Ile ja się nie odzywałam? Miesiąc? Mam wrażenie, jakby to były lata. Zaczęło się niewinnie, od tygodniowego wyjazdu ze szkołą, podczas którego nie miałam dostępu do internetu, a potem jakby wyszło mi z nawyku regularne aktualizowanie bloga. W związku z tym mam oczywiście w planach wpis dobitnie pokazujący, co sądzę o praktycznie wszystkich sportowych wydarzeniach stycznia razem wziętych i właśnie dzisiaj chciałam go opublikować, ale zostałam zmuszona do odłożenia tego na... no cóż, mam nadzieję, że zdążę przed weekendem, aczkolwiek obiecać nie jestem w stanie. Jednak moje komentarze do mistrzostw we wszystkim, które chyba ktoś zaplanował na początek 2013, bo dyscyplin, w których coś się działo ostatnio, namnożyło się tak, że czasami zapominałam nawet o futbolu, muszą poczekać. Wszystko przez to, że na styczeń ktoś mądry zaplanował - jako dodatek do tego wszystkiego - okienko transferowe, i w tymże okienku ktoś nie jestem już pewna czy tak mądry przeprowadził pewien transfer. Transfer sam w sobie pewnie byłby nieznaczący, ale wywołał burzliwą dyskusję, w której i ja chciałabym zabrać głos i wypowiedzieć się na temat tego, jakie właściwie znaczenie dla takiego normalnego człowieka ma "swój" klub piłkarski.
Kończąc ogólniki, a zaczynając konkrety: Bartosz Bereszyński, gracz Lecha Poznań, podpisał właśnie kontrakt z Legią Warszawa. Teksty o tym, jakie relacje panują między klubami i skąd ta awantura, chyba mogę sobie darować, bo wydaje mi się, że nie ma w Polsce osoby, która by o tym nie wiedziała. W związku z tym reakcje na taki ruch młodego piłkarza również były do przewidzenia. Tym bardziej, że jest on rodowitym poznaniakiem, jakby było tego mało - synem byłego lechity i samemu zdarzało mu się podkreślać przywiązanie do klubu. Całkiem więc normalna rzeczą jest, że w tej chwili Polska podzieliła się na trzy obozy. Są lechici, którzy chłopaka równo z ogłoszeniem transferu zaczęli nienawidzić, wyzywać od najgorszych i grozić, są legioniści, którzy śmieją się po cichu z frustracji poznaniaków, i jest reszta Polski, która ma to wszystko głęboko gdzieś. A, no i jestem jeszcze ja, która - mimo bycia legionistką - odczuwam w tym wszystkim tylko współczucie. Trochę współczuję Bereszyńskiemu, bo do Warszawy przenosi się dopiero latem, a do tej pory nie będzie mógł bezpiecznie wyjść na ulice Poznania bez dodatkowej obstawy i to nie jest takie tam gadanie, bo jakiś zdesperowany fan naprawdę może zrobić mu porządną krzywdę i to będzie coś dużo gorszego, niż łby martwej świni, jakimi witany był swego czasu Luis Figo w Barcelonie. A ja osobiście uważam, że nawet to wrzucenie numeru telefonu chłopaka do internetu to już była ostra przesada ze strony fanów Kolejorza, bo w sumie żadne przepisy takich transferów nie zabraniają i jeśli uważał, że lepiej się rozwinie pod okiem Urbana niż Rumaka, to miał pełne prawo ofertę Legii przyjąć, zwłaszcza, że z tego co wiem nie mógł się doczekać propozycji nowego kontraktu ze strony dotychczasowego klubu. Ale bardziej współczuję samym lechitom, bo choć co prawda takich przepisów nigdzie nie ma, to niedokonywanie takich transferów to nie jest kwestia jakiegoś tam prawa. To kwestia czegoś, co ja osobiście uważam za znacznie ważniejsze - kwestia moralności, czyli tego, ile tak naprawdę znaczy dla ciebie twoja drużyna.
Wiem, że głupio brzmi krytykowanie tego ruchu ze strony fanki klubu, który przecież sam go zainicjował, ale cóż, ja - czego już często żałowałam - nie mam wpływu na decyzję podejmowane przez Legię, czy chodzi o trenera, czy zarząd czy jeszcze kogo innego. Ale dla mnie gdzieś w tym całym piłkarskim zamieszaniu, pod meczami, pucharami, rozgrywkami, transferami, budżetami, sponsorami i wszystkimi elementami współczesnego futbolu, jest jeden element, który chyba najbardziej mnie oczarował spośród wszystkiego, co kryje się pod nazwą "piłka nożna", i który jak dla mnie sprawia, że jest ona czymś tak pięknym i tak kochanym na całym świecie, czymś więcej, niż tylko kilkoma facetami w krótkich gaciach próbujących skierować skórzaną kulkę w kierunku siatki zawieszonej na trzech słupkach. Chodzi mi o tą niesamowitą, wręcz cudowną siłę, z jaka człowiek potrafi pokochać i przywiązać się do klubu piłkarskiego, będącego przecież tylko... no właśnie, czym? Czym właściwie jest taki klub? Bo chyba wszyscy zgodzimy się, że to coś więcej, niż grupa facetów grających w piłkę nożną. To historia, wszystkie sukcesy i niepowodzenia, jakich doświadczył w przeszłości. To charakter, styl, z jakim gra i z jakim lubi grać, filozofia, z jaką buduje drużynę. To kibice, ich charaktery, zwyczaje, piosenki, symbole, to atmosfera na trybunach. To herb, barwy i wszystko, co one symbolizują. Ale to także międzyklubowe przyjaźnie i nieprzyjaźnie i tego nie możemy deprecjonować, bo jak uśmiech mi się ciśnie na twarz słysząc legijne piosenki stadionowe, tak podobnie i uśmiechałam się, gdy jadąc na szkolną wycieczkę przejeżdżałam przez Sosnowiec i na murach widziałam chyba więcej "eLek", niż u siebie w Warszawie. Ale to działa też w drugą stronę i wrogość między zespołami przechodzi nawet na pokojowo nastawionych kibiców. Znowu wracając do swojego przykładu - naprawdę nie mam nic do Lecha, nawet kiedyś go lubiłam za wyniki w Lidze Europy. Mam bliską rodzinę w Poznaniu i nie wyzywam ich z powodu bycia lechitami, mogę się najwyżej przekomarzać - ale jak kuzyn chodzi po domu w czapce i szaliku Lecha specjalnie żeby mnie podenerwować, to próbuję mu je zabrać i gdzieś schować, bo po prostu nieprzyjemnie się czuję przez dłuższy czas patrząc na wyszyty na nich herb Kolejorza. I z tego powodu właśnie nie jestem w stanie zrozumieć decyzji Bereszyńskiego, bo ja nawet nie będąc jakoś bardzo zagorzałym wrogiem Lecha po prostu nie czułabym się komfortowo musząc nosić ich herb na koszulce. Widząc do tego, jak do swojego klubu są przywiązani jego kibice, ile są w stanie dla niego poświęcić, wydawało mi się więc, że nikt naprawdę związany z Kolejorzem nie byłby w stanie grać z "eLką" na piersi. Pytanie, czy był on naprawdę przywiązany... Słucham? Mówicie perspektywy? Że w Warszawie się lepiej rozwinie i stanie się lepszym piłkarzem? Może i owszem. Ale w piłce nożnej nie zawsze chodzi o to, żeby być najlepszym - w przeciwnym razie wszyscy kibicowalibyśmy Barcelonie, Realowi albo Man United. Ale ja bardziej od bycia lepszym cenię sobie to ciepłe drżenie serca, gdy widzisz ludzi głośno śpiewających hymn twojego klubu i nieważne, czy on potem ten mecz wygra, czy przegra. I chciałabym, żeby piłkarze też takie podejście mieli.
I naprawdę nie ma co narzekać na to, że nie wszystko w futbolu jest dyktowane racjonalnymi powodami. Kalkulacje na sucho są nudne, ciekawie robi się, gdy i wśród zawodników do chęci zarabiania czy sukcesów w karierze dochodzi pierwiastek emocjonalny, z powodu przywiązania do klubu, w którym się gra. A przywiązanie do klubu łączy się nierozerwalnie z zostawaniem w nim na długo, a jak już trzeba odejść, bo dysproporcja poziomów jest za duża, to przynajmniej do zespołu zaprzyjaźnionego, neutralnego, a najlepiej do innej ligi. Narzekanie na taką mentalność, z czym już się spotkałam, jest absurdalne, bo świat zachodniej piłki, do którego tak chcemy równać, już dawno takie normy przyjął. Wspomniałam już nazwisko Luisa Figo - mnie jako barcelonistce wręcz musi być to przypadek służący za główny argument przeciwko transferom między zwaśnionymi klubami. Nie, oczywiście nie rzucałam w niego świniami, nawet tego nie widziałam, nie te czasy - ale jak tylko słyszę to nazwisko i przypominam sobie to jego "dokonanie", to aż mi się niedobrze robi, że ktoś naprawdę był w stanie się do takiego kroku posunąć (niedobrze mi się robi też jak widzę zdjęcie tego świńskiego łba, którego ktoś mu podarował - jak dał radę go wnieść na stadion? o.O). A przecież kreujemy Lecha i Legię na polskie Real i Barcę, to jaka jest w tym kontekście różnica między Figo a Bereszyńskim? Jedyna okoliczność łagodząca w przypadku Polaka to stosunkowo krótki okres spędzony w pierwszej drużynie Kolejorza i jego niepewną jeszcze pozycję w zespole. Dalsze przykłady? A jak jest obecnie traktowany Robin van Persie przez fanów Arsenalu? Zresztą nawet ja, w żaden sposób niezwiązana z Kanonierami, nadal nie do końca dowierzam, widząc Holendra w koszulce Czerwonych Diabłów, czując do tego swoistą odrazę - całą swoją karierę i dotychczasową pozycję zawdzięcza zespołowi Arsene'a Wengera, po czym zostawia ich w kryzysie i to nie dla byle kogo - dla Manchesteru United, najmocniejszego z wielkich rywali! I nie mówcie mi tu tylko, że musiał zmienić klub dla trofeów, na które tak utalentowany zawodnik zasłużył, ale zespół miał za słaby - uwierzcie mi, że Steven Gerrard też ma wystarczające umiejętności, aby grać w mistrzu Anglii, ale przez głowę by mu nie przeszło, żeby zostawić Liverpool. Ma świadomość, że najprawdopodobniej będzie musiał zakończyć karierę bez mistrzowskiego tytułu, ale ważniejsze dla niego jest pozostanie na Anfield Road, w miejscu, które kocha. Bardziej radykalne przykłady? Lukas Podolski, który spokojnie gra w pierwszym składzie jednej z najlepszych reprezentacji świata, jeszcze w zeszłym sezonie bronił FC Koeln przed spadkiem z Bundesligi. Przed spadkiem! Ale jednak grał w niej do końca sezonu; kiedy tego i tak nie udało sie uratować (bo polskiego pochodzenia zawodnik złapał kontuzję), dopiero wtedy zdecydował się na wyprowadzkę, a to i tak do innej ligi, żeby nie wzmacniać rywali. Bo prawda jest taka, że jak się ma talent i chęć do ciężkich treningów, to można się wybić nawet i w Cracovii. A Bereszyński? Gdzie on by dzisiaj był bez Lecha? Nie wiem, czy w ogóle byłby zawodowym piłkarzem. Spokojnie mógłby się rozwinąć w Poznaniu, a przy okazji działać na rzecz klubu, któremu zawdzięcza karierę - i choć odrobinę mu za to podziękować. Słabym objawem wdzięczności jest uciekanie do największego rywala, gdy tylko pojawia się okazja. Nie, nie, pewnych transferów się po prostu nie robi, nic więcej na ten temat nie można powiedzieć.
