również, jaki jest najwyższy możliwy do osiągnięcia poziom euforii, jakie to uczucie, gdy zdobywasz pewnie najcenniejsze trofeum, jakie istnieje, i to w tak powalającym stylu, że świat staje na głowie, urządzając konkurs na "kto wymyśli ciekawszy sposób na zachwyty". Minął niecały rok od chwili, kiedy wychodziłam z finału MŚ znudzona i zawiedziona, od tej bramki Iniesty, która ruszyła cały świat oprócz mnie - teraz siedziałam w tym samym miejscu i myślałam że odlecę po każdym z goli MVP. I wtedy właśnie, siedząc na kanapie z sercem drżącym od emocji, w myślach właśnie zweryfikowałam moje dawne tłumaczenie, czym się różni piłka nożna od innych sportów. Bo wszędzie jest dużo akcji i punktów, a w nożnej często jest 90 minut biegania, a i tak kończy się 0:0? Tak, to prawda. I właśnie dlatego aż taka jest radość, gdy ta wreszcie wyczekiwana bramka padnie. A kiedy są to aż trzy bramki, to radości nie pomieści nic na tym świecie. I tak oto, gdy kończą się już wszystkie analizy i studia, wchodzisz na wszyściusieńkie strony sportowe, jakie znasz, czytasz wszyściusieńkie zachwyty nad meczem bądź Barcą, jakie tam znajdziesz, komentarze, rozmyślasz o finale godzinami... Podobny mechanizm, jaki pózniej zastosowałam po zakończeniu Euro 2012, czyli zatrzymanie chwili. Byle ten wieczór trwał, byle nie zasnąć...
Wydaje się to za moment kiedy generalnie wszystko odwróciło się do góry nogami i stwierdziłam, że kocham futbol. Ale wtedy pojawia się pytanie: futbol? Czy może Barcę? Tak, na początku była to bowiem tylko Barcelona, tak głęboko zakorzenione uprzedzenia nie dają się bowiem tak łatwo przegnać i z początku było to "okej, piłka jest nudna, ale jak gra Barca, to to jest zupełnie co innego i to lubię oglądać". Oczywiście to też mijało z każdym kolejnym dniem, bo a to u taty był jakiś mecz w Premier League, a to w Ekstraklasie, aż w końcu sama doszłam do wniosku, że piłka to piłka niezależnie kto w nią gra, wszędzie mogą zdarzać się emocjonujące spotkania, no i zaczęłam śledzić też inne ligi. Ale moment, w którym sobie faktycznie powiedziałam, że wszystko co twierdziłam o piłce w dzieciństwie to głupoty i uwielbiam cały futbol jako taki (okej, najpierw było to "lubię", potem dopiero przeszło w "uwielbiam"), nastąpił już po tym wielkim finale - toteż pozostało mi obserwowanie sparingów przedsezonowych, eliminacji do europejskich pucharów no i dokładne śledzenie wszystkiego, co dzieje się w okienku transferowym - to chyba ono dało mi największą wiedzę o klubach i graczach spoza Barcelony czy Hiszpanii. I tak oto w wakacje stałam się ukształtowanym kibicem i już byłam gotowa stanąć ku sezonowi 2011-2012 jako mojemu pierwszemu prawdziwemu, kiedy wydarzyło się coś, co miało dokonać chyba ostatniejjuż tak gwałtownej zmiany na moim fanowskim charakterze...
Był początek sierpnia 2011 i spędzałam kilka dni z mamą w górach. Właśnie korzystałam z faktu, że sąsiad pod nami nie ustawił sobie hasła do wifi, żeby sprawdzić wyniki towarzyskich meczów reprezentacji Polski i czy Tevez już zdecydował się, czy chce odejść z Manchesteru, kiedy nagle - "klik klik". Esemes od taty. "Hej, chcecie iść w czwartek na mecz Legia-Spartak?" Hmm, kusząca propozycja. Nie kibicuję Legii, no ale już nie jestem ograniczona tylko do Barcy, lubię cały futbol, a jakimś cudem poza tamtym pechowym meczem, od którego się wszystko zaczęło, jeszcze ani razu nie byłam na stadionie, chętnie bym się wybrała. Siostra (która była powodem sformułowania treści smsa w liczbie mnogiej) nie była tak zapalona, ale jak jej tata obiecał, że będzie jej pilnował, bo ona się boi kiboli, też się zgodziła. I tak oto owego pamiętnego dnia po raz pierwszy w życiu pojawiłam się na Łazienkowskiej. Co czułam, gdy pierwszy raz przekroczyłam bramy stadionu? Hmm... Nie, w zasadzie nie było to nic wielkiego. Przede wszystkim, że strasznie zachciało mi się pić i natychmiast skierowałam się w stronę punktu gastronomicznego, żeby zakupić butelkę wody. Może się to wydawać dziwne, ale było to jedną z najważniejszych rzeczy tego dnia, bo przyczyniło się do tego, co zapamiętam już na całe życie. Jak gdyby nic stoję sobie w przerażającej mnie kolejce, kiedy nagle podbiega do mnie tata, łapie za rękę, wyciąga z kolejki przez barierkę i biegnie ze mną na trybuny. Kompletnie zdezorientowana, nie mając pojęcia, o co mu chodzi, biegnę za nim po schodach, aż wreszcie wpadamy na miejsce i nie zdążamy nawet znaleźć naszych krzesełek, rzędu ani niczego, bo tata nagle zatrzymuje się na środku schodów i wyciąga szalik do góry i nawet nie zdążyłam zorientować się, co się dzieje, kiedy z niemal pełnych trybun potoczył się głośny "Sen o Warszawie".