Ale żeby tak tylko nie jeździć po chłopaku, trochę krytyki dla tych, przez których w ogóle pomysł takiego transferu się pojawił: Legio! Coś ty najlepszego narobiła! Po co taki ruch, po co, chyba tylko po to, żeby osłabić głównego rywala, bo korzyści wymiernych nie widzę - w ataku mamy Ljuboję i Sagana i wiem, że obaj zbliżają się jednak nieuchronnie do końca kariery i trzeba szykować młodych na ich miejsce. Ale hello, jesteśmy klubem znanym z najlepszej pracy z młodzieżą w Polsce! Chcemy uchodzić za posiadaczy niezwykłej Akademii! Rybus, Borysiuk, Żyro, Wolski, Furman, Łukasik, Kosecki, Efir, lista ciągnie się długo, La Masia to to może nie jest, ale jak na polskie warunki i tak niesamowity wynik. Na pewno umożliwia ona radzenie sobie własnymi wychowankami bez potrzeby wykupowania ich całej konkurencji. Na pewno nie był to transfer Legii niezbędny, a sama już wcześniej wspomniałam, że pewnych ruchów się po prostu nie robi - było to po prostu nie w porządku. Zresztą to samo tyczy się sprowadzenia Brzyskiego z Polonii - on co prawda z pewnością się Wojskowym przyda, tylko co z tego? Real Madryt pewnie też nie pogardziłby kolejno Torresem, Aguero czy teraz Falcao. Ale kluby z Madrytu mają niepisaną umowę o niepodbieraniu sobie nawzajem zawodników, i jak Królewskich autentycznie nie lubię, tak akurat tą inicjatywę uważam za świetną i byłabym z wprowadzeniem jej w każdym mieście. Jedyne, co może rehabilitować dla mnie transfer polonisty, to że po ostatnim zamieszaniu z Wojciechowskim i Królem i niepewnej przyszłości Czarnych Koszul, obecnie klubowa tożsamość Polonii nie jest aż tak wyrazista i jej zawodnicy mogą jeszcze nie czuć tej wrogości. Choć z drugiej strony przeżyli już derby na Łazienkowskiej, więc nie powinni mieć problemów ze zrozumieniem, czym jest właściwie taka zmiana klubu. To po prostu kwestia podejścia zawodnika czy członków zarządu do wszystkich aspektów, jakie symbolizuje ich klub, wśród których jest też przyjaźń z jednymi zespołami i wrogość do innych i jeśli naprawdę klub się kocha, albo po prostu rozumie, to moralnie nie jest się w stanie takiego ruchu przeprowadzić. Zresztą taki transfer jest też negatywny dla drużyny, która piłkarza od wroga sprowadza, w tym przypadku Legii. Przecież jeśli zawodnik - czy to Brzyski, czy Bereszyński - jest w stanie do warszawskiego zespołu odejść, przez długi czas będąc ogniwem klubu wyraźnie podkreślającego nienawiść do Legii, to znaczy, że te deklaracje miłości do poprzedniego zespołu były nic niewarte i bezpodstawne. A jeśli dla Bereszyńskiego nic nie znaczył Lech, to nie spodziewam się, żeby teraz miał umierać za eLkę na piersi. Prędzej poczeka na pierwszą dobrą rundę i jak tylko pojawi się taka możliwość, zwieje za granicę. Tymczasem ja chciałabym doczekać się w Legii takiej legendy w stylu piłkarzy, których przecież najbardziej cenimy, tych z kategorii "całe życie w jednym klubie": Giggs, Scholes, Puyol, Xavi, Raul, Casillas, Gerrard, Lampard, Totti... A co, jak taki się pojawi i stanie się za dobry na Ekstraklasę? Cóż, Del Piero też był swego czasu za dobry na Serie B. Ale w Juve został. A najpiękniejsze są zawsze decyzje podejmowane nieracjonalnie. Zresztą taka legenda naprawdę nie musi całe swoje życie przesiedzieć w Polsce. Może metodą na Poldiego odejść za granicę, jak różnica między nim a resztą zespołu będzie zbyt duża. Ja chcę tylko wreszcie doczekać się w Polsce piłkarza, który na pytanie: co dla Ciebie znaczy twój klub, odpowiadał: całe życie i jeszcze więcej. Tak, jak odpowiada dzisiaj większość kibiców.
Przecież znaczenie takiej miłości do klubu najlepiej widać w cytacie, który znalazłam kiedyś na blogu Julki , a który od tamtej pory stał się mottem mojego - zarówno bloga, jak i całego życia:
"When you start supporting a football club over there, you don't support it for the players, or the trophies, or history,
you support it because you found yourself somewhere there,
found a place where you belong" .
Szukaj na tym blogu
czwartek, 24 stycznia 2013
wtorek, 1 stycznia 2013
Mój sportowy alfabet 2012 roku
No więc tak żeby jakoś sensownie zacząć, to witam was wszystkich serdecznie w 2013 roku. Dla niektórych jest to ważna zmiana, dla innych - tylko dzień jak co dzień, w którym po prostu ktoś sztucznie wprowadził koniec pewnego okresu w jakimś podziale, ale nie do końca tak naprawdę wiadomo, skąd to się wzięło, dla jeszcze innych kolejna okazja do poświętowania i poimprezowania, a są też tacy, dla których to po prostu początek zimowego okienka transferowego. Ale z reguły, skoro mamy już ten podział i ustalony nowy czas, jest też to często okazja do rzucenia okiem z powrotem na te minione 12 miesięcy i przypomnienie sobie, co właściwie one nam przyniosły, czyli innymi słowami wszelakie podsumowania. Ja też, jako że bardzo cenię sobie wspomnienia i lubię takie retrospekcje, postanowiłam sama sobie jakoś zebrać w całość wszystko, co 2012 rok przyniósł polskiemu i światowemu sportowi. Co do formy miałam wątpliwości, bo zwykłe skatalogowanie wszystkiego chronologicznie, miesiącami, jakoś mi się nie układało. Aż wtedy znalazłam w internecie wspomnienie w formie "sportowego ABC". Niestety był to raczej antyalfabet, bo 90% jego to było gadanie o PZPNie, zwłaszcza tym jego minionym składzie, który nie robił nic, tylko psuł. Zdenerwowałam się więc bardzo, bo naprawdę minione 366 dni przyniosło nam też wiele radości i ciekawych chwil, a nie tylko jeden i ten sam temat do wiecznego wałkowania i krytykowania. Dlatego szybko sformułowałam swój własny piłkarski i nie tylko alfabet, w którym starałam się zamieścić wszystko, co zapamiętamy ze sportu w 2012 roku. W miarę możliwości będę się podpierać moimi archiwalnymi wpisami - nie zawsze było to możliwe, bo sportową rzeczywistość komentuję na tym blogu dopiero od maja, jednakże mimo wszystko z pewnością będzie to najbardziej oblinkowany post, jaki tu wysyłam. A więc zacznijmy...
A - jak Anglia. O złych symbolach i wspomnieniach jeszcze pewnie dużo zdążymy się nagadać, zwłaszcza że taka jest już nasza natura, że częściej wracamy do negatywnych emocji i rozpamiętujemy je dużo dłużej, niż te pozytywne. Ja takiego podejścia kompletnie nie rozumiem, nie zgadzam się z nim i protestuję, dlatego cały cykl rozpoczynam od jednego z najbardziej przyjemnych i pozytywnych wspomnień dotyczących polskiej kadry - eliminacyjnym meczu MŚ 2014 z Anglikami. Wszystko zapowiadało się tragicznie - reprezentacja w rozsypce, po Euro, które okazało się być katastrofą, mając rozegrany w całym roku chyba tylko dwa dobre mecze (z Rosją i Czarnogórą), w których zresztą i tak czegoś brakowało, ma mierzyć się ze swoim odwiecznym rywalem, Anglią, i wszyscy już drżą na myśl przed tym spotkaniem, w obawie przed kompromitacją. Przynajmniej do momentu, kiedy mecz się kończy (co z tego, że nie w ten dzień, który powinien, tu mówimy o radosnych wspomnieniach), a my możemy żałować, że skończył się tylko remisem, bo Polacy zagrali najlepsze spotkanie w roku i gdyby wykorzystali swoje sytuacje, powinni spokojnie wygrać. Mecz, który ja uznaję jako symbol nowej epoki w historii polskiej kadry, zapomnienie o pechowym Euro i nadzieję na to, że era Fornalika okaże się bardziej owocna od ery Smudy.
B - jak Balotelli. Dziwne umiejscowienie tu tego piłkarza? Nie był w końcu nawet w najmniejszym stopniu jednym z bohaterów mijającego roku, w ciągu którego zagrał tak naprawdę tylko jeden świetny mecz - półfinał Euro z Niemcami. I to właśnie dzięki temu spotkaniu włoski napastnik trafił do tego zestawienia. Jeden mecz to za mało, by stać się symbolem roku. Ale jedna celebracja gola może już to uczynić. Cieszynka Balotellego po strzeleniu drugiej bramki natychmiast stała się hitem internetu i prawdopodobnie najczęściej widzianym przez ludzi zdjęciem z całego turnieju, być może częściej nawet, niż obrazki takie jak Casillas wznoszący trofeum za triumf w całym turnieju. A teraz wejdźcie na jakiekolwiek zestawienie w stylu "sportowe momenty 2012 roku" i sprawdźcie, czym są zilustrowane. Właśnie tym zdjęciem. Włoch może nie być do końca zadowolony ze swoich sportowych osiągnięć tych 12 miesięcy. Ale przez jedną bramkę i jedną czynność wykonaną po jej zdobyciu, stał się niekwestionowanym symbolem tego czasu.
C - jak Chelsea. Drużyna, która zaskoczyła nas w mijającym roku najmocniej, wyróżniała się w nim najbardziej i zrobiła wszystko to, czego nikt by się nigdy nie spodziewał, że zrobić my mógł ktokolwiek. I to na dwa sposoby. Zaczęła swoje dzieło szokowania wszystkich, zwyciężając Ligę Mistrzów, i to w stylu, w jakim nikt by nigdy nie pomyślał, że da się Ligę Mistrzów wygrać. Powstrzymanie kolejno Barcelony i Bayernu, opierając się na defensywnym stylu gry, wydawało się rzeczą niemożliwą, w którą nie wierzyli chyba nawet sami kibice The Blues - tymczasem udało się. Ale londyńskiemu klubowi to nie wystarczało i postanowił brnąć dalej w czynienie rzeczy, o których nikt by nigdy nie pomyślał, tym razem niestety już mniej szczęśliwe dla swoich kibiców. Minęło zaledwie kilka miesięcy, a drużyna Romana Abramowicza (z reguły w tym miejscu podaje się trenera, ale gdy mowa o Chelsea i to w dodatku w przekroju całego roku, to łatwiej tak, niż robić punktowaną listę) nie dość, że dokonała historycznej, choć niechlubnej rzeczy, i jako pierwszy obrońca trofeum w historii LM nie wyszła nawet z grupy, to jeszcze straciła wydawałoby się gwarantowany dla drużyn europejskich triumf w Klubowych Mistrzostwach Świata. A to wszystko w zaledwie 12 miesięcy.
D - jak derby. Odbywają się co prawda wielokrotnie i w każdym roku i nie są niczym szczególnym, ale dla mnie derby Warszawy z 2012 roku zawsze będą tymi jedynymi i najbardziej niezwykłymi - chociaż nie są nawet moimi pierwszymi, bo wtedy ich niezwykłość byłaby jeszcze jakoś uzasadniona. Ale tamten wieczór na stadionie jest nadal w ścisłej czołówce mojego prywatnego rankingu na najpiękniejsze momenty minionego roku, tak, że nawet w sylwestrową noc, obserwując fajerwerki, nagle gdzieś wśród tych sztucznych ogni zamajaczył człowiek z taką zwykłą racą stadionową, w czerwonej poświacie, i natychmiast właśnie tamta chwila stanęła mi przed oczami, a na race patrzyłam się i patrzyłam, z uczuciem, że to jest piękniejsze niż wszystkie fajerwerki tego świata. I już nie wiem, co mnie właściwie do tego pchnie, ale momentami traktuję to nawet jako najpiękniejsze sportowe wspomnienie całego roku, a konkurencja była spora... No cóż, widocznie jestem takim typem, który zawsze na stadionie przeżywa wszystko dużo bardziej, niż w telewizji. A jeśli nadal wydaje się to wam za słabym uzasadnieniem, to można też termin "derby" odnieść do Gran Derbich. Wszystkich, jakie odbyły się w tym roku, tych trzech, które opisywałam, i tych trzech, których nie zdążyłam (ćwierćfinały CdR na samym początku roku i to zwycięstwo Realu pod koniec sezonu). Odcisnęły się na minionym roku w różny sposób, ale przede wszystkim dlatego, że to 2012 przyniósł nam zmierzch GD-wojny na noże i przywrócił GD-piłkarskie święta.
E - jak Euro. Mówiłam o derbach, że mogą być najpiękniejszym sportowym wspomnieniem roku, ale konkurencję miały sporą. Ta konkurencja to przede wszystkim oczywiście historyczny turniej o Mistrzostwo Europy rozegrany między innymi na polskich boiskach. I jedyną rzeczą, która jakkolwiek obniża jego pozycję w tej klasyfikacji, jest to, że trochę ciężko nazwać Euro "momentem", bo trwało przez niemal cały miesiąc. Ale zaraz, chwila, ta kompromitacja naszej kadry ma być najpiękniejszym momentem? Powiem krótko, choć proszę tych dwóch zdań nie wyjmować z kontekstu, bo mogą naprawdę zmienić znaczenie - chrzanić kadrę. Nie na co dzień, bo jest mi bardzo droga i bliska, ale w odniesieniu do Euro. Mam gdzieś, jaki osiągnęła tam wynik. Nie sama piłka była tym, co uczyniła euro tak piękne, ale atmosfera, którą wytworzyła i jedność, którą wywołała w ludziach. Wszystkie te emocje, które zebrałam w całość w być może - moim skromnym zdaniem - najlepszym tekście, jaki kiedykolwiek tu napisałam. Euro naprawdę na miesiąc zmieniło Polskę i po części także świat, nie do poznania i to za to, a nie jakiekolwiek wyniki piłkarskie jakiejkolwiek drużyny, będę je pamiętać.
F - jak Falcao. Drugie nazwisko zawodnika, które pojawia się na mojej liście, ale tym razem już całkowicie zasłużenie ze względu na umiejętności. Kolumbijczyk próbkę swojego talentu pokazał już w 2011 w barwach FC Porto, ale to dopiero miniony rok sprawił, że jego gwiazda rozbłysła jasno i stał się on jednym z najlepszych futbolistów, jacy w ogóle biegają obecnie po światowych boiskach. Jest kluczową postacią Atletico Madryt, to w dużej mierze dzięki niemu ten mniej utytułowany klub ze stolicy Hiszpanii został zwycięzcą Ligi Europy, a 2012 rok kończy dużo wyżej w tabeli, niż ktokolwiek by się spodziewał, i dużo wyżej, niż ten bardziej utytułowany klub zza miedzy, jakby tego było mało, niemal w pojedynkę rozbił Chelsea, po której wtedy jeszcze nikt się nie spodziewał, że tak szybko stoczy się z pozycji "zwycięzca LM i najlepszy klub kontynentu". Jak dla mnie, zarówno jego zespół, jak i on sam, to być może najwięksi zwycięzcy roku 2012.
G - jak grupa. Na przykład grupa marzeń, czyli może i jestem optymistką, ale trochę na nasz eurowy występ ponarzekam. Prawda jest bowiem krótka i smutna - mieliśmy rywali najłatwiejszych, jakich tylko mogliśmy dostać, warunki komfortowe, jak nigdy, a zajęliśmy ostatnie miejsce i byliśmy być może najsłabszą drużyną turnieju, bo ktoś bał się zaatakować mocniej i wolał grać na remis. Tak, najsłabszą, bo sama gra była jeszcze gorsza, niż tak obgadywana przez wszystkich Holandia. Jedyny pozytyw, to ze po nas się krótko mówiąc takiego występu spodziewano, a może nawet jeszcze gorszego, i to tego się swego czasu trzymałam. Nawet jeśli po późniejszej analizie, oprócz Oranje chyba tylko my zaprezentowaliśmy się na mistrzostwach bez stylu. A może nawet w jeszcze gorszym, bo nie zapominajmy, że Pomarańczowych wykończyła inna grupa - grupa śmierci, a w każdej innej spokojnie by chyba dali radę. W ogóle ten kraj to chyba grupy śmierci prześladują - niewiele po polsko-ukraińskiej imprezie mistrz ich ligi, Ajax Amsterdam, też nie za wesoło losuje w LM. A nawet gorzej, bo to była już prawdziwa grupa śmierci, chyba jeszcze gorsza, niż ta eurowa - a punktem optymistycznym dla Holendrów może być fakt, że tu już poradzili sobie dużo lepiej, eliminując z rywalizacji samego mistrza Anglii. Mniej optymistyczna jest dla nas, Polaków, bo te kilka miesięcy minęło, a Borussię Dortmund na szczyt grupy śmierci wynosi między innymi nasze polskie trio. Tylko dlaczego ta ich gra jest tak różna w kadrze i w klubie? Czy problemem nadal jest brak wsparcia? Na to odpowiedź chyba przyniesie dopiero 2013.
H - jak hymn. A może oficjalna piosenka, nawet nie wiem, jaką nazwę to coś otrzymało, faktem jest, że przez dziwne pomysły promocyjne bardziej niż kształt pierwszej jedenastki na mecz z Grecją, myśli Polaków przed Euro były zapełnione innymi słowami. "Koko koko Euro spoko, piłka leci hen wysoko, wszyscy razem zaśpiewajmy, naszym doping dajmy...". Zdążyliście zapomnieć? Ja niestety nie. Niestety, bo w mojej osobistej hierarchii muzycznej klasyfikuję ten "utwór" gdzieś tam obok "Ona tańczy dla mnie", czyli żartu, który trochę wymknął się spod kontroli. I choć nie wiem jak bardzo bym nie chciała, mam wrażenie, że w historii polskiego futbolu zajmie on zaszczytne miejsce gdzieś koło wykonania tego prawdziwego hymnu, Mazurka Dąbrowskiego, przez Edytę Górniak.