Przez tą krótką chwilę wydawało mi się, że czas stanął, a Ziemia przestała się kręcić, że na świecie nie ma już nic poza mną, stadionem i dobiegającą wszędzie wokół pieśnią. Wcześniej "Sen" słyszałam raz i w kontekście niezwiązanym z Legią - na szkolnym przedstawieniu o Warszawie, na jego zakończenie, i już wtedy, w wykonaniu szkolnego chóru, ten utwór mnie tak czysto muzycznie poruszył. Ale było to niczym w porównaniu z tym, jak brzmi, kiedy śpiewa go 30 tysięcy kibiców na Łazienkowskiej. To znaczy tak, pewnie przesadzam, nie wszyscy śpiewają no i rzadko kiedy jest ich aż tylu - ale i tak wstrząsnęło to mną głęboko i pozostało w mojej pamięci na zawsze. Biorąc pod uwagę, że i mecz Legia rozegrała wtedy bardzo dobry, wychodziłam ze stadionu z poczuciem, że bardzo chciałabym tam jeszcze wrócić i to nie raz. A siostra, która idąc na mecz ciągle powtarzała, że się boi kiboli, wychodząc z niego narzekała, że wychodzimy tylnym wyjściem i ona nie może popatrzeć na zadymy :). Jeśli zaś o mnie chodzi, efekt wrażenia po wyjściu z meczu dopełnił się tydzień pózniej, kiedy Legia w samej końcówce wyrwała Rosjanom awans do fazy grupowej LE - a ja bardzo lubię takie sytuacje i kluby, które walczą do końca. A że już od co najmniej paru, jak nie parunastu tygodni chodziła mi po głowie myśl, że powinnam chyba kibicować też jakiemuś polskiemu klubowi, tylko nie miałam pojęcia jakiemu - po tym dwumeczu nie miałam wręcz wyboru i wiedziałam, że to może być tylko Legia.
Od tamtego czasu już żadnych większych zmian nie było, jeśli nie liczyć faktu, że z każdym meczem obejrzanym z trybun Łazienkowskiej coraz bardziej pogłębia się miłość do Legii. A poza tym? No cóż, przeżyłam już swój pierwszy prawdziwy sezon, wyrobiłam sobie opinię o największych klubach i ich działaniach, poznałam troche lepiej historię, którą straciłam przez głupie uprzedzenia, wydaje mi się, że zaczęłam się całkiem dobrze znać na futbolu (oceńcie sami na podstawie moich wypowiedzi ^^). Mam kilka klubów na etapie "dobrze życzę" i dużo więcej na etapie "życzę źle" :). Spędzam większość swojego czasu wolnego na rzeczy poświęcone piłce, stała się ona całym moim życiem. Ostatni sezon? Był już dokładnie taki, jak można go sobie wyobrażać - kibicuję Barcy, kibicuję Legii, śledzę niemal każdy ich mecz, a do tego wszelkie inne spotkania, które mogą się wydawać ciekawe albo które są w telewizji, gdy nie mam co robić. Taki zwykły kibic ze zwykłym życiem. I co z tego, że tak krótkim stażem. Przecież jeszcze tyle sezonów przed nami...
Oh, dziękuję za falujący obraz <3
OdpowiedzUsuńJejuuu, Ty naprawdę masz ciekawą historię z tą piłką i siatkówką, ja pamiętam tylko urywkami, że coś tam Polacy w siatę grali, że rodzina przełączała, jak traciliśmy punkty "żeby się nie denerwować" a ja wtedy protestowałam i jęczałam "no weeeeeeź, jeszcze nie przegrali nooo". Ale może to przez to, że jestem młodsza o 3 lata, więc nie byłam kiedyś taka świadoma tego, co się w sportowym świecie dzieje (najlepiej pamiętam Olimpiadę w Pekinie w 2008 - chociaż wtedy miałam 9 lat i to w sumie już dużo, ale mnie w tym momencie nie obchodziły takie sprawy). No, pozostaje mi łapać obecne chwile, bo za 10 lat powiem sobie: "o Jezu, to było tak dawno, a ja to widziałam, pamiętam" :)
Nie ma za co :P
UsuńNo właśnie, przejrzyj moją historię i popatrz gdzie ja byłam 3 lata temu - mogłam się pochwalić całymi 4 obejrzanymi meczami :P Może z siatkówką było trochę ciekawiej, ale i tak.. w wieku 9 lat tez zbyt wiele raczej się nie działo :P A za 3 lata ty będziesz miała ze 4 razy dłuższa historię, bo - jak jeszcze raz chętnię podkreślę - w wieku, w którym ja widziałam 4 mecze futbolu w ogóle, ty masz karnet na Legię... Tak więc zobaczymy czy tobie wyjdzie podobna opowieść za jakiś czas :P Ale pewnie tak, ja w sumie najbardziej dumna z całej historii jestem z momentu, kiedy pierwszy raz usłyszałam "Sen o Warszawie, to mi jako jedyny moment w tym wszystkim brzmi tak trochę filmowo, reszta jeśli brzmi jakoś ciekawiej to musze być z siebie dumna, że dobrze to opisałam :D