I - jak Igrzyska Olimpijskie. Bo przecież ten alfabet miał się tyczyć nie tylko piłki, czyż nie? Igrzyska co prawda nie potoczyły się tak, jak byśmy chcieli i nauczyły nas tylko trzech rzeczy - przechodzenia do porządku dziennego nad zawiedzionymi nadziejami, nabierania kolejnych nadziei, mimo, że często bezpodstawnych, tylko po to, żeby zaraz znowu je stracić. Nie, niezbyt wesołe one były dla Polski, zawiedli nawet ci, na których liczyłam najbardziej, tenisiści i siatkarze. No ale to w końcu cały czas igrzyska i trochę postrzeganie na sport zmieniły, na moment odkładając piłkę nożną na bok, co nie dzieje się często i dlatego warto to zapamiętać. A jak nie, to zawsze można się cieszyć Paraolimpiadą, gdzie zdobyliśmy więcej złotych krążków niż w "zwyczajnej" wszystkich razem i zajęliśmy 10 miejsce - żeby jeszcze ktoś zwrócił na to uwagę...
J - jak Juventus. Kolejny klub, dla którego 2012 rok będzie przełomem. Czasy grania w Serie B po dyskwalifikacji (czy słusznej, zostawiam fanom calcio, bo słyszałam różniste opinie i sama nie wiem, co o tym sądzić) minęły. Czasy grania w LE z Lechem Poznań minęły. W tym roku Juve bezdyskusyjnie zdobyło Scudetto, nie przegrywając nawet jednego spotkania, niemal tak samo pewnie kroczą ku obronie tytułu w nowym sezonie, a do tego zwyciężyli swoją grupę Ligi Mistrzów, z hukiem wyrzucając z niej obrońcę tytułu i zamierzają zajść w tych rozgrywkach jak najdalej, czyniąc nie lada sensację, tropem reprezentacji Włoch na Euro 2012, składającej się przecież w dużej części z tych samych piłkarzy. Powitajcie nową potęgę na europejskiej arenie. Nową-starą potęgę, właściwie. Juve wróciło.
K - jak karne. Wyrocznia rozstrzygająca praktycznie całą tegoroczną Ligę Mistrzów. Seria karnych wyeliminowała w półfinale Real Madryt, a wśród pudłujących był ten uważany za eksperta, jeśli chodzi o ten stały fragment gry, Cristiano Ronaldo. Wśród pudłujących był też Sergio Ramos, który tą jedenastką zapewnił sobie przejście do tej mniej chlubnej części historii, jako że wystrzelonej przez niego piłki nie znalazł nawet Felix Baumgartner. Żeby nie było, że gnębię tylko madrytczyków, kolejnym karnym, który zaważył na dziejach sezonu, była poprzeczka Leo Messiego w półfinale z Chelsea, która gdyby nie była poprzeczką, a golem, pewnie ponownie przywróciłaby Blaugranę na właściwa ścieżkę, a ta nie wypuściłaby już awansu z rąk i prawdopodobnie została pierwszą drużyną w historii, która obroniła tytuł LM. Niestety piłka wylądowała na obudowie bramki Petra Cecha i można by powiedzieć, że zmieniła bieg historii. Ale to i tak nic w porównaniu z tym, co w punkcie 11 m od bramki spotykało Arjena Robbena. Najpierw zmarnowany karny w meczu z Borussią, który być może odebrał Bayernowi mistrzostwo. Potem zmarnowany karny w dogrywce finału LM, który najpewniej odebrał Bayernowi tytuł najlepszej drużyny w Europie. A nie moment, ten tytuł stracił troche później. Oczywiście w serii rzutów karnych. Przekleństwo niemal wszystkich tego roku.
L - jak Lewandowski. I tutaj mój komentarz będzie tak krótki, jak tylko się da, bo i tak pewnie media wyrobią wam wystarczającą dawkę newsów z tym nazwiskiem. A, chwila, właśnie. To może poczytajcie sobie tamte artykuły, może usłyszymy o 236287646782 klubie, który jest nim zainteresowany... Tjaaa... Może i Robert być sobie najlepszym polskim piłkarzem z pola od czasów Bońka, a bramki strzelonej Realowi Madryt nie zapomnę mu nigdy, ale nie zmienia to faktu, że w tym roku było go wszędzie zdecydowanie za dużo. Chociaż to pewnie jest główny powód, dla którego znalazł się na tej liście.
M - jak Messi. No naprawdę, wyobrażacie sobie wspominki z 2012 roku bez wspomnienia o Leo? W końcu jest to wspomnienie roku 2012, roku kalendarzowego, a w piłce wszystko mierzy się sezonami. Z małym wyjątkiem - ostatnio o roku kalendarzowym słyszało się regularnie we frazie "rekord goli zdobytych w roku kalendarzowym", znany tez jako rekord Muellera, obecnie rekord Messiego przy 91 golach. Przy okazji jednak udało mu się pobić rekord goli strzelonych w jednym sezonie, rekord goli strzelonych w jednym meczu LM, rekord występów na boisku bez bycia zmienionym, rekord goli strzelonych w historii występów dla Barcy, rekord goli strzelonych dla Barcy na Camp Nou, rekord goli strzelonych dla Barcy w meczach ligowych i pewnie 24373246283 innych rekordów, o których już zapomniałam, tyle ich było. Niedługo jedynym, jaki mu zostanie, będzie rekord ilości rekordów pobitych w jednym roku. Ale tak czy siak, 2012 z pewnością należał do niego.
N - jak Narodowy. Stadion, oczywiście. Chociaż w sumie, to nie wiadomo, czy na pewno, bo coraz częściej słyszy się raczej nazwę "Basen". I chociaż ja osobiście jestem daleka od krytykowania tego, co stało się przed meczem z Anglią, bo twierdzę, że takie rzeczy naprawdę mają prawo się zdarzyć, to jednego nie zmienię - ilości zabawy, jaka z tego była, i faktu, że przejdzie to z pewnością do historii. A, i jeszcze jedno - cześć i chwała Bohaterom Basenu Narodowego!
O - jak osobliwości. Różne ligi mają swoje osobliwości. Ma ich trochę liga angielska, trochę więcej ma hiszpańska, ale żadna nie ma ich tyle, co nasza kochana Ekstraklasa. Wymieniałam ich mnóstwo, gdy kończył się poprzedni sezon, w chyba moim pierwszym wpisie w tym roku, i choć od tamtego czasu minęło już wiele dni nadal nie jestem w stanie zrozumieć, jakim cudem Śląsk czy Ruch skończyli tak, jak skończyli albo jakim cudem Legia straciła ten tytuł, poza tym, że przez sponsorów... Osobliwe w Ekstraklasie są niemal wszystkie akcje i każda, choćby jedna wyrwana z kontekstu kolejka, a najbardziej osobliwe w tym wszystkim jest to, że mimo tego wszystkiego nadal ją kochamy.
P - jak puchary europejskie. I w tym kontekście jeszcze bardziej dziwne jest to, że jeszcze w ogóle chce się nam po takich występach myśleć o Ekstraklasie. Jeszcze występy ligowe, jakie by one nie były, mogą się wydawać do przełknięcia, no bo w końcu jesteśmy wśród swoich, ale gdy tylko zbliża się czas eliminacji czy to LM, czy to LE, natychmiast zaczynamy trząść się w obawie przed kompromitacją. Ale jak sięgam pamięcią przez dotychczasowe historie tych kwalifikacji, to nigdy nie mogłam ich ocenić tak szybko, krótko, i jednym zdaniem: miłe złego początki, lecz koniec żałosny. Początki były wręcz bardzo miłe, kiedy to wbrew wszelkim przyzwyczajeniom żaden z naszych zespołów nie doznał porażki z klubem nie wiadomo właściwie skąd, którego powinien ograć z zawiązanymi oczami, tylko wszystkie jak jeden mąż awansowały tam, gdzie powinny. Niestety koniec przywodził wręcz łzy do oczu, i to bynajmniej nie ze wzruszenia, jak to zwykle z piłką bywa w moim przypadku. Może to się wydawać dziwne, ale przy analizie naszych przeszłych dokonań może i polskie kluby grały raz lepiej, raz gorzej, ale od co najmniej 5 lat jakiś klub chociaż w tych mniej prestiżowych europejskich rozgrywkach mamy jednak częściej niż rzadziej. W tym roku, choć zaczynało się tak miło, nie możemy pochwalić się ani jednym i zarówno w perspektywie rankingu, jak i zwykłego wizerunku chyba tylko awans do LM pomoże nam to nadrobić, jeśli w ogóle.
Q - jak Queens Park Rangers. No dobra, tak naprawdę ten klub tu jest tylko dlatego, że pod żadną inną literkę nie mogłam wcisnąć pewnego wydarzenia, które również zapamiętamy z minionego roku na długo. Chociaż nie. Można powiedzieć, że obecność QPR wśród najważniejszych chwil minionego roku jest wywołane tylko ich szczęściem przy losowaniu terminarza Premier League, ale jakby drużyna z Londynu nie walczyła ambitnie w ostatniej kolejce i po prostu dała się jak należy zmiażdżyć Manchesterowi City, nie mielibyśmy teraz jednej z najpiękniejszych końcówek sezonu, jakie nas kiedykolwiek spotkały. Gdyby nie strzelili przecież tego, co strzelili, i nie wybronili tego, co wybronili, wpuszczając kilka goli w samej tylko pierwszej połowie, The Citizens nie musieliby w celu zdobycia mistrza realizować wydawałoby się niemożliwej misji strzelenia 2 bramek w doliczonym tylko czasie gry, tylko spokojnie i bez wysiłku wygraliby ligę. I co wspominalibyśmy potem naszym dzieciom tłumacząc im, że o zwycięstwie mogą zadecydować najdrobniejsze detale, i że w futbolu wszystko jest możliwe?
R - jak Real Madryt. Wypowiadanie się w superlatywach o największym rywalu nigdy nie przychodzi łatwo, ale przygoda klubu ze stolicy Hiszpanii z rokiem 2012 mogłaby zostać skomentowana tym samym przysłowiem, które podałam dwie literki wyżej, gdyby nie jedna mała rzecz - fakt, że sezon piłkarski i rok kalendarzowy nie pokrywają się, a wręcz przeciwnie. Przez to miłe początki, jakimi dla Los Blancos była pierwsza połowa minionego roku, była jednocześnie końcem sezonu 2011/2012, czyniąc z nich jednych z największych wygranych tego okresu. Co prawda blizną na tym wizerunku świetnego Realu jawi się porażka z Bayernem w półfinale LM, której to madrytczycy nie są w stanie wygrać już od 10 lat, ale i tak ich głównym powodem do świętowania jest to, że wreszcie przerwali hegemonię Barcelony na krajowym podwórku, wygrywając La Ligę i potwierdzając to zwycięstwem w bezpośrednim starciu na Camp Nou (ała, nadal nie lubię tego wspominać...) Dla fanów Blaugrany jedynym pocieszeniem może być fakt, że początek nowego sezonu przyniósł Królewskim ten wspomniany koniec żałosny, wiążący się z najsłabszą formą od lat, która do tego jest praktycznie niewytłumaczalna. Ale to są bardziej zapowiedzi - bardziej lub mniej pozytywne - na 2013, natomiast na roku właśnie minionym jednak to Real z obu hiszpańskich gigantów odcisnął swój ślad wyraźniej.
S - jak siatkówka. Czyli to, co generalnie jest miłą odskocznią od zawodzących regularnie piłkarzy i, jak już zdarzało mi się podkreślać, powinniśmy określać jako nasz sport narodowy choćby po to, żeby przed innymi narodami pokazywać to, z czego rzeczywiście możemy być dumni. O piłce nożnej możemy rozprawiać godzinami, sprawa z siatkówką jest dużo prostsza - co tam wygrana Liga Światowa, co tam Skra Bełchatów w finale LM, przecież to dla nas norma, czyż nie? No cóż, przynajmniej w jednej dyscyplinie nie ma takich problemów jak w niemal każdym temacie związanym z polskim sportem i kolejny rok na horyzoncie to po prostu kolejny rok na możliwe sukcesy, przynajmniej tak duże, jak w poprzednim, bo dla mnie cieniem na tym wizerunku nie są nawet nieudane IO i zawsze będę z naszych siatkarzy dumna. Ot co.
T - jak talenty. Te piłkarskie, ta zdolna młodzież objawiająca się ostatnio w naszym kraju, dzięki której nie musimy już mówić "dobrze się zapowiada" o 25-latkach, o których już wiadomo, że przespali najważniejszy okres kariery. Mówię tu o takich piłkarzach, jak Krychowiak, Wszołek, Milik, Teodorczyk czy coraz to kolejne efekty działań w Akademii Piłkarskiej Legii, która jak dla mnie jest głównym powodem obecnej pozycji CWKS w lidze, jak Kosecki, Łukasik, Furman i następni już w kolejce. Czy to, że zaczęli się oni objawiać w Ekstraklasie i nie tylko dopiero po tym, jak Fornalik został selekcjonerem, to przypadek, tego nie będę roztrząsać, żeby wszystkim ludziom odpowiedzialnym za to, co było przed Fornalikiem, jeszcze bardziej nie dowalać, ale wierzyć w zbieg okoliczności tutaj to raczej nie jest zbyt logiczne. Faktem jest, że dawno nie mieliśmy tyle nadziei pokładanej w młodych piłkarzach i oby to było najlepsze, z czym ruszymy dalej w nowy rok.
U - jak United. Manchester, ma się rozumieć. To był dziwny rok dla tego klubu, u którego, jeśli rozpatrzymy miniony rok w tych samych dwóch częściach, co u Realu Madryt, to u nich początek i koniec zamieniają się miejscami. Pierwsze miesiące roku 2012, a ostatnie sezonu 11/12, to dla Czerwonych Diabłów istna tragedia. Nie dość, że nie grają w LM, bo odpadli w fazie grupowej, to z Pucharu Anglii wyeliminował ich drugoligowiec, przez co ich jedyną nadzieją na jakiekolwiek trofeum jest obrona mistrzostwa kraju, które i tak zostało im wyrwane w ostatnich sekundach przez lokalnego rywala (patrz: Q). Klub, dla którego kolejne trofea to już niemal rutyna, kończy sezon z niczym i już samo to jest warte odnotowania w ważnych wydarzeniach roku 2012. To może dla nich być tylko przestrogą na przyszłość, bo w wyniku pechowego losowania już w pierwszym meczu po wznowieniu LM spotka ich wspomniany Real i muszą zrobić wszystko, żeby kolejny rok z rzędu nie zakończyć tej kampanii przedwcześnie (nie, serio, zróbcie wszystko, proszę...). Bo że 7-punktowa przewaga nad City wcale nie jest bezpieczna, wiedza już chyba doskonale...
V - jak Viva España. Okrzyk, który mimo wszystko najlepiej oddaje warunki w tegorocznym futbolu. Nawet ja, osoba z półhiszpańską duszą, nie wierzyłam w to, że La Roja osiągnie historyczny sukces, uda jej się to, co nikomu wcześniej i wygra trzy wielkie turnieje z rzędu. Zwłaszcza, że na historyczne i bezprecedensowe osiągnięcie oczekiwałam już wcześniej podczas LM i Chelsea mnie skutecznie z tego wyleczyła (patrz: C). Wydawało mi się więc, że silniejszym zespołem okażą się Niemcy. Niemców wyeliminował jednak Balotelli (patrz: B) i hiszpańska kadra miała otwartą drogę do jednego z największych sukcesów w historii futbolu, stając się bezapelacyjnym dream teamem spośród wszystkich, czy to klubowych, czy reprezentacyjnych, które prezentowały się nam w tym roku, jako jedyni nie mając w zasadzie słabego punktu i nawet z Torresa potrafiąc zrobić króla strzelców - a to dopiero historyczne osiągnięcie (które pewnie zresztą zaraz spróbuje kupić Abramowicz :P).
W - jak Wimbledon. Czas na ostatni niepiłkarski akcent tego podsumowania. Dla mnie rok 2012 będzie też tym, w którym zaczęłam ciekawić się tenisem, i jak się okazało, zrobiłam to w najlepszej możliwej chwili, bo był to również najlepszy rok w karierze Agnieszki Radwańskiej (która nie musi bawić się w żadne połówki, bo sezon tenisowy faktycznie jak należy zaczyna się w styczniu). Ukoronowaniem tych występów był występ w finale Wimbledonu, który pokazał, że mamy kolejny powód do chwalenia się w świecie. Chwila regularniejszego spojrzenia na okoliczności i zwyczaje tenisa kobiecego pokazuje bowiem, że nie ma powodów na opluwanie Agnieszki za słabe IO, bo w ciągu całego roku utrzymuje w miarę równą formę zdecydowanie wystarczającą na 4. pozycję wśród światowych tenisistek, a kolejny rok może być dla tej dyscypliny jeszcze lepszy, bo pod koniec roku objawił nam się talent i w jej męskiej odmianie, Jerzy Janowicz, a przecież coraz lepiej prezentuje się siostra Agnieszki, Ula, która jest od niej fajniejsza choćby ze względu na imię :).
X - jak Xavi. Nie, no dobra, przyznaję się. Akurat w tym roku bardzo się nie wyróżnił. Ale naprawdę ciężko znaleźć jakieś lepsze słowo oddające ten rok, zaczynające się na X. A Xavi bardzo dobrym piłkarzem jest i dodatkowych wspomnień o nim nigdy za wiele.
Z - jak zmiany. Zmiany, które przyniesie nowy rok, ale też zmiany, które czuć w naszym futbolu. Brak zmian w strukturach zarządzania polską piłką był dotąd naszą największą bolączką, brak zmian stał się też symbolem niepowodzenia naszej kadry na Euro, kiedy to jednym z głównych powodów, dla którego rzucano się na Smudę po inauguracji turnieju było niezmienianie piłkarzy podczas spotkania. Ale tuz po tym nadeszło tych zmian aż za wiele. Zmiana na stanowisku selekcjonera to raz, ale do tego zdążyliśmy się przyzwyczaić. Zmiana na stanowisku prezesa PZPN - i zmiana w większości pozostałych struktur naszego związku - to coś, w co część narodu pewnie nadal jeszcze nie może uwierzyć. Co prawda nadal daleka jestem od stwierdzenia, że Boniek będzie zbawicielem polskiego futbolu, w końcu jest mnóstwo do roboty, a on też święty nie jest. Ale z pewnością zapowiada się to na dużo lepszy od starego Nowy Rok.
I tego bym chciała wam, moim czytelnikom, życzyć.
A - jak Anglia. O złych symbolach i wspomnieniach jeszcze pewnie dużo zdążymy się nagadać, zwłaszcza że taka jest już nasza natura, że częściej wracamy do negatywnych emocji i rozpamiętujemy je dużo dłużej, niż te pozytywne. Ja takiego podejścia kompletnie nie rozumiem, nie zgadzam się z nim i protestuję, dlatego cały cykl rozpoczynam od jednego z najbardziej przyjemnych i pozytywnych wspomnień dotyczących polskiej kadry - eliminacyjnym meczu MŚ 2014 z Anglikami. Wszystko zapowiadało się tragicznie - reprezentacja w rozsypce, po Euro, które okazało się być katastrofą, mając rozegrany w całym roku chyba tylko dwa dobre mecze (z Rosją i Czarnogórą), w których zresztą i tak czegoś brakowało, ma mierzyć się ze swoim odwiecznym rywalem, Anglią, i wszyscy już drżą na myśl przed tym spotkaniem, w obawie przed kompromitacją. Przynajmniej do momentu, kiedy mecz się kończy (co z tego, że nie w ten dzień, który powinien, tu mówimy o radosnych wspomnieniach), a my możemy żałować, że skończył się tylko remisem, bo Polacy zagrali najlepsze spotkanie w roku i gdyby wykorzystali swoje sytuacje, powinni spokojnie wygrać. Mecz, który ja uznaję jako symbol nowej epoki w historii polskiej kadry, zapomnienie o pechowym Euro i nadzieję na to, że era Fornalika okaże się bardziej owocna od ery Smudy.
B - jak Balotelli. Dziwne umiejscowienie tu tego piłkarza? Nie był w końcu nawet w najmniejszym stopniu jednym z bohaterów mijającego roku, w ciągu którego zagrał tak naprawdę tylko jeden świetny mecz - półfinał Euro z Niemcami. I to właśnie dzięki temu spotkaniu włoski napastnik trafił do tego zestawienia. Jeden mecz to za mało, by stać się symbolem roku. Ale jedna celebracja gola może już to uczynić. Cieszynka Balotellego po strzeleniu drugiej bramki natychmiast stała się hitem internetu i prawdopodobnie najczęściej widzianym przez ludzi zdjęciem z całego turnieju, być może częściej nawet, niż obrazki takie jak Casillas wznoszący trofeum za triumf w całym turnieju. A teraz wejdźcie na jakiekolwiek zestawienie w stylu "sportowe momenty 2012 roku" i sprawdźcie, czym są zilustrowane. Właśnie tym zdjęciem. Włoch może nie być do końca zadowolony ze swoich sportowych osiągnięć tych 12 miesięcy. Ale przez jedną bramkę i jedną czynność wykonaną po jej zdobyciu, stał się niekwestionowanym symbolem tego czasu.
C - jak Chelsea. Drużyna, która zaskoczyła nas w mijającym roku najmocniej, wyróżniała się w nim najbardziej i zrobiła wszystko to, czego nikt by się nigdy nie spodziewał, że zrobić my mógł ktokolwiek. I to na dwa sposoby. Zaczęła swoje dzieło szokowania wszystkich, zwyciężając Ligę Mistrzów, i to w stylu, w jakim nikt by nigdy nie pomyślał, że da się Ligę Mistrzów wygrać. Powstrzymanie kolejno Barcelony i Bayernu, opierając się na defensywnym stylu gry, wydawało się rzeczą niemożliwą, w którą nie wierzyli chyba nawet sami kibice The Blues - tymczasem udało się. Ale londyńskiemu klubowi to nie wystarczało i postanowił brnąć dalej w czynienie rzeczy, o których nikt by nigdy nie pomyślał, tym razem niestety już mniej szczęśliwe dla swoich kibiców. Minęło zaledwie kilka miesięcy, a drużyna Romana Abramowicza (z reguły w tym miejscu podaje się trenera, ale gdy mowa o Chelsea i to w dodatku w przekroju całego roku, to łatwiej tak, niż robić punktowaną listę) nie dość, że dokonała historycznej, choć niechlubnej rzeczy, i jako pierwszy obrońca trofeum w historii LM nie wyszła nawet z grupy, to jeszcze straciła wydawałoby się gwarantowany dla drużyn europejskich triumf w Klubowych Mistrzostwach Świata. A to wszystko w zaledwie 12 miesięcy.
D - jak derby. Odbywają się co prawda wielokrotnie i w każdym roku i nie są niczym szczególnym, ale dla mnie derby Warszawy z 2012 roku zawsze będą tymi jedynymi i najbardziej niezwykłymi - chociaż nie są nawet moimi pierwszymi, bo wtedy ich niezwykłość byłaby jeszcze jakoś uzasadniona. Ale tamten wieczór na stadionie jest nadal w ścisłej czołówce mojego prywatnego rankingu na najpiękniejsze momenty minionego roku, tak, że nawet w sylwestrową noc, obserwując fajerwerki, nagle gdzieś wśród tych sztucznych ogni zamajaczył człowiek z taką zwykłą racą stadionową, w czerwonej poświacie, i natychmiast właśnie tamta chwila stanęła mi przed oczami, a na race patrzyłam się i patrzyłam, z uczuciem, że to jest piękniejsze niż wszystkie fajerwerki tego świata. I już nie wiem, co mnie właściwie do tego pchnie, ale momentami traktuję to nawet jako najpiękniejsze sportowe wspomnienie całego roku, a konkurencja była spora... No cóż, widocznie jestem takim typem, który zawsze na stadionie przeżywa wszystko dużo bardziej, niż w telewizji. A jeśli nadal wydaje się to wam za słabym uzasadnieniem, to można też termin "derby" odnieść do Gran Derbich. Wszystkich, jakie odbyły się w tym roku, tych trzech, które opisywałam, i tych trzech, których nie zdążyłam (ćwierćfinały CdR na samym początku roku i to zwycięstwo Realu pod koniec sezonu). Odcisnęły się na minionym roku w różny sposób, ale przede wszystkim dlatego, że to 2012 przyniósł nam zmierzch GD-wojny na noże i przywrócił GD-piłkarskie święta.
E - jak Euro. Mówiłam o derbach, że mogą być najpiękniejszym sportowym wspomnieniem roku, ale konkurencję miały sporą. Ta konkurencja to przede wszystkim oczywiście historyczny turniej o Mistrzostwo Europy rozegrany między innymi na polskich boiskach. I jedyną rzeczą, która jakkolwiek obniża jego pozycję w tej klasyfikacji, jest to, że trochę ciężko nazwać Euro "momentem", bo trwało przez niemal cały miesiąc. Ale zaraz, chwila, ta kompromitacja naszej kadry ma być najpiękniejszym momentem? Powiem krótko, choć proszę tych dwóch zdań nie wyjmować z kontekstu, bo mogą naprawdę zmienić znaczenie - chrzanić kadrę. Nie na co dzień, bo jest mi bardzo droga i bliska, ale w odniesieniu do Euro. Mam gdzieś, jaki osiągnęła tam wynik. Nie sama piłka była tym, co uczyniła euro tak piękne, ale atmosfera, którą wytworzyła i jedność, którą wywołała w ludziach. Wszystkie te emocje, które zebrałam w całość w być może - moim skromnym zdaniem - najlepszym tekście, jaki kiedykolwiek tu napisałam. Euro naprawdę na miesiąc zmieniło Polskę i po części także świat, nie do poznania i to za to, a nie jakiekolwiek wyniki piłkarskie jakiejkolwiek drużyny, będę je pamiętać.
F - jak Falcao. Drugie nazwisko zawodnika, które pojawia się na mojej liście, ale tym razem już całkowicie zasłużenie ze względu na umiejętności. Kolumbijczyk próbkę swojego talentu pokazał już w 2011 w barwach FC Porto, ale to dopiero miniony rok sprawił, że jego gwiazda rozbłysła jasno i stał się on jednym z najlepszych futbolistów, jacy w ogóle biegają obecnie po światowych boiskach. Jest kluczową postacią Atletico Madryt, to w dużej mierze dzięki niemu ten mniej utytułowany klub ze stolicy Hiszpanii został zwycięzcą Ligi Europy, a 2012 rok kończy dużo wyżej w tabeli, niż ktokolwiek by się spodziewał, i dużo wyżej, niż ten bardziej utytułowany klub zza miedzy, jakby tego było mało, niemal w pojedynkę rozbił Chelsea, po której wtedy jeszcze nikt się nie spodziewał, że tak szybko stoczy się z pozycji "zwycięzca LM i najlepszy klub kontynentu". Jak dla mnie, zarówno jego zespół, jak i on sam, to być może najwięksi zwycięzcy roku 2012.
G - jak grupa. Na przykład grupa marzeń, czyli może i jestem optymistką, ale trochę na nasz eurowy występ ponarzekam. Prawda jest bowiem krótka i smutna - mieliśmy rywali najłatwiejszych, jakich tylko mogliśmy dostać, warunki komfortowe, jak nigdy, a zajęliśmy ostatnie miejsce i byliśmy być może najsłabszą drużyną turnieju, bo ktoś bał się zaatakować mocniej i wolał grać na remis. Tak, najsłabszą, bo sama gra była jeszcze gorsza, niż tak obgadywana przez wszystkich Holandia. Jedyny pozytyw, to ze po nas się krótko mówiąc takiego występu spodziewano, a może nawet jeszcze gorszego, i to tego się swego czasu trzymałam. Nawet jeśli po późniejszej analizie, oprócz Oranje chyba tylko my zaprezentowaliśmy się na mistrzostwach bez stylu. A może nawet w jeszcze gorszym, bo nie zapominajmy, że Pomarańczowych wykończyła inna grupa - grupa śmierci, a w każdej innej spokojnie by chyba dali radę. W ogóle ten kraj to chyba grupy śmierci prześladują - niewiele po polsko-ukraińskiej imprezie mistrz ich ligi, Ajax Amsterdam, też nie za wesoło losuje w LM. A nawet gorzej, bo to była już prawdziwa grupa śmierci, chyba jeszcze gorsza, niż ta eurowa - a punktem optymistycznym dla Holendrów może być fakt, że tu już poradzili sobie dużo lepiej, eliminując z rywalizacji samego mistrza Anglii. Mniej optymistyczna jest dla nas, Polaków, bo te kilka miesięcy minęło, a Borussię Dortmund na szczyt grupy śmierci wynosi między innymi nasze polskie trio. Tylko dlaczego ta ich gra jest tak różna w kadrze i w klubie? Czy problemem nadal jest brak wsparcia? Na to odpowiedź chyba przyniesie dopiero 2013.
H - jak hymn. A może oficjalna piosenka, nawet nie wiem, jaką nazwę to coś otrzymało, faktem jest, że przez dziwne pomysły promocyjne bardziej niż kształt pierwszej jedenastki na mecz z Grecją, myśli Polaków przed Euro były zapełnione innymi słowami. "Koko koko Euro spoko, piłka leci hen wysoko, wszyscy razem zaśpiewajmy, naszym doping dajmy...". Zdążyliście zapomnieć? Ja niestety nie. Niestety, bo w mojej osobistej hierarchii muzycznej klasyfikuję ten "utwór" gdzieś tam obok "Ona tańczy dla mnie", czyli żartu, który trochę wymknął się spod kontroli. I choć nie wiem jak bardzo bym nie chciała, mam wrażenie, że w historii polskiego futbolu zajmie on zaszczytne miejsce gdzieś koło wykonania tego prawdziwego hymnu, Mazurka Dąbrowskiego, przez Edytę Górniak.
I - jak Igrzyska Olimpijskie. Bo przecież ten alfabet miał się tyczyć nie tylko piłki, czyż nie? Igrzyska co prawda nie potoczyły się tak, jak byśmy chcieli i nauczyły nas tylko trzech rzeczy - przechodzenia do porządku dziennego nad zawiedzionymi nadziejami, nabierania kolejnych nadziei, mimo, że często bezpodstawnych, tylko po to, żeby zaraz znowu je stracić. Nie, niezbyt wesołe one były dla Polski, zawiedli nawet ci, na których liczyłam najbardziej, tenisiści i siatkarze. No ale to w końcu cały czas igrzyska i trochę postrzeganie na sport zmieniły, na moment odkładając piłkę nożną na bok, co nie dzieje się często i dlatego warto to zapamiętać. A jak nie, to zawsze można się cieszyć Paraolimpiadą, gdzie zdobyliśmy więcej złotych krążków niż w "zwyczajnej" wszystkich razem i zajęliśmy 10 miejsce - żeby jeszcze ktoś zwrócił na to uwagę...
J - jak Juventus. Kolejny klub, dla którego 2012 rok będzie przełomem. Czasy grania w Serie B po dyskwalifikacji (czy słusznej, zostawiam fanom calcio, bo słyszałam różniste opinie i sama nie wiem, co o tym sądzić) minęły. Czasy grania w LE z Lechem Poznań minęły. W tym roku Juve bezdyskusyjnie zdobyło Scudetto, nie przegrywając nawet jednego spotkania, niemal tak samo pewnie kroczą ku obronie tytułu w nowym sezonie, a do tego zwyciężyli swoją grupę Ligi Mistrzów, z hukiem wyrzucając z niej obrońcę tytułu i zamierzają zajść w tych rozgrywkach jak najdalej, czyniąc nie lada sensację, tropem reprezentacji Włoch na Euro 2012, składającej się przecież w dużej części z tych samych piłkarzy. Powitajcie nową potęgę na europejskiej arenie. Nową-starą potęgę, właściwie. Juve wróciło.
K - jak karne. Wyrocznia rozstrzygająca praktycznie całą tegoroczną Ligę Mistrzów. Seria karnych wyeliminowała w półfinale Real Madryt, a wśród pudłujących był ten uważany za eksperta, jeśli chodzi o ten stały fragment gry, Cristiano Ronaldo. Wśród pudłujących był też Sergio Ramos, który tą jedenastką zapewnił sobie przejście do tej mniej chlubnej części historii, jako że wystrzelonej przez niego piłki nie znalazł nawet Felix Baumgartner. Żeby nie było, że gnębię tylko madrytczyków, kolejnym karnym, który zaważył na dziejach sezonu, była poprzeczka Leo Messiego w półfinale z Chelsea, która gdyby nie była poprzeczką, a golem, pewnie ponownie przywróciłaby Blaugranę na właściwa ścieżkę, a ta nie wypuściłaby już awansu z rąk i prawdopodobnie została pierwszą drużyną w historii, która obroniła tytuł LM. Niestety piłka wylądowała na obudowie bramki Petra Cecha i można by powiedzieć, że zmieniła bieg historii. Ale to i tak nic w porównaniu z tym, co w punkcie 11 m od bramki spotykało Arjena Robbena. Najpierw zmarnowany karny w meczu z Borussią, który być może odebrał Bayernowi mistrzostwo. Potem zmarnowany karny w dogrywce finału LM, który najpewniej odebrał Bayernowi tytuł najlepszej drużyny w Europie. A nie moment, ten tytuł stracił troche później. Oczywiście w serii rzutów karnych. Przekleństwo niemal wszystkich tego roku.
L - jak Lewandowski. I tutaj mój komentarz będzie tak krótki, jak tylko się da, bo i tak pewnie media wyrobią wam wystarczającą dawkę newsów z tym nazwiskiem. A, chwila, właśnie. To może poczytajcie sobie tamte artykuły, może usłyszymy o 236287646782 klubie, który jest nim zainteresowany... Tjaaa... Może i Robert być sobie najlepszym polskim piłkarzem z pola od czasów Bońka, a bramki strzelonej Realowi Madryt nie zapomnę mu nigdy, ale nie zmienia to faktu, że w tym roku było go wszędzie zdecydowanie za dużo. Chociaż to pewnie jest główny powód, dla którego znalazł się na tej liście.
M - jak Messi. No naprawdę, wyobrażacie sobie wspominki z 2012 roku bez wspomnienia o Leo? W końcu jest to wspomnienie roku 2012, roku kalendarzowego, a w piłce wszystko mierzy się sezonami. Z małym wyjątkiem - ostatnio o roku kalendarzowym słyszało się regularnie we frazie "rekord goli zdobytych w roku kalendarzowym", znany tez jako rekord Muellera, obecnie rekord Messiego przy 91 golach. Przy okazji jednak udało mu się pobić rekord goli strzelonych w jednym sezonie, rekord goli strzelonych w jednym meczu LM, rekord występów na boisku bez bycia zmienionym, rekord goli strzelonych w historii występów dla Barcy, rekord goli strzelonych dla Barcy na Camp Nou, rekord goli strzelonych dla Barcy w meczach ligowych i pewnie 24373246283 innych rekordów, o których już zapomniałam, tyle ich było. Niedługo jedynym, jaki mu zostanie, będzie rekord ilości rekordów pobitych w jednym roku. Ale tak czy siak, 2012 z pewnością należał do niego.
N - jak Narodowy. Stadion, oczywiście. Chociaż w sumie, to nie wiadomo, czy na pewno, bo coraz częściej słyszy się raczej nazwę "Basen". I chociaż ja osobiście jestem daleka od krytykowania tego, co stało się przed meczem z Anglią, bo twierdzę, że takie rzeczy naprawdę mają prawo się zdarzyć, to jednego nie zmienię - ilości zabawy, jaka z tego była, i faktu, że przejdzie to z pewnością do historii. A, i jeszcze jedno - cześć i chwała Bohaterom Basenu Narodowego!
O - jak osobliwości. Różne ligi mają swoje osobliwości. Ma ich trochę liga angielska, trochę więcej ma hiszpańska, ale żadna nie ma ich tyle, co nasza kochana Ekstraklasa. Wymieniałam ich mnóstwo, gdy kończył się poprzedni sezon, w chyba moim pierwszym wpisie w tym roku, i choć od tamtego czasu minęło już wiele dni nadal nie jestem w stanie zrozumieć, jakim cudem Śląsk czy Ruch skończyli tak, jak skończyli albo jakim cudem Legia straciła ten tytuł, poza tym, że przez sponsorów... Osobliwe w Ekstraklasie są niemal wszystkie akcje i każda, choćby jedna wyrwana z kontekstu kolejka, a najbardziej osobliwe w tym wszystkim jest to, że mimo tego wszystkiego nadal ją kochamy.
P - jak puchary europejskie. I w tym kontekście jeszcze bardziej dziwne jest to, że jeszcze w ogóle chce się nam po takich występach myśleć o Ekstraklasie. Jeszcze występy ligowe, jakie by one nie były, mogą się wydawać do przełknięcia, no bo w końcu jesteśmy wśród swoich, ale gdy tylko zbliża się czas eliminacji czy to LM, czy to LE, natychmiast zaczynamy trząść się w obawie przed kompromitacją. Ale jak sięgam pamięcią przez dotychczasowe historie tych kwalifikacji, to nigdy nie mogłam ich ocenić tak szybko, krótko, i jednym zdaniem: miłe złego początki, lecz koniec żałosny. Początki były wręcz bardzo miłe, kiedy to wbrew wszelkim przyzwyczajeniom żaden z naszych zespołów nie doznał porażki z klubem nie wiadomo właściwie skąd, którego powinien ograć z zawiązanymi oczami, tylko wszystkie jak jeden mąż awansowały tam, gdzie powinny. Niestety koniec przywodził wręcz łzy do oczu, i to bynajmniej nie ze wzruszenia, jak to zwykle z piłką bywa w moim przypadku. Może to się wydawać dziwne, ale przy analizie naszych przeszłych dokonań może i polskie kluby grały raz lepiej, raz gorzej, ale od co najmniej 5 lat jakiś klub chociaż w tych mniej prestiżowych europejskich rozgrywkach mamy jednak częściej niż rzadziej. W tym roku, choć zaczynało się tak miło, nie możemy pochwalić się ani jednym i zarówno w perspektywie rankingu, jak i zwykłego wizerunku chyba tylko awans do LM pomoże nam to nadrobić, jeśli w ogóle.
Q - jak Queens Park Rangers. No dobra, tak naprawdę ten klub tu jest tylko dlatego, że pod żadną inną literkę nie mogłam wcisnąć pewnego wydarzenia, które również zapamiętamy z minionego roku na długo. Chociaż nie. Można powiedzieć, że obecność QPR wśród najważniejszych chwil minionego roku jest wywołane tylko ich szczęściem przy losowaniu terminarza Premier League, ale jakby drużyna z Londynu nie walczyła ambitnie w ostatniej kolejce i po prostu dała się jak należy zmiażdżyć Manchesterowi City, nie mielibyśmy teraz jednej z najpiękniejszych końcówek sezonu, jakie nas kiedykolwiek spotkały. Gdyby nie strzelili przecież tego, co strzelili, i nie wybronili tego, co wybronili, wpuszczając kilka goli w samej tylko pierwszej połowie, The Citizens nie musieliby w celu zdobycia mistrza realizować wydawałoby się niemożliwej misji strzelenia 2 bramek w doliczonym tylko czasie gry, tylko spokojnie i bez wysiłku wygraliby ligę. I co wspominalibyśmy potem naszym dzieciom tłumacząc im, że o zwycięstwie mogą zadecydować najdrobniejsze detale, i że w futbolu wszystko jest możliwe?
R - jak Real Madryt. Wypowiadanie się w superlatywach o największym rywalu nigdy nie przychodzi łatwo, ale przygoda klubu ze stolicy Hiszpanii z rokiem 2012 mogłaby zostać skomentowana tym samym przysłowiem, które podałam dwie literki wyżej, gdyby nie jedna mała rzecz - fakt, że sezon piłkarski i rok kalendarzowy nie pokrywają się, a wręcz przeciwnie. Przez to miłe początki, jakimi dla Los Blancos była pierwsza połowa minionego roku, była jednocześnie końcem sezonu 2011/2012, czyniąc z nich jednych z największych wygranych tego okresu. Co prawda blizną na tym wizerunku świetnego Realu jawi się porażka z Bayernem w półfinale LM, której to madrytczycy nie są w stanie wygrać już od 10 lat, ale i tak ich głównym powodem do świętowania jest to, że wreszcie przerwali hegemonię Barcelony na krajowym podwórku, wygrywając La Ligę i potwierdzając to zwycięstwem w bezpośrednim starciu na Camp Nou (ała, nadal nie lubię tego wspominać...) Dla fanów Blaugrany jedynym pocieszeniem może być fakt, że początek nowego sezonu przyniósł Królewskim ten wspomniany koniec żałosny, wiążący się z najsłabszą formą od lat, która do tego jest praktycznie niewytłumaczalna. Ale to są bardziej zapowiedzi - bardziej lub mniej pozytywne - na 2013, natomiast na roku właśnie minionym jednak to Real z obu hiszpańskich gigantów odcisnął swój ślad wyraźniej.
S - jak siatkówka. Czyli to, co generalnie jest miłą odskocznią od zawodzących regularnie piłkarzy i, jak już zdarzało mi się podkreślać, powinniśmy określać jako nasz sport narodowy choćby po to, żeby przed innymi narodami pokazywać to, z czego rzeczywiście możemy być dumni. O piłce nożnej możemy rozprawiać godzinami, sprawa z siatkówką jest dużo prostsza - co tam wygrana Liga Światowa, co tam Skra Bełchatów w finale LM, przecież to dla nas norma, czyż nie? No cóż, przynajmniej w jednej dyscyplinie nie ma takich problemów jak w niemal każdym temacie związanym z polskim sportem i kolejny rok na horyzoncie to po prostu kolejny rok na możliwe sukcesy, przynajmniej tak duże, jak w poprzednim, bo dla mnie cieniem na tym wizerunku nie są nawet nieudane IO i zawsze będę z naszych siatkarzy dumna. Ot co.
T - jak talenty. Te piłkarskie, ta zdolna młodzież objawiająca się ostatnio w naszym kraju, dzięki której nie musimy już mówić "dobrze się zapowiada" o 25-latkach, o których już wiadomo, że przespali najważniejszy okres kariery. Mówię tu o takich piłkarzach, jak Krychowiak, Wszołek, Milik, Teodorczyk czy coraz to kolejne efekty działań w Akademii Piłkarskiej Legii, która jak dla mnie jest głównym powodem obecnej pozycji CWKS w lidze, jak Kosecki, Łukasik, Furman i następni już w kolejce. Czy to, że zaczęli się oni objawiać w Ekstraklasie i nie tylko dopiero po tym, jak Fornalik został selekcjonerem, to przypadek, tego nie będę roztrząsać, żeby wszystkim ludziom odpowiedzialnym za to, co było przed Fornalikiem, jeszcze bardziej nie dowalać, ale wierzyć w zbieg okoliczności tutaj to raczej nie jest zbyt logiczne. Faktem jest, że dawno nie mieliśmy tyle nadziei pokładanej w młodych piłkarzach i oby to było najlepsze, z czym ruszymy dalej w nowy rok.
U - jak United. Manchester, ma się rozumieć. To był dziwny rok dla tego klubu, u którego, jeśli rozpatrzymy miniony rok w tych samych dwóch częściach, co u Realu Madryt, to u nich początek i koniec zamieniają się miejscami. Pierwsze miesiące roku 2012, a ostatnie sezonu 11/12, to dla Czerwonych Diabłów istna tragedia. Nie dość, że nie grają w LM, bo odpadli w fazie grupowej, to z Pucharu Anglii wyeliminował ich drugoligowiec, przez co ich jedyną nadzieją na jakiekolwiek trofeum jest obrona mistrzostwa kraju, które i tak zostało im wyrwane w ostatnich sekundach przez lokalnego rywala (patrz: Q). Klub, dla którego kolejne trofea to już niemal rutyna, kończy sezon z niczym i już samo to jest warte odnotowania w ważnych wydarzeniach roku 2012. To może dla nich być tylko przestrogą na przyszłość, bo w wyniku pechowego losowania już w pierwszym meczu po wznowieniu LM spotka ich wspomniany Real i muszą zrobić wszystko, żeby kolejny rok z rzędu nie zakończyć tej kampanii przedwcześnie (nie, serio, zróbcie wszystko, proszę...). Bo że 7-punktowa przewaga nad City wcale nie jest bezpieczna, wiedza już chyba doskonale...
V - jak Viva España. Okrzyk, który mimo wszystko najlepiej oddaje warunki w tegorocznym futbolu. Nawet ja, osoba z półhiszpańską duszą, nie wierzyłam w to, że La Roja osiągnie historyczny sukces, uda jej się to, co nikomu wcześniej i wygra trzy wielkie turnieje z rzędu. Zwłaszcza, że na historyczne i bezprecedensowe osiągnięcie oczekiwałam już wcześniej podczas LM i Chelsea mnie skutecznie z tego wyleczyła (patrz: C). Wydawało mi się więc, że silniejszym zespołem okażą się Niemcy. Niemców wyeliminował jednak Balotelli (patrz: B) i hiszpańska kadra miała otwartą drogę do jednego z największych sukcesów w historii futbolu, stając się bezapelacyjnym dream teamem spośród wszystkich, czy to klubowych, czy reprezentacyjnych, które prezentowały się nam w tym roku, jako jedyni nie mając w zasadzie słabego punktu i nawet z Torresa potrafiąc zrobić króla strzelców - a to dopiero historyczne osiągnięcie (które pewnie zresztą zaraz spróbuje kupić Abramowicz :P).
W - jak Wimbledon. Czas na ostatni niepiłkarski akcent tego podsumowania. Dla mnie rok 2012 będzie też tym, w którym zaczęłam ciekawić się tenisem, i jak się okazało, zrobiłam to w najlepszej możliwej chwili, bo był to również najlepszy rok w karierze Agnieszki Radwańskiej (która nie musi bawić się w żadne połówki, bo sezon tenisowy faktycznie jak należy zaczyna się w styczniu). Ukoronowaniem tych występów był występ w finale Wimbledonu, który pokazał, że mamy kolejny powód do chwalenia się w świecie. Chwila regularniejszego spojrzenia na okoliczności i zwyczaje tenisa kobiecego pokazuje bowiem, że nie ma powodów na opluwanie Agnieszki za słabe IO, bo w ciągu całego roku utrzymuje w miarę równą formę zdecydowanie wystarczającą na 4. pozycję wśród światowych tenisistek, a kolejny rok może być dla tej dyscypliny jeszcze lepszy, bo pod koniec roku objawił nam się talent i w jej męskiej odmianie, Jerzy Janowicz, a przecież coraz lepiej prezentuje się siostra Agnieszki, Ula, która jest od niej fajniejsza choćby ze względu na imię :).
X - jak Xavi. Nie, no dobra, przyznaję się. Akurat w tym roku bardzo się nie wyróżnił. Ale naprawdę ciężko znaleźć jakieś lepsze słowo oddające ten rok, zaczynające się na X. A Xavi bardzo dobrym piłkarzem jest i dodatkowych wspomnień o nim nigdy za wiele.
Z - jak zmiany. Zmiany, które przyniesie nowy rok, ale też zmiany, które czuć w naszym futbolu. Brak zmian w strukturach zarządzania polską piłką był dotąd naszą największą bolączką, brak zmian stał się też symbolem niepowodzenia naszej kadry na Euro, kiedy to jednym z głównych powodów, dla którego rzucano się na Smudę po inauguracji turnieju było niezmienianie piłkarzy podczas spotkania. Ale tuz po tym nadeszło tych zmian aż za wiele. Zmiana na stanowisku selekcjonera to raz, ale do tego zdążyliśmy się przyzwyczaić. Zmiana na stanowisku prezesa PZPN - i zmiana w większości pozostałych struktur naszego związku - to coś, w co część narodu pewnie nadal jeszcze nie może uwierzyć. Co prawda nadal daleka jestem od stwierdzenia, że Boniek będzie zbawicielem polskiego futbolu, w końcu jest mnóstwo do roboty, a on też święty nie jest. Ale z pewnością zapowiada się to na dużo lepszy od starego Nowy Rok.
I tego bym chciała wam, moim czytelnikom, życzyć.
Etykiety:
bayern monachium,
chelsea,
ekstraklasa,
euro 2012,
fc barcelona,
hiszpania,
igrzyska olimpijskie,
juventus,
la liga,
liga europy,
liga mistrzów,
podsumowanie,
polska,
premier league,
serie a,
siatkówka,
tenis
Subskrybuj:
Posty (Atom